Rozdział 2
Otworzyłem oczy i pierwsze, na co spojrzałem to szare chmury, które zasłaniały piękny błękit nieba. Przemieszczały się powoli, spokojnie nie znając strachu. Płynęły w grupach inne większe drugie mniejsze, a jeszcze inne układał się w różne kształty. To kółko, prostokąt, albo trapez. Niektóre przypominały dzikie zwierzęta, drugie przedmioty. Tak bez końca, zawsze razem, czy to deszcz, czy burza, słońce czy wiatr. Nic nie było w stanie, ich rozdzielić. Jak jeden znika, drugi także przestaje istnieć.
Zastanawiałem się, jakby to było stać się taką chmurą, gardzić nami tu na dole. W końcu, jakby nie patrzeć poniżają nas, spuszczając deszcz na nasze głowy. Nie muszę chyba wspominać, czym on dla nich jest.
Przeturlałem się na lewo i ku mojemu zdziwieniu z niczego nie spadłem. Często zdarz mi się z czegoś spadać, zazwyczaj śpię na ławkach, albo na przystankach tam, gdzie mam dach nad głową. Niestety nie zawsze na taki trafiam i wtedy jestem zmuszony spać tam, gdzie się położę.
Uwielbiam sypiać pod gołym niebem, zasypiając patrzeć na gwiazdy i ciemną noc, której nic nie jest w stanie rozświetlić. Żadne światło nie jest tak silne, jak noc, jedynie księżyc jest w stanie oświetlić nam drogę, przed którą najbardziej się obawiamy. Gdybym miał wybierać czy w moim życiu miałaby być tylko noc, czy dzień, wybrałbym to pierwsze. Jestem przekonany, że tego, czego nie zobaczymy w świetle dziennym, dostrzeżemy w ciemności. Szukam w niej przede wszystkim spokoju. Może jestem dziwny, może nienormalny, a może szalony, ale każdy człowiek posiada w sobie coś z wariata.
Podparłem się dłońmi o zimny asfalt i uniosłem głowę do góry. Ciekawiło mnie to, ile razy w ciągu ostatnich miesięcy powtarzałem ten ruch. Ten sam monotonny, ruch, który przyprawia mnie o dreszcze. Nikt nigdy nie przewidzi tego, co nad nim stoi, co na niego czeka. To właśnie było najgorsze.
W oczy rzucił mi się neonowy napis miejscowego baru. Litery były takie kolorowe, że przyprawiały o mdłości. Dwie z nich miały przepalone lampy, zmieniając nazwę za zupełnie przypadkowe słowa. Możliwe, że wczoraj tam byłem. To było więcej niż możliwe, mógłbym się założyć o wszytko co miałem, że jestem tam stałym gościem. A nawet jeśli nie, to i tak nic nie stracę, bo nic mi już nie zostało.
Wstałem z ziemi i podtrzymałem się ściany budynku. Chropowatość starej cegły, w porównaniu z moimi spracowanymi dłońmi nie wypadła wcale tak źle. Zacisnąłem na niej palce najmocniej, jak mogłem. Obraz przede mną zaczął się zamazywać, by za chwilę powrócić do normy. W głowie miałem totalną pustkę co do wczorajszego wieczoru. Musiałem wydać moje ostatnie pieniądze, które były przeznaczone na dzisiejszy obiad. Zastanawiałem się, ile musiałem wlać w siebie alkoholu, by teraz czuć jego posmak na końcu języka. Dla pewności włożyłem rękę w kieszeń i próbowałem wyciągnąć to, co się tam znajdowało. Wyciągnąłem dłoń i rozłożyłem ją, patrząc na to, co udało mi się znaleźć. Marne parę paragonów ze stacji benzynowych, a także za kilka drinków i dwa numery telefonów, zapisanych na serwetkach. Jedna nawet była przypieczętowana krwisto czerwonym całusem.
Zgniotłem wszystko i rzuciłem na ziemię, przydeptując nogą. Patrzyłem, jak papier zamacza się w kałuży i powoli przypiera bezbarwny kolor, znikając pod taflą wody.
Odepchnąłem się od ściany, zakładając kaptur na głowę i chowając ręce do kieszeni kurtki. Od czasu wypadku ani razu nie widziałem słońca. Miałem wrażenie, że razem z Alison odeszło to, co było najpiękniejsze. Każda rzecz, jaka miała dla mnie znaczenie, przestała mnie interesować. Kiedyś dbałem o ciało, zdrowie, uśmiech, a teraz jakoś nie miałem potrzeby. Gdy patrzyłem w lustro, miałem wrażenie, że spogląda z niego na mnie, jakiś obcy człowiek. Nie znałem go, ale miałem wrażenie, że był potworem. Moją potworną skorupą, która więzi jeszcze potworniejszą duszę.
Wyglądałem jak bezdomny, a raczej nim byłem. Maszynki do golenia nie miałem w dłoni od tylu dni, że nawet nie potrafiłem ich zliczyć. Była dla mnie luksusem, na który nie mogłem sobie pozwolić, nie mówiąc już o innych rzeczach. Moje ciuchy zalatywały mokrym psem, a także potem, chociaż miałem torbę w toalecie dla pracowników budowy, której nikt dotąd nie znalazł. Tam miałem wszystkie potrzebne mi rzeczy, czyli czyste ubrania. Prawie czyste.
Nie miałem telefonu ani zegarka, ale rozglądając się dookoła, zauważyłem miasto pogrążone w głębokim śnie. Wszystkie sklepy były opustoszałe, ze ściągniętymi roletami w oknach. Nikt nie przechodził przez ulice, a samochody stały opuszczone na swoich miejscach parkingowych. Też kiedyś miałem samochód. Ale jaki! Był cudowny, z każdą krzywizną, a także wgnieceniem. Lecz tak jak wszystko w moim życiu przepadł. Nic nie było w stanie, go uratować, nadawał się wyłącznie na złom.
Zrobiłem krok do przodu, a z moich ust wydobył się jęk. Zerknąłem na lewą nogę i natychmiast w oczy rzuciła mi się ciemna plama na lekko zabrudzonych spodniach. Przyklęknąłem, podtrzymując się ściany i uniosłem nogawkę dżinsów, patrząc na długą ranę, ciągnącą się od kolana, aż po samą kostkę. Westchnąłem, unikając kontaktu z krwią, która nawet nie była zaschnięta. Na całe szczęście rana nie była głęboka, ale bolała niemiłosiernie.
Zdjąłem z siebie bluzę i rzuciłem okiem na koszulkę, którą miałem pod nią. Teraz już nie będzie mi do niczego potrzebna. Jednym szybkim ruchem pozbyłem się jej, czując, jak chłodne powietrze owiewa moją rozgrzaną skórę. Z powrotem zarzuciłem bluzę, a koszulkę owinąłem wokół łydki. Był to prowizoryczny opatrunek, ale jedyny, na jaki teraz mogłem sobie pozwolić.
Podniosłem się z zamiarem ruszenia na budowę, chociaż miałem świadomość, że jest jeszcze za wcześniej na to, aby kierownik otworzył bramę. Mimo wszytko musiałem jak najszybciej dostać się do łazienki, która tam była.
Przytrzymując się ściany, szczególnie uważając, żeby nie przeciążać zranionej nogi, myślami powędrowałem do wczorajszego wieczoru. Po wyjściu od Eda miałem ochotę się położyć, ale najwyraźniej mi nie wyszło, jeżeli skończyłem pod barem skacowany i zraniony. Nie tylko noga ucierpiała, gdy na rękawach kurtki zobaczyłem ślady krwi. Musiałem wdać się w jakąś bójkę albo zostać pobity, nawet bez podjęcia próby obrony. To nie był pierwszy raz, ale ja nie lubiłem się bić. To nie było dla mnie, ja wolałem leżeć i pachnieć, chociaż kiedy teraz o tym pomyśle, cierpię na myśl, ile od tamtego czasu się zmieniło.
Mijałem budynek za budynkiem, kiedy w końcu zauważyłem dobrze mi znane miejsce. Ciężka, żelazna brama, szeroka na kilka metrów, stała przede mną. Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem kilka kłódek, zawieszonych na bramie i obwieszonych łańcuchem. Za nią można było zobaczyć kilka maszyn i pełno materiałów do budowy. Sam budynek, który miał powstać, nie wyróżniał się wśród innych rzeczy. Bardziej wyglądało to, jak sterta cegieł, poukładana w prostą ścianę. Ale ja wiedziałem, że to coś więcej, oczyma wyobraźni już widziałem piękny budynek, o który nie jeden będzie się zabijać.
Szybko rozejrzałem się dookoła, dla pewności, że nikt mnie nie zobaczy i nie doniesie kierownikowi, albo co gorsze, nie poniesie go na komisariat. Jednak musiało być późno, gdyż nie zauważyłem nikogo na ulicy, więc najwyraźniej los się do mnie uśmiechnął.
Kuśtykając w stronę ogrodzenia, w którym była dziura, nadal patrzyłem czy nikt mnie nie widzi. Wolałem być ostrożny. Pochyliłem się, odsłaniając materiał, który był zarzucony na siatkę i przeszedłem przez dziurę, raniąc sobie palce. Nadal byłem za duży, ale nie przeszkodziło mi to. Kiedy znalazłem się po drugiej stronie, buty od razu zapadły się w miękką ziemię. Odwróciłem się, z powrotem zakładając materiał i przytrzymując się siatki, wstałem, jeszcze raz rozglądając się dookoła.
Spojrzałem na mały budynek, który znajdował się zaraz obok pomieszczenia, w którym urzędował kierownik. Przychodził tu co rano i nie wychodził z niego aż do wieczora, kiedy kończył pracę. Musiało mu się nie zwykle nudzić, siedzieć w czterech ścianach, ale on znajdował sobie zajęcia. Nie raz przyłapałem go na rzeczach, które na pewno nie należały do jego obowiązków.
Najszybciej na ile pozwalała mi noga, przeszedłem odległość dzieląca mnie od łazienki i spojrzałem na metalowe drzwi. Były zamknięte, ale czego ja mogłem się spodziewać. Popatrzyłem pod nogi, aż w oczy rzuciła mi się skrzynka z narzędziami leżąca w zapadającej się ziemi. Przyklęknąłem i otworzyłem ją, szukając w ciemnościach, czegoś ciężkiego. Kiedy moja dłoń natrafiła na młotek, od razu wziąłem go do ręki i wstałem. Palcami dla pewności wyszukałem w ciemnościach kłódkę na drzwiach i biorąc zamach, uderzyłem w nią, ile miałem siły w rękach. Słyszałem, jak kłódka spada na ziemię i upuściłem młotek. Jeżeli się spręże, przed otwarciem bramy, założę nową, żeby kierownik niczego nie zauważył.
Otworzyłem drzwi i włączyłem światło. Łazienka, jak łazienka, szału nie było, ale za to była bieżąca woda. Podszedłem do jednego z dwóch zlewów i uniosłem głowę do góry, przytrzymując się ściany po obu stronach lustra. Odwróciłem wzrok od mojego spojrzenia i podniosłem nogę do góry, zabierając się za oczyszczanie rany. Starałem się powoli wycierać nadmiar krwi, ale i tak cholernie bolało. To cena za nieumiarkowane chlanie w barach.
Kiedy skończyłem, zacząłem się rozbierać, korzystając z okazji, że mogę się umyć. W szafce zbitej z desek, do której pracownicy wyrzucali różne niepotrzebne rzeczy, wygrzebałem moją torbę, wyjmując z niej jedyną czystą koszulkę i spodnie dresowe, które miały liczne przetarcie, ale za to były czyste. Założyłem je na siebie i włożyłem rękę pod wodę, żeby zmyć brud, jaki nagromadził się przez cały tydzień spania na ziemi.
Przez chwile popatrzyłem na swoje odbicie, zatrzymując spojrzenie na dłużej. Nie mogłem odwrócić wzroku, od zaschniętej krwi, która lepiła mi włosy i znajdowała się na większości mojej twarzy. Zarost, który pokrywał moje policzki, wyglądał niechlujnie, a moje oczy były zaczerwienione. Były martwe, więc je zamknąłem, zaciskając jak najmocniej powieki.
Kiedy ponownie spojrzałem w lustro, nie widziałem już siebie. Nie tego człowieka, którym byłem kiedyś. Przez cały czas widziałem tylko obraz jednej osoby. Osoby, którą skrzywdziłem niewybaczalnie.
Alison.
Widziałem uśmiechniętą Alison, w każdym momencie, gdzie bym nie był, czego bym nie robił. Słyszałem, jak się śmieje i wzdycha. Jak opowiada swoje dziwne historie, które nie miały żadnego sensu, ale mimo to kochałem je. Każde słowo. Widziałem, jak przez jej twarz przechodzą emocje, jedna po drugiej. Jak złość zamienia się w szczęście, a szczęście w smutek. Jej cierpienie i łzy, a jednocześnie uśmiech i ten melodyczny śmiech. Najpiękniejszy dźwięk na świecie. Mogłem zobaczyć ją teraz tak wyraźnie, jakby stała obok mnie.
-Przepraszam- szepnąłem i ukryłem twarz w dłoniach.
Nie było tu nikogo, kto mógłby mnie osądzać, jednak czułem się, jakby wytykali mnie palcami. Razili oskarżycielskimi spojrzeniami i krzyczeli w moją stronę jedno słowo, które mnie zabijało. Morderca. Oparłem się o ścianę, wciąż nie mogąc oderwać rąk od oczu. Zadrżałem i zanim się zorientowałem, poczułem, jak przez moje palce przeciekają łzy. Łzy, które tak chciałem zamaskować.
Alison nie żyła. Nie żyła przeze mnie. To ja ją zabiłem, a mimo to nadal tu jestem i cierpię. Ta świadomość była niczym uderzenie rozpędzonego samochodu. Z całych sił próbowałem zatrzymać płynące łzy, ale nie potrafiłem. Byłem bezsilny.
Ten dzień, w którym ją poznałem, ta sukienka, którą miała wtedy na sobie, odbijała się w moich myślach jak piłka. Jej pierwszy uśmiech, który był skierowany w moją stronę. Ta nieśmiałość, która biła od niej, od samego początku. Poczułem, jak kolana się pode mną uginają. Osunąłem się po ścianie, pozwalając na to, aby wspomnienia, wróciły ze zdwojoną siłą, zadając mi największy cios. Te włosy, zawsze idealnie ułożone, jej oczy, które z każdym nowym dniem błyszczały coraz bardziej. Była aniołem, moim aniołem, który odszedł przez moją głupotę.
Płakałem w brudnej łazience, w której inni srali. Na budowie, gdzie nie było żywej duszy, w podartych spodniach i z ranami na całym ciele. Opłakiwałem śmierć mojej narzeczonej. Mojej jedynej miłości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro