Rozdział trzydziesty
Oczami Aidy...
W dzień odejścia Laufeysona, w końcu poczułam się lekka jak piórko. Znów stałam się tą „żywiołową panienką", jak to mnie nazwał Steve. Przez brak roboty, siedziałam sobie z Tonym w jego syfie i budowaliśmy sobie zabawki. On oczywiście jakąś nową zbroję, a ja deskę, która lata. No muszę przyznać, że fantazja mnie poniosła. Ostatnio przeczytałam akta o Srebrnym Surferze (oczywiście bez gody Fury'ego) i zapragnęłam latającej deski. Oczywiście moja będzie mniejsza i doprawiona moją magią, ale poza tym były podobne, nawet z koloru! Avengersi się cieszyli, że moje dawne ja powróciło. Niestety z dnia na dzień, miałam coraz większe wrażenie, że czegoś nie pamiętam, a było to strasznie denerwujące. Thor sobie poleciał do Asgardu i naprawiał sytuację w Dziewięciu Światach, którą popsuł Loki i inni złoczyńcy. Chyba ich niedługo odwiedzę, ale kiedy, to jeszcze nie wiem. Pewnego dnia grzebałam w swojej desce i byłam już prawie u kresu jej doskonalenia, ale co? Zbieg okoliczności, że Starkowi coś wybuchło, a do pracowni wparował Steve, najgłośniej jak tylko potrafił, bo jakżeby inaczej i przeszkodził mi w pracy. Łypnęłam na obu groźnie, ale w końcu mój wzrok spoczął na kapitanie.
- Czego?! - zapytałam jak zwykle grzecznie.
- Jakiś list do ciebie przyszedł. Polecony - odpowiedział spokojnie, podając mi kopertę.
- Dzięki - mruknęłam i spojrzałam na adresata. No po prostu zdębiałam. Szybko otworzyłam jakimś śrubokrętem kopertę i przeczytałam z taką prędkością, że nie wiem, jak ogarnęłam to, co było tam napisane. W trakcie Steve sobie poszedł, a Tony coś tłumaczył Jarvisowi (czytaj: darł się). Gdy skończyłam czytać, aż podskoczyłam z podekscytowania i pisnęłam jak małe dziecko: - Tak, nareszcie się coś dzieje!!!
- Co?! - spytał wyraźnie przestraszony Tony moją nagłą reakcją.
- Wyjeżdżam do klasztoru!
- Słucham?!
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, bo pobiegłam się pakować. Oczywiście w mały plecak, spakowałam strój od Starożytnej i parę ciuchów z zakonu. Następnie (przebrana w jedną z tog) pobiegłam się pożegnać z ludu i dzięki pierścieniowi teleportacji dostałam się do siedziby zakonu. Kiedy wyskoczyłam z portalu od razu rzuciła mi się w oczy Starożytna. Szybko podbiegłam i rzuciłam jej się w ramiona.
- Tak tęskniłam - pisnęłam szczęśliwa.
- Ja też, ja też... - Zachichotała z mojego entuzjazmu. - Wiesz, jakoś pomyślałam, że nie masz co robić, więc może byś podszkoliła moich uczniów, co?
- Chętnie! - Wyszczerzyłam się.
- Oj, dziecko... - Westchnęła i zaczęła mnie głaskać po policzku. - Jak ty się zmieniłaś, widzę w tobie teraz poważną kobietę!
- Tylko nie "poważną" - mruknęłam "przerażona", na co się zaśmiałyśmy.
Przyjaciółka zaprowadziła mnie do pokoju (teraz w sektorze przeznaczonym dla uczonych), a następnie opowiadałyśmy sobie przy herbatce, co tam u nas. Było bardzo miło, ale zawsze tamten potwór musi takie chwile psuć. Właściwie nie byłam pewna czemu wciąż mi siedzi w głowie...
- A co tam u twojego przyjaciela? - zapytała.
- Którego?
- Lokiego, tego co miałaś uratować - odparła zupełnie beztrosko.
- Czemu wszyscy mi o nim mówią jak o jakimś człowieku, który tylko we mnie miał oparcie? Nie mam pojęcia, nie obchodzi mnie on! - mruknęłam zdenerwowana, machając rękami jak wariatka.
- Ale... ty nic nie pamiętasz, prawda?
- Nic prócz bólu i śmierci, które mi zgotował w hurtowej ilości - powiedziałam pewnym głosem.
- A nie pamiętasz nic pięknego? - W jej głosie było słychać nadzieję.
- A czy z takim człowiekiem można mieć piękne wspomnienia? - zapytałam i nawet nie czekając jakiejkolwiek odpowiedzi, poszłam do pokoju.
Niestety przez Starożytną błądził mi po głowie ten kłamca. Czy on naprawdę mógł mieć w sobie dobro? Szczerze wątpię, a wiele osób mi to wmawia. Nawet, kiedy powiedziałam mu, że mnie zabił, to potwierdził to i jeszcze był dumny z siebie! Psychopata niewyżyty. Na pewno dostał odpowiednią karę za swe czyny...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro