Rozdział VII
-Przekonaj mnie. - powiedziałam odważnie obracając się w jego stronę patrząc mu prosto w oczy, zaczęłam przez chwilę mieć wrażenie że to nie ja mówię, nigdy nie byłam zdolna do tak otwartej rozmowy.
-Chodź ze mną, myślę że chciałabyś się przejść. - podszedł dwa kroki do przodu, zostawiając między nami niewielką przerwę. Widząc to, że odsuwam się od niego igrając przy tym ze śmiercią przystaną.
-Więc jak? - jego głos przeszywał mnie na wylot, lecz w dobrym tego słowa znaczeniu.
-Nie dziś, jestem już zmęczona. - starałam się wymyślić jakąś wymówkę.
-W takim razie przyjdę kiedy indziej, pamiętaj. Śpij dobrze Alie.
Rozpłynął się jak mgła, nie było już po nim śladu a jedynie co po sobie pozostawił to miły zapach perfum oraz pytanie skąd zna moje imię.
Wzgórze i morze a między tymi dwiema rzeczami wielka przepaść. Wokół pełno drzew wiśni, które traciły już swoje kwiaty wraz z podmuchem wiatru. Przede mną piękny krwisty zachód słońca, a za mną? On, czarna postać zbliżająca się ku mojej osobie, lecz nie czuję strachu ani radości czy też smutku. Nic, pustka.
-Gotowa na swój koniec?
Mimowolnie przytaknęłam i obróciłam się w jego stronę stojąc tak przed nim twarzą w twarz, a pod nogami czując koniec gruntu. Nagle ciemność, zamykam oczy i czuje jak moje ciało opada w dół, leci z coraz to większą prędkością, aż spotyka się z lodowatą cieczką, która dociera do każdego mojego skrawka ciała, czy to mój koniec?
Budzę się ze snu cała spocona i wystraszona, miałam wręcz wrażenie że to wszystko było naprawdę, że to wydarzenie miało już miejsce.
Wokół mnie ciemność a jedyne światło, które rozbrzmiewało w pokoju to kolor moich żył nad którymi nie mogłam zapanować. Szybko wstałam i sięgnęłam po bluzę. Założyłam ją na siebie i postanowiłam złamać zasady placówki – wyszłam z pokoju niezauważona, zamykając go na klucz. Środek nocy, ciemność, oddalony od uczelni park, gwiazdy, księżyc i samotna ja – tego właśnie najbardziej potrzebowałam, starałam się odpocząć od wszystkiego co się ostatnio wydarzyło.
Cisza panująca na dworze dawała mi nadzieję, że wszyscy już śpią, że nikogo już nie spotkam, że będę mogła być sama choć przez parę chwil.
Zasiadłam na ławce przed którą było jeziorko. Delikatnie falująca woda uspokajała moje roztrzęsione ciało. Ciemność spowijała każdy zakątek tego miejsca sprawiając, że stawało się ono bardziej tajemnicze i odosobnione.
-Mogę zapytać co ty tu robisz? - rozbrzmiał nieznajomy głos za mną.
-Mogłabym cię o to samo zapytać.
-Ja tutaj jestem legalnie, nie to co ty dziewczynko. - dziewczyna przysiadła się do mnie.
-W takim razie uznaj, że tu mnie w ogóle nie było i nie ma, kapiszi? - uniosłam się co widocznie jej się nie spodobało, świadczyły o tym mieniące się czerwienią oczy – wampir.
-Hmmm, aż żal nie skosztować takiej okazji gdy sama się podsuwa pod kieł. - to nie było zachęcające, lecz dziewczyna szybko przystąpiła do wspomnianych wcześniej czynów.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro