37
Vivian
Piątek, dla większości ludzi najlepszy dzień tygodnia. Ostatni czas w szkole i pracy. Ja też tak uważam. Tylko że ten piątek bardzo różni się od innych. Jest dla mnie datą, która zapadnie w mojej pamięci na zawsze. Kiedy Luke powiedział mi wczoraj, że pogrzeb Jake'a jest dziś przeraziłam się. Rządziły mną różne emocje. Począwszy od strachu po ulgę. Szczerzę nie mogę uwierzyć, że to dzieję się naprawdę. Mam nieodparte wrażenie, że to tylko sen, z którego zaraz się wybudzę. To wszystko jest takie odległe i niemożliwe.
Spojrzałam mozolnie na zegarek przy łóżku, który wskazywał godzinę dziewiątą. Zaraz będzie po mnie Luke. Jestem mu za to ogromnie wdzięczna, że chcę tam ze mną pojechać. Nie wiem czy dałabym sobie radę bez niego. Te wydarzenia mnie przytłaczają.
Zestresowana złapałam za klamkę swoich drzwi, która pod moim ciężarem od razu ustąpiła. Z głośnym westchnięciem wyszłam ze swojego pokoju wprost na schody, które prowadzą na dół.
-Viv.-zaczęła mama lekko przejęta, na co od razu się uśmiechnęłam.
Nie chcę wzbudzać jej podejrzeń. Wczoraj powiedziałam jej, że zmarł wujek Lucy i bardzo mnie potrzebuję. Tak, wiem... kolejny raz ją okłamałam, ale gdyby znała prawdę nigdy w życiu nie pozwoliłby mi tam iść. Tym bardziej, że jadzie ze mną jej odwieczny wróg czyli Luke. W sumie i tak dziwię się, że po tym wszystkim tak mi zaufała. Nasze relacje dalej są bardzo oziębłe.
-W porządku.-machnęłam ręką.
-Może jednak zostań w domu, wiem jak znosisz takie uroczystości. Zadzwonię do Lucy, jeśli chcesz i powiem, że...-nie dałam jej nawet dokończy.
-Nie!-krzyknęłam zbyt impulsywnie, co mogło wydawać się dość podejrzane. -Znaczy, nie. Jest naprawdę dobrze. Nie mogę nie pójść na ten pogrzeb, Lucy była bardzo związana ze swoim wujkiem, sprawiłabym jej ogromny zawód.-powiedziałam znacznie spokojniej.
-No dobrze.-przyznała niepewnie.
Z trzęsącymi się dłońmi weszłam do kuchni, żeby napić się wody. Jak zwykle, moje pragnienie mnie przerasta.
-O której ma być po ciebie twoja przyjaciółka?-zapytała mama, dalej drążąc temat, co nie było dla mnie zbytnio komfortowe.
-Yyy, umówiłyśmy się, że ma być w pół do dziesiątej.-odparłam, odstawiając pustą szklankę do zlewu.
-Rozumiem, może weź sobie jakąś butelkę wody. Na dworze jest bardzo gorąco.-zauważyła.
-Dobrze, tak zrobię.-uśmiechnęłam się do niej.
Nagle w mojej torebce rozbrzmiał dzwonek przychodzącej wiadomości. Czym prędzej wyciągnęłam komórkę i odczytałam treść SMS-a:
Luke:
Będę za pięć minut, tam gdzie ustaliliśmy.
Czyli powinnam już wychodzić. Umówiłam się z brunetem, że nie będzie podjeżdżał bezpośrednio pod mój dom, tylko poczeka na końcu ulicy w bezpiecznej odległości. Moja mama gdyby go zobaczyła, chyba wyskoczyłaby do niego z kropidłem i wodą święconą, a mnie zakneblowałaby w moim pokoju. Serio nie zdziwiłabym się, gdyby tak było. Po niej mogę spodziewać się już wszystkiego. W dalszym ciągu nie rozumiem tylko jednego. Dlaczego ona tak bardzo go nienawidzi? Tu na pewno nie chodzi o to, że sprowadza mnie na złą drogę. Sami musicie mi przyznać, że moje zachowań za jego sprawą nie uległo zmianie. Nie licząc tylko jednorazowego wybryku z wagarami.
Ehh, ale co zrobię, jak nic nie zrobię?-z tą myślą pomaszerowałam do przedpokoju, żeby założyć buty.
-A co ty już wychodzisz? Przecież nie ma jeszcze Lucy.-słusznie stwierdziła, bo jej tu w ogóle nie miało być.
-Takk... napisała, że będzie za pięć minut. Dlatego pomyślałam, że wyjdę jej na przeciw.-oznajmiłam, lecz moja mama spojrzała na mnie znacząco.
Matko, jak ja nienawidzę kłamać, nawet nie umiem tego dobrze robić. To chyba jakaś kara!
-Vivian, czy aby na pewno jesteś ze mną szczera?-zapytała podejrzliwie, mama.
Choroba ciężka. I co teraz?
Improwizuj, jak zawsze...
Jasne, jeszcze gdyby to było takie proste w tej sytuacji.
-Vivian, pytałam cię o coś.-upominała się.
-Tak jestem z tobą szczera. Nic nie poradzę na to, że Lucy ma problemy z manewrowaniem. Ostatnio jak mnie podwoziła to przez pół godziny nie mogła stąd odjechać. A teraz jest tak bardzo poddenerwowana całą tą sytuacją, że mogłaby w coś walnąć jakby cofała, albo rozjechać niewinnego kotka sąsiadów, a chyba nie chcesz wysłuchiwać potem zrzędzenia tej starszej pani.-próbowałam grać na zwłokę, ale to co powiedziałam jest tak bezsensu, że sama w to nie wierzę.
-No racja, dobrze to idź.-uwierzyła w to.- I przepraszam, jak mogłam myśleć, że mnie okłamujesz. Prawda?-zapytała, szukając u mnie potwierdzenia.
Przełknęłam dość głośno ślinę i powiedziałam:
-Prawda.
-No właśnie, dobra leć już.-pogoniła mnie, na co szybko wsunęłam moje czarne balerinki na nagie stopy.
Spojrzałam jeszcze szybko na swoje odbicie w lustrze. Ta sama dziewczyna w idealnej i wyprasowanej, czarnej sukience przed kolano ze schludnie ułożonym kokiem na głowie, z którego nie wystawał, ani jeden włosek.
To nie moja bajka.
Sama chciałaś tam iść Vivian...
Wiem i dalej chcę. W końcu sama dokonałam tego wyboru, ale wewnętrznie czuję niepokój.
-Wychodź już!-krzyknęłamama z kuchni, dlatego nawet się z nią nie żegnając, wyleciałam z domu niczym torpeda.
Kompletnie gubię się dzisiaj w czasoprzestrzeni.
Nie oglądając się za siebie ruszyłam pewnym krokiem przed siebie. Z oddali widziałam już nawet samochód Luka.
Gdy byłam wystarczająco blisko przyspieszyłam kroku, prawie że biegłam. Wiem, że przez moje refleksje brunet czeka na mnie już dobre dziesięć minut.
Gdy nareszcie udało mi się doczłapać do auta, wsiadłam zdyszana do środka, mrucząc ciche cześć.
Tak bardzo się zmęczyłam, że ciężko było mi złapać dech.
Co się ze mną dzieje?
-Viv? Wszystko okej?-zapytał chłopak, a ja w końcu na niego spojrzałam.
Czy mówiłam coś wcześniej o braku tchu? W takim razie teraz się duszę!
Nie mogę oderwać wzroku od siedzącego przede mną Luka. Jest ubrany, w równie ciemny jak moja sukienka, garnitur i białą dopasowaną koszule, która dokładnie opina każdy jego mięsień. Smaku dodaje granatowy krawat zwisający z jego szyi. Mam nadzieję, że się nie obśliniłam.
Boże o czym ja myślę?
-Na co tak patrzysz?-zapytał zdezorientowany moim zachowaniem.
Po jego słowach od razu wróciłam spojrzeniem do jego twarzy, niczym wybudzona z transu.
-Ja?-wskazałam na siebie palcem.
-Nie, wiewiórka.-zaśmiał się.-Oczywiście, że ty.-potwierdził.
-A. Ja, ja... ja patrzyłam na krawat, podoba mi się.-uśmiechnęłam się głupio.
-Aha rozumiem. To co możemy jechać? Jesteś gotowa?-spytał, ściągając mnie do rzeczywistości, na co od razu posmutniałam.
-Hej. Spokojnie jestem tu.-dotknął mojego kolana i przekręcił kluczyk w stacyjce, uruchamiając tym samym pojazd.
Jezu, czy można zakochać się w kimś jeszcze bardziej?
***
Podróż minęła nam szybko, za szybko. Nie rozmawialiśmy z Lukiem o niczym, cały czas panowała cisza, którą przerwało dopiero bicie dzwonów kościelnych.
To takie przerażające.
Ostatni pogrzeb na jakim byłam to pogrzeb taty. Dokładnie to pamiętam, tak jakby to było dosłownie wczoraj. To było straszne przeżycie dla mnie i moich bliskich. Nie życzę tego nawet najgorszemu wrogowi.
-Idziemy?-zapytał Luke, który cały czas stał tuż obok mnie.
-Tak.-odparłam krótko.
Chłopak chwycił mocno moją dłoń i razem przekroczyliśmy bramę cmentarza.
Przed kaplicą stało już mnóstwo ludzi, każdy ubrany na czarno. Nie ubiorę tego koloru przez najbliższy miesiąc.
Szczerze mówiąc jestem zdziwiona, że jest tu tyle młodych osób. Jake nie miał zbyt dużo znajomych, kiedy się z nim przyjaźniłam.
Razem z Lukiem przystanęliśmy obok jakichś obcych mi osób w dojrzałym wieku. Kobieta bardzo płakała, za to mężczyzna stojący koło niej zachowywał kamienny wyraz twarzy.
-To nie może być prawda, on był taki młody.-lamentowała.
Nie wiem dlaczego, ale mam nieodparte wrażenie, że skądś znam ten głos.
Nagle owa kobieta obróciła się do mnie. Stanęłam z nią twarzą w twarz. Nie mogę uwierzyć, nie widziałam jej tyle czasu, a teraz spotykamy się w takim momencie.
-Vivi.-odezwała się jako pierwsza.
Vivi... już zapomniałam jak bardzo nieznosze tego skrótu.
Kiedy spostrzegłam się, że zbyt długi zwlekam z odpowiedzią, od razu spojrzałam na rozmówczynię i odparłam poważnie:
-Pani Montgomery.
Czułam na sobie palący wzrok Luke.
W sumie mogłam się tego spodziewać. Jak matka mogłaby nie przyjść na pogrzeb własnego dziecka.
-Tak się cieszę, że przyszłaś.-powiedziała, pociągając nosem i niespodziewanie mnie przytuliła.
Nie wiedziałam co mam zrobić, dlatego delikatnie dotknęłam jej pleców.
-Nie widziałam cię tak długo. Tak nagle z Jakiem przestaliście się przyjaźnić.-powmutniała.
Nagle przestałam się przyjaźnić z Jakiem? Czy ona o niczym nie wie?
-Wypiękniałaś, jesteś taką cudowną kobietą. A to Twój chłopak?-zapytała patrząc na Luke, który w dalszym ciągu nie miał pojęcia co się dzieje.
Yyy...to...-nie wiedziałam, co powiedzieć.
-Jej chłopak. Luke Roberts.-dokończył za mnie brunet, jednocześnie wyciągając
Zaraz zaraz co? Z jednej strony O. Mój. Boże. To tak pięknie brzmi...
-Tak myślałam.-uśmiechnęła się smutno.- To mógłby być Jake.-z jej oczu wypłynęły łzy.
Co ma na myśli mówiąc to?
-Dobrze, chodźmy już do środka. Wszyscy już wchodzą, zaraz nie będzie miejsc.-naszą konwersacje przerwał Luke.
-Tak racja.-poparł Luke prawdopodobnie partner mamy Jake.
Na pewno nie jest to jego tata. Dobrze pamiętam, że jego rodzice rozstali się, jak był mały.
Gdy kobieta wraz z mężczyzną zniknęli nam z pola widzenia, Luke od razu powiedział do mnie:
-Dobrze rozumiem, że to mama Jake?
-Tak, dobrze rozumiesz.-przyznałam e spuszczoną głową.
Chłopak nic nie odpowiedział, zamiast tego chwycił moją rękę i stwierdził:
-To co moja dziewczyno idziemy?
-Tak mój chłopaku, tylko wytłumacz mi dlaczego powiedziałeś, że jesteśmy razem?-zapytałam go.
-Nic nie dzieje się bez powodu.-oznajmił.
-Co to znaczy?-dopytywałam zaintrygowana.
-Jeszcze się przekonasz.-powiedział tajemniczo.
To się dowiedziałam...
Kiedy weszliśmy do kaplicy między nami zapanowała cisza, zresztą nie tylko między nami. Całe pomieszczenie wypełniało tylko powietrze, nie było słychać ani jednego szelestu.
W centrum ołtarza znajdowała się wielką czarna trumna. Nie mam pojęcia, ale czy tylko ja reaguje tak na potrzeby?
Zajęliśmy z Lukiem pierwszą wolną ławkę.
Nie trzeba było długo czekać, aby do kościoła wszedł ksiądz. Wszyscy wstali, a dzwony zaczęły głośno bić. Spowiednik zajął swoje miejsce i zaraz po wypowiedzeniu standardowego wstępu do mszy świętej, zaczął głosić kazania.
-Moi drodzy, właśnie takie sytuacje udowadniają nam jak życie ludzkie jest kruche. Czasami widzimy kogoś i nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że być może już nigdy więcej tej osoby nie zobaczymy.-zaczął.- Jake Montgomery był wspaniałym człowiekiem, dobrym i pobożnym, świeć Panie nad jego duszą.-zakończył.
-Tak jasne kurwa, pierdolenie na antenie.-prychnął Luke, na co zgromiłam go spojrzeniem, bo hej jesteśmy w kościele.
Parę osób spojrzało na nas z wielkim zdziwieniem i nie dziwię im się.
-No co?-zapytał głośno brunet, na co go szturchnęłam.
-Cicho.-wyszeptałam.
***
-Dobrze, teraz proszę wszystkich o udanie się do wyjścia i dołączenie do orszaku pożegnalnego. Towarzyszy zmarłemu w jego ostatniej drodze.-powiedział na koniec mszy zakonnik.
Nie wiem dlaczego, ale nie czuje nic. Ani żalu, ani smutku. Tylko pustkę.
-Poczekajmy, aż wszyscy wyjdą. Nie będziemy się pchali.-zwrócił się do mnie Luke, na co przytaknęłam.
Po około pięciu minutach kościół był prawie pusty, dlatego razem z Lukiem wstaliśmy z ławki i ruszyliśmy za wszystkimi.
Jak to na pogrzebach cały czas śpiewano jakieś przygnębiające melodie. Mam wrażenie, że ciągniemy się tu już wieki.
-Jezu, ale ten ksiądz fałszuje. Szczególnie na falsetach mu nie wychodzi, bo zaczyna piszczeć jak mała dziewczynka.-powiedział skwaszony brunet.
Spojrzałam na niego jak na głupka.
-A ty tak nie uważasz?-zapytał.
-Serio, Luke?-pokręciłam głową z dezaprobatą.
-Tak, jestem całkowicie poważny. Zabrać księdzu mikrofon!-powiedział, a ja nie wierzyłam, że to zrobił.
Szliśmy tak jeszcze około stu metrów, gdy w końcu cały orszak się zatrzymał.
Ludzie zebrali się w gęste koło.
-Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.-powiedział ksiądz, kiedy grabarze wkładali trumnę do dołu.
Nagle przed oczami pojawiły mi się mroczki. Przez głowę przeszło mi mnóstwo wspomnień, zarówno tych dobrych i złych. To już koniec, tego koszmaru. Jake nie ma...na zawsze. W tym momencie straciłam kontrolę nad swoimi ciałem, poczułam jak bezwładnie lecę na ziemię, jednak nie upadłam na nią, bo zostałam złapana przez silne męskie dłonie.
-Viv, co ci jest? Viv? Słyszysz mnie?-słyszałam nad uchem głos Luke, ale nie byłam w stanie zareagować.
Poczułam jak chłopak łapie mnie w stylu panny młodej i niesie w nieznanym kierunku.
-Viv, jestem tu. Wszystko jest dobrze, tylko błagam spójrz na mnie.-prosił, ale w dalszym ciągu nie byłam w stanie nic zrobić.
Poczułam jak sadza mnie na jakiejś ławce. Leć dalej nie byłam w stanie utrzymać sama pionu.
-Viv, skarbie. Otwórz oczy, proszę.-powiedział i musnął ustami mój policzek.
To spowodowało, że mimowolnie otworzyłam ciężkie powieki.
-Bogu dzięki, nawet nie wiesz jak się martwiłem.-odparł przerażony i mnie przytulił.
-Woda.-wymamrotałam ledwie.
-Co? Woda? Już, poczekaj.-chciał wstać.
-Nie, nie zostawiaj mnie. Jest w torebce, woda jest w torebce.-powiedzialam.
-Tak dobrze już.-odpowiedział i wziął do ręki moją czarną torbę.
-Viv, tu nic nie ma.-zdenerwował się.
-Musi być. Pić...-byłam bardzo spragniona.
-Niech pan nie szuka, ja mam.-usłyszałam kobiecy głos, należący do mamy Jake.
-Proszę.-podała mi butelkę, którą bez zastanowienia chwyciłam i wypiłam na raz.
Od razu lepiej.
-Masz, zjedz.-podała mi jeszcze coś, ale nie miałam pojęcia co to.
-Co to jest?-zapytałam.
-Cukierek, zaraz postawi cię na nogi.-otarła oczy chusteczką.
No tak, pogrzeb już się skończył...
-Dziękuję już mi lepiej.-powiwdziałam zgodnie z prawdą.
-To dobrze, może wybierz się do lekarza. To bardzo niepokojące sygnały.-zauważyła, a ja od razu spojrzałam na Luka, którego usta były zaciśnięty w cienką kreskę.
No nie, on mi nie odpuści!
-Dziękuję, że przeszłaś Vivi.-uśmiechnęła się do mnie wdzięcznie.
-Musiałam.-odparłam bezapelacyjnie.
-Wiem. Dlatego to dobra okazja, żeby w końcu dać ci to co noszę ze sobą bezustannie. Zawsze wierzyłam, że chociaż przez przypadek się na ciebie natknę. To stąd moja radość, że pojawiła się tu dziś.-wygłisiła.
-Nie rozumiem.-przyznałam, wstając na równe nogi.
Kobieta zaczęła szukać czegoś w torbie, aż w końcu wyciągnęła z niej biała kopertę, na której napisane było brzydkim i niestaranny pismem moje imię.
Najgorsze, że ja znam to pismo.
-Myślę, że mój syn spodziewał się takiego obrotu spraw. Dwa dni przed swoją śmiercią zostawił u mnie ten list i powiedział, że nie ważne kiedy, ale gdybym tylko cię spotkała mam ci go dać.-wyjaśniła i wyciągnął papier w moja stronę.
Kompletnie nie wiedziałam co powiedzieć, to mnie przerosło. Cały dzień mnie przytłacza.
-Nie...-zaczął Luke, jednak mu przerwałam.
Wzięłam od pani Montgomery biała kopertę i ścisnęłam mocno w dłoni.
-Dziękuję, Jake byłby zadowolony.-uśmiechnęła się spełniona.
Nic nie odpowiedziałam, dlatego odezwała się po raz kolejny.
-Cieszę się, że pozbywam się tej odpowiedzialności. Ten list z pewnością wiele wyjaśni. Dowodzenia Vivian...
___________________________________________
Witajcie Moi Drodzy ❤️
Przepraszam jeszcze raz, że rozdziały nie było wczoraj, ale dziś miałam kartkówkę i wczoraj cały dzień się do niej uczyłam.
A jak u Was wyglądają lekcje, kartkówki, sprawdziany?
Koniecznie piszcie 😊
Jeżeli chodzi o rozdział to przepraszam, że taki przygnębiający 😅, ale niestety nie dało się inaczej. Tego wymagała fabuła.
Piszcie w komentarzach jak się podobał? Jak myślicie co jest w liście od Jake'a?
Komentujecie i głosujecie 🤩😘
Buziaki 😘❤️😘❤️
Kolejny rozdział w niedzielę ❤️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro