Rozdział 8 - "Dopóki śmierć nas nie rozłączy"
Róża była taka piękna, taka biała niczym śnieg, zimna niczym lód. Leżała przede mną, a ja klęczałam. Biała suknia - lekka, zwiewna. Śnieżny puch pokrywał ziemię. Krew. Czerwień zdobiąca lśniącymi kroplami kwiat śnieżnobiały. Zimno. Chłód przeszywający mnie na wskroś. On - człowiek trzymający nóż. Stał przede mną, patrzył, wyczekiwał. Z jego ostrza szkarłatna ciecz płynęła strugami. Chwilę później padł na ziemię, tuż przede mną, a nad nim stał inny; mężczyzna, przy którym aktualnie czułam się o wiele bezpieczniej. Teraz patrzyłam, jak biały puch, leżący na ziemi, przybierał czerwoną barwę, roztapiając się przy tym powoli pod wpływem ciepłej krwi. Spojrzałam na twarz człowieka niedawno przeszytego ostrzem, zamknął oczy, a dla mnie stało się jasne, że już nigdy ich nie otworzy...
Mężczyzna, stojący nad konającym, wyciągnął do mnie rękę. Ujęłam ją delikatnie, mężczyzna zaś podciągnął mnie do góry równie lekko - jakbym była motylkiem, a on bał się, że połamie mi skrzydła. Spojrzałam w jego szare jak zachmurzone niebo oczy, a po plecach przeszyły mi ciarki...
- Ode mnie się nie uwolnisz, a on cię już nie uratuje... Nigdy - wyszeptał mi do ucha, nachylając się powoli. Jego głos sprawiał, że drżałam, choć nie byłam pewna dlaczego. Może się bałam? A może to tylko przez wokół panujący chłód?
- Wiem, Jack... Wiem - odpowiedziałam ledwo słyszalnie. Do moich oczu napłynęły łzy.
Okropnie zimny śnieg wręcz parzył mnie w moje nagie stopy. Nie patrząc się na ciało, nad którym staliśmy, odwróciłam się, aby odejść na chwilę od mojego starego przyjaciela. Szłam do przodu, dopóki w mojej stopy nie przebił się jakiś ostry, lodowaty przedmiot. Syknęłam cicho, podnosząc do góry prawą nogę, przez co straciłam równowagę i upadłam na śnieżnobiały puch. Odłamek szkła wbił mi się w zziębniętą skórę, powodując niewyobrażalny ból. Wyciągnęłam fragment ze stopy i spojrzałam na przedmiot, który leżał nieopodal mnie. Dość małe, rozbite lusterko, pozłacane na rączce i obramowaniu, mieniło się w jasnym świetle dnia. W niektórych miejscach pokrywała je szkarłatna ciecz - krew, należąca do mojej osoby. Dałabym sobie rękę odciąć, że gdzieś już je widziałam... Dawno, ale spotkałam się z nim raz, może dwa. Nie pamiętałam jednak kiedy i gdzie...
Wybiła godzina dwunasta, a ja zbudziłam się ze snu.
Wieczorem martwiłam się o to, czy moja przyjaciółka wróci cała. Bałam się o jej życie i właśnie przez to nie mogłam spać. W końcu jednak, dość późną nocą, po prostu odpłynęłam, zapominając o wszystkich dotychczasowych troskach.
Ubrałam się najszybciej, jak tylko potrafiłam, związałam włosy w luźnego, rozwalającego się koka i po prostu wyszłam z domu, aby ruszyć w kierunku Whitechapel. Musiałam się dowiedzieć, czy Evie wróciła bezpiecznie do domu Jacoba.
Dzień wcześniej, zanim wróciłam do domu, pobiegłam do Frye'a, by opowiedzieć mu wszystko, co wydarzyło się podczas ratunku syna dziennikarza, któremu w dalszym ciągu groziło niebezpieczeństwo. Oczywiście było widać, że odrobinkę się zezłościł na swoją siostrę. W końcu po raz kolejny wyruszyła na bardzo niebezpieczną misję, aby pomóc naszej dwójce. Widziałam jednak coś poza obawą, w jego oczach ujrzałam wdzięczność...
Nie pukając, weszłam do otwartego mieszkania Jacoba, stąpając cicho, jak na asasynkę przystało.
- Jacob? - powiedziałam. Nikt mi nie odpowiedział. - Jacob! - rzuciłam ponownie odrobinę głośniej.
W całym domu panowała uporczywa i jakże nieprzenikniona cisza. Obeszłam kilka razy mieszkanie, ale poza mną, nie było w nim ani jednej żywej duszy.
Miałam już wychodzić, kiedy wpadłam na pewien pomysł. Zamknęłam oczy, wzięłam kilka głębokich wdechów i spróbowałam się skoncentrować na tym, co chciałam zrobić. Za chwilę rozchyliłam powieki i uśmiechnęłam się lekko, kiedy otoczyła mnie jakby błękitna mgła.
Rozglądałam się wokół w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki. Rzuciłam do siebie ciche "jest", kiedy udało mi się dostrzec białą kartkę przytwierdzoną do spodu siedziska krzesła. Oderwałam ją i zaczęłam czytać treść wiadomości.
Rose, jeśli to znalazłaś, to znaczy, że albo jesteś wyjątkowo spostrzegawcza, albo udało ci się użyć Wzroku Orła. Ewentualnie, z niewiadomych przyczyn, wkurzyłaś się na mnie i rozwaliłaś mi pół mieszkania.
Uśmiechnęłam się lekko pod nosem i wróciłam do czytania.
Nie powinno cię to raczej dziwić, lecz Jack znowu zaatakował. Kolejna kobieta została brutalnie zamordowana i jak dotychczas jest to najokrutniejsza z jego zbrodni. Raczej nie muszę ci tłumaczyć, gdzie aktualnie się znajduję.
Jacob
Miał rację, nie musiał mi mówić ani pisać. Odpowiedź była oczywista - Whitechapel, w miejscu, w którym kręci się najwięcej policji.
Upuściłam kartkę i wyszłam szybko z domu Frye'a, zanim ta zdążyła opaść na podłogę. Musiałam się dowiedzieć, jakiej zbrodni tym razem dopuścił się Jack oraz czy Evie jest cała i bezpieczna.
Wyszłam z kamienicy, wtedy właśnie uderzyło we mnie chłodne, listopadowe powietrze. Poczułam, że tego dnia miało się wydarzyć coś, co każde z nas przekładało na kolejne godziny. Czułam to gdzieś głęboko w sercu.
Biegłam ulicą ile sił w nogach. Dla niektórych musiało to wyglądać, jakbym była albo ścigana, albo obłąkana. Miałam jednak gdzieś zdanie innych. Teraz liczyło się, aby znaleźć kolejne miejsce zbrodni...
W końcu po błądzeniu po całym Whitechapel spotkałam grupkę policjantów, żywo rozmawiających o jakiejś Mary Jane Kelly. Wtedy do mnie coś dotarło - to musiała być kolejna ofiara Jacka. Postanowiłam nie wchodzić na teren śledztwa, jednak musiałam się dowiedzieć, o co chodzi oraz co się stało. Schowałam się za ścianą i zaczęłam nasłuchiwać.
- Usunięto jej wszystkie organy, łącznie z sercem, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło. To potwór - mówił jeden.
Poczułam gdzieś w sobie ukłucie. Kiedyś to był mój przyjaciel. W czasie jego pobytu w Indiach rozmawiałam z nim dzień w dzień, nawet potem pisaliśmy ze sobą, dopóki kontakt się nie urwał. Teraz do mnie doszło, że Jack, którego poznałam te kilkanaście lat temu, nie jest tym samym człowiekiem co teraz. Stary Jack umarł...
- Może coś mu zrobiła? Nie wiem, może zaliczył wtopę z tymi pięcioma i... - zaczął inny.
- Raczej w to wątpię.
- Ja to w ogóle słyszałem, że Jacob Frye może być Rozpruwaczem. - Do dwójki rozmawiających dołączył kolejny.
- Nawdychałeś się opium? - rzucił pierwszy głos.
Tyle mi starczyło. Odeszłam od ściany, stwierdzając, że tutaj raczej nie ma bliźniaków i ruszyłam przed siebie. Musiałam znaleźć Jacoba oraz Evie, jeśli w ogóle wróciła.
Spojrzałam w górę. Ostatnio weszło mi to w nawyk. Bałam się ataku Jacka z dachu. Wiedziałam, że najczęściej wybiera właśnie ten sposób podróży po mieście, szczególnie wtedy, gdy przywdziewa czarne szaty, z których znany był Kuba Rozpruwacz. Nie wiedziałam, czy pokazywał się w Londynie bez przebrania w świetle dziennym. Mi samej udało się go spotkać w codziennym stroju tylko jeden raz. Właśnie tego dnia zaproponował mi wyjazd z tego miejsca... Kto wie, może gdybym z nim wyjechała, wszystko potoczyłoby się inaczej? Lepiej?
Przechodziłam właśnie obok cmentarza w Whitechapel. Nie myślałabym nawet przez chwilę, żeby spojrzeć na otaczającą groby mgłę, gdyby nie fakt, że przez ciemną cmentarną furtkę nie wybiegła przerażona grupa mężczyzn. Przystanęłam w półkroku, kiedy domyśliłam się, iż musieli to być Gawroni Jacka. Teraz stało się dla mnie jasne, że albo byli na "przyjaznym" spotkaniu ze swoim szefem, albo natknęli się na jego śmiertelnych wrogów - bliźniaków.
Weszłam na teren miasta zmarłych, wkraczając w białą jak mleko mgławicę. Kroczyłam powoli przed siebie, jakbym bała się obudzić kogoś z wiecznego snu. Po moim ciele przeszły ciarki. Nie lubiłam cmentarzy, szczególnie po wydarzeniu, jakie miało miejsce lata temu. Właśnie dlatego, tak trudno było mi tu teraz przebywać.
Po chwili rozglądania się zobaczyłam, jak Evie i Jacob stali pod ścianą jakiegoś budynku. Rozmawiając ze sobą cicho, przyglądali się cegłom, jakby skrywały w sobie jakiś sekret.
- Nareszcie! - zakrzyknęłam, chcąc zwrócić na siebie uwagę bliźniaków. - Wszędzie was szukałam! Gdyby nie Gawrony, nie znalazłabym was. - Kiedy podeszłam bliżej, objęłam Evie.
- Powinnaś zostać w domu, Rose - wyszeptała cicho asasynka, odwzajemniając uścisk.
- Jak mniemam, coś się stało... - Zignorowałam wypowiedź przyjaciółki i odsunęłam się od niej powoli.
- Kolejna kobieta zginęła, usunięto jej praktycznie wszystkie wnętrzności... Okropieństwo - skomentował Jacob. - A teraz naprowadził nas tu. Zostawił dla nas wiadomość...
- Jack to potwór. Przeklęta bestia! - warknęła Evie, zaciskając pięści.
Zwiesiłam głowę i przygryzłam dolną wargę, w moich oczach momentalnie pojawiły się łzy. Evie miała rację. Jack został potworem, mordercą bez uczuć czy współczucia... A my musieliśmy go powstrzymać i to jak najszybciej.
Evie wraz z Jacobem wytłumaczyli, co było zamieszczone w wiadomości od Rozpruwacza. Naprowadził nas na kolejny trop, tym razem na miejsce śmierci Elizabeth Stride i Catherine Eddowes. Obie kobiety zginęły jakiś czas przed atakiem Jacka na Frye'a, ponad miesiąc temu. Ponoć wspomniał też coś o mnie i o Evie, ale i tak słowa były kierowane głównie do Jacoba.
Doszliśmy do miejsca śmierci obu asasynek. Najdziwniejsze było to, że wokół panoszyło się okropnie duża ilość ludzi, co było dla mnie nie do końca zrozumiałe. Oczywiście nie mogło też zabraknąć Gawronów mojego starego przyjaciela.
- Trzeba ich stąd wypłoszyć... - mruknęłam cicho do moich towarzyszy. Cała nasza trójka stała na dachu jednego z okolicznych budynków. Wystarczyło się tylko odrobinę wychylić, zejść trochę niżej za pomocą wystających cegłówek i rzucić się w dół na stojących nieopodal pupilków Jacka.
- Evie, masz te bomby? - spytał Jacob.
- Nie - odpowiedziała. - Kolców też nie mam...
- W takim razie nie pozostało nam nic innego jak ich zabić. - Wysunęłam moje ukryte ostrze, aby sprawdzić czy na pewno działa.
- Nie możemy nikogo zabić przy świadkach. Nasze Kredo nakazuje nam działać w cieniu...
- Od kiedy ty się taki sumienny zrobiłeś wobec głównych przykazań Bractwa? - spytałam.
- Też się zastanawiam, ale Jacob ma rację, nie możemy nikogo zabić... - poparła go Evie.
- Ale...
- Nie. Nikt tutaj nie zginie - rzucił Jacob.
- Jesteście niemożliwi! Co z wami? Musimy to zrobić i wiecie co? Zrobię to. Z wami albo bez - krzyknęłam, gestykulując żywo rękami.
- Rose, nie...! - mówił Jacob, ale było już za późno.
Zsunęłam się z dachu i wylądowałam na wystającej ze ściany drewnianej belce. Gdybym źle opadła na drewno, spadłabym w dół, a to groziło mi niechybną śmiercią. Jeśli nie przez złamanie kręgosłupa, to z rąk Gawronów. Ewentualnie cała połamana trafiłabym do Jacka, a to i tak prawdopodobnie doprowadziłoby do mojej zguby.
Spojrzałam w dół. Znajdowałam się parę metrów nad ziemią, praktycznie nad głową podwładnego Rozpruwacza. Zwiesiłam się z belki i kiedy miałam pewność, że mężczyzna będzie stał pode mną jakąś chwilę, puściłam się.
Leciałam w dół, słysząc szum wiatru w uszach. Poczułam się wolna jak ptak, jak orły, o których opowiadała mi Evie, gdy byłam młodsza. Z mojej głowy po raz kolejny zsunął się ciemny kaptur, ale zignorowałam to. Towarzysz mężczyzny ostrzegł Gawrona przed nadchodzącym atakiem z nieba, lecz było już za późno. Wysunęłam ukryte ostrze tuż przed wylądowaniem, a niecałą sekundę później wbiłam broń w głowę mężczyzny.
Zaczęłam podnosić się powoli, kiedy usłyszałam, jak dwie osoby lądują z kocią gracją na ziemi za mną.
- Och, Rose... Czy mogłabyś chociaż raz się nas posłuchać? - Usłyszałam za sobą głos Jacoba.
- Nie sądzę - powiedziałam z lekkim uśmieszkiem na twarzy, wyciągając spod płaszcza kukri.
Jeden z przeciwników chciał rozpocząć walkę, jednak widząc, jak jego sprzymierzeńcy uciekają w popłochu, ruszył za nimi.
Usłyszeliśmy krzyk. Ludzie, widząc uciekających Gawronów oraz nas, piszczeli, jakby ktoś ich obdzierał ze skóry. Wiele z nich rozbiegło się w różne strony. Teraz wystarczyło nam tylko czekać, aż ktoś wezwie policję.
- To tutaj, prawda? - spytałam.
- Tak, tutaj - oznajmił Jacob. Jego twarz stała się kamienna, a ja nie mogłam wyczytać z niej, co czuje.
- Tego dnia, gdy Jack przyszedł do twojego domu... - zaczęłam, nie wiedząc dokładnie, co chcę powiedzieć, po chwili jednak sobie i uświadomiłam - rozmawiałam z Nelly, to właśnie tego dnia zginęły te dwie kobiety, prawda?
Jacob tylko przytaknął na zadane przeze mnie pytanie, rozglądając się dookoła. Założyłam ramiona na piersi i sama zaczęłam patrzeć w każdą stronę świata.
Nie wiedziałam dokładnie, czego szukać ani jak to znaleźć, dlatego przystanęłam z boku, opierając się plecami o ścianę budynku, z którego jeszcze kilka minut temu spoglądaliśmy na odległą dla nas ziemię.
Zastanawiałam się, ile musimy jeszcze przeżyć, żeby ten cały koszmar się zakończył. Każde z nas, nie... każdy mieszkaniec miasta był zagrożony w większym lub mniejszym stopniu. Jack stworzył swoje własne nowe Kredo, ułożył plan, który nie wiadomo co miał na celu; zniszczenie asasynów czy może całego miasta? A może były członek Bractwa pragnął władzy nad światem? Nie wiedziałam, nie potrafiłam zrozumieć, nie chciałam nawet stawiać się na jego miejscu, aby pojąć.
Spojrzałam na ziemię i stojący nieopodal kamień. Sfrustrowana, gdzieś w środku, nie wytrzymałam, wzięłam do ręki szary kamyczek i cisnęłam nim przed siebie. Wyleciał poza ściankę postawioną na wyniesieniu oraz schodki prowadzące w dół.
- Aua, Rose! - Usłyszałam krzyk Evie oraz kamień uderzający o jakiś metalowy przedmiot.
Podbiegłam szybko do ceglanej, dość niskiej ścianki, przez którą z łatwością przeskoczyłam. Wylądowałam na ziemi, uginając lekko nogi.
- Nic ci nie jest? - Podbiegłam do kobiety i złapałam ją delikatnie za ramię. - Naprawdę nie chciałam. Przepra...
Kobieta uciszyła mnie gestem ręki, spoglądając na ziemię. Zdjęła delikatnie moją dłoń ze swojego ramienia i ruszyła w kierunku, w którym poleciał kamień, zaraz po tym, gdy uderzył w nią. Zapatrzona w pewien punkt schyliła się i podniosła się powoli, po czym spojrzała zdziwiona na ścianę budynku, o który chwilę temu się opierałam.
- Jacob... Znalazłam... - Odwróciła się powolnie do naszej dwójki.
- Wiadomość? - spytałam, nie do końca rozumiejąc.
Evie tylko pokiwała głową.
- I nie tylko. Mam pierścień jednej z nich.
Spróbowałam skupić się na włączeniu swojego szóstego zmysłu. Zamknęłam oczy i wzięłam głębokie dwa wdechy. Otworzyłam je po chwili, mając cichą nadzieję, że udało mi się uruchomić Wzrok Orła. Nic takiego jednak się nie stało.
- Przeczyta mi ktoś? - zapytałam, spoglądając na Frye'ów.
- "Ile jeszcze osób musi zginąć, żebyś przejrzał na oczy? P.S. Wasze Kredo zawiodło te dwie kobiety, tak jak zawiodło moją matkę" - odczytał głośno Jacob.
- Czego on chce? - Spojrzałam na ceglaną ścianę, na której Jack pozostawił swój, niewidoczny dla mnie, ślad.
- Zwabić nas do miejsca, w którym mieszkał przez kilka pierwszych lat swojego życia - powiedziała Evie. - Przynajmniej tak mi się zdaje.
- Za mną. - Jacob ruszył przed siebie, robiąc przy tym gest ręką, który miał zachęcić mnie i Evie do wykonania jakiegokolwiek ruchu.
Razem z asasynką wymieniłam szybkie spojrzenia i poszłyśmy za mężczyzną.
Dopiero teraz zaczęłam dostrzegać, jak bardzo ważni stali się dla mnie bliźniacy. Zarówno Evie jak i Jacob byli przy mnie zawsze, kiedy ich potrzebowałam, jak nie jedno to drugie. Kiedy dopiero stawałam się asasynką, gdy rozpoczynałam szkolenie, w momencie, w którym ludzie templariuszy odebrali mi i Sebastianowi naszych rodziców no i teraz. Cała nasza trójka była dla siebie wsparciem.
Każde z nas szło w zupełnym milczeniu, a kiedy dotarliśmy na miejsce, zobaczyłam budynki, które jak sądziłam, zostały jakiś czas temu odbudowane. Nie znaczyło to jednak, że osiedle było zadbane. W żadnym razie.
Zaczęłam się zastanawiać, czy to właśnie tu Jack spędził swoje dzieciństwo. Czy kiedy ja żyłam w dostatku, wśród rodziny i przyjaciół, dostawałam wszystko, czego tylko zapragnęłam, on mieszkał tutaj?
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Jacob, zatrzymując się.
- Nie rozumiem... Tutaj niczego nie ma - mruknęła zdezorientowana Evie, rozglądając się dookoła. - Jesteś całkowicie pewny, Jacobie? - spytała.
- Tak, jestem.
- Może już wracajmy? To miejsce jest dla mnie niezrozumiale... - Przerwałam wypowiedź, kiedy zobaczyłam, jak coś małego ląduje na ziemi i zaczyna niewyobrażalnie głośno piszczeć. Nagle z przedmiotu zaczął się wydobywać dym, lekko zabarwiony na pomarańczowo. - O nie...
- Wstrzymajcie oddech i uciekajcie! - krzyknął Jacob, ale zarówno dla mnie, jak i dla Evie, było już za późno.
Kątem oka, będąc jeszcze przy zdrowych zmysłach, zobaczyłam, jak asasynka pada na kolana, głośno kaszląc i drąc się w pustą przestrzeń. Jacob, choć chciał, żebyśmy same nie nawdychały się substancji halucynogennej, również nie zdążył zrobić żadnego konkretnego ruchu, aby uciec. Dla naszej trójki było już zdecydowanie za późno.
Pokazała mi się podobna scena do tej z mojego dzisiejszego snu. Miałam na sobie tę samą sukienkę, wokół mnie widziałam tylko śnieg i zachmurzone niebo, przez które przebijało się ostre światło słońca. Jedyna różnica polegała na tym, że przede mną leżał bogato zdobiony nóż a nie róża.
Wstałam powoli, biorąc sztylet do ręki. Ruszyłam przed siebie powolnym krokiem. Zimne powietrze uderzyło mnie w twarz, przez co moje czarne, rozpuszczone włosy zaczęły unosić się na wietrze, podobnie jak biała suknia. Prawdopodobnie wyglądałam jak śmierć, która chce zabrać ze sobą kogoś w zaświaty.
Wybierz... Kogo z nich chcesz zabić?, usłyszałam głos jakiejś kobiety, kiedy dotarłam do dwóch nieruchomych ciał. Nie ruszali się, ale oddychali, to było pewne.
- Nikogo... - wyszeptałam, rozpoznając w nich Jacoba oraz Jacka.
Musisz... Inaczej to cię wyniszczy doszczętnie. Więc co wybierasz? Mniejsze czy większe zło?, nie ustępowała.
Z początku zastanawiałam się. Pomyślałam, że powinnam coś zrobić, zatopić ostrze w klatce piersiowej, któregoś z nich, ale ta myśl zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.
- Nie zabiję żadnego z nich! - wrzasnęłam, a odwracając się od obu ciał, cisnęłam czarnym, lśniący sztyletem daleko przed siebie.
Głupia! Mogłaś mnie posłuchać! Teraz zapłacisz za swój błąd, krzyczała na mnie.
Ignorując ją, szłam przed siebie. Wiatr zaczął mocniej wiać, a z nieba zaczęły lecieć drobne kawałki lodu.
Szłam tak, dopóki nie poczułam, jak czyjaś ręka owija się wokół mojej szyi. Nie mogłam oddychać, próbowałam łapać powietrze, które było mi teraz najbardziej potrzebne.
- Trzeba było jej posłuchać, Rose... Mogłaś mnie zabić. - Usłyszałam głos Jacka tuż przy swoim uchu, czując, jak powoli zniżam się ku dołowi.
Nagle poczułam, jak ktoś odpycha ode mnie mordercę. Chwyciłam się za gardło, łapiąc łapczywie duże hausty chłodnego powietrza. Na myśl, że to koniec, położyłam głowę na zimnej ziemi, oddychając z ulgą. Słyszałam odgłosy głośnej szarpaniny dwóch osób - mężczyzny i kobiety. Zerwałam się z ziemi, by zobaczyć, jak Jacob próbuje unieruchomić agresywną kobietę, którą okazała się być Evie.
- Zabiję cię, potworze! Zabiję! - wrzeszczała.
- Evie, opanuj się! Tutaj go nie ma! - mówił Jacob.
- Jesteś zwykłym mordercą, znajdziemy cię i... - wrzeszczała. - O mój Boże... C-co się stało? - wyjąkała cicho, otwierając szeroko oczy.
- Jack... - powiedział, schodząc ze swojej siostry.
Evie pokiwała w milczeniu głową. Zadziwiało mnie to, jak jedno imię potrafiło wszystko wyjaśnić. Jacob podał rękę asasynce i podciągnął ją powoli do góry.
- J-ja chyba wiem, gdzie on chce nas zwabić - powiedziała cicho Evie, rozmasowując ręką kark.
- Gdzie? - zapytałam, wstając z zimnej ziemi.
- Przytułek w Lambeth - powiedziało jednocześnie rodzeństwo.
- O ja... - pisnęłam cicho.
- Która godzina? - spytał Jacob.
- Blisko siedemnastej - odpowiedziałam, patrząc na tarczę zegarka kieszonkowego.
- Cóż... Skoro nas oczekuje, nie możemy pozwolić mu czekać - uśmiechnął się lekko Frye.
- Czyli to ten moment, tak? - powiedziałam cicho. - To będzie nasza ostatnia walka z nim? My albo on?
- Mam taką nadzieję, ale prędzej to będzie on. - Jacob podszedł do nas, obejmując nas obie. - Gdyby cokolwiek się stało, musicie wiedzieć, że was kocham. Nawet wtedy, kiedy Evie prawiła mi co pięć minut kazania - zaśmiał się. - I wtedy, gdy Rose uciekała z treningów albo zabierała mi moje rzeczy.
- Jacob, nic się złego nie stanie... - powiedziałam cicho. Poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Zaczęłam szybko mrugać, żeby się ich pozbyć.
- Należąc do Bractwa, musisz być przygotowana na wszystko. - Jacob odsunął się od nas, zakańczając grupowy uścisk. - Dobra, chodźmy już - uśmiechnął się lekko, idąc w kierunku ulicy.
Żadna z nas nie zdążyła nic powiedzieć.
Za niedługo wszystko miało się rozegrać... Poczułam to po raz kolejny i uświadomiłam to sobie raz jeszcze.
***
Nasza trójka stała na dachu budynku, stojącego równolegle do przytułku - miejsca, w którym Jack spędził trochę czasu. Zimny wiatr sprawiał, że kilka kosmyków, wymykających się z koka, wlatywało mi do oczu. Słyszałam krakanie kruków, które przelatywały nad nami, a czasami nawet obok nas stawały, jakby chciały ostrzec naszą grupę przed nadchodzącym zagrożeniem, jakim był dla nas dawny uczeń Jacoba. Słońce, które zostało zasłonięte przez ciemne chmury, powoli zbliżało się do miejsca, w którym miało zniknąć za odległym horyzontem.
- Jack wraca do korzeni - rzuciła Evie.
Jacob tylko prychnął, ja zaś pozostałam niewzruszona.
Zsunęliśmy się w dół i wylądowaliśmy na chodniku. Przed bramą budynku, w którym najprawdopodobniej znajdował się nasz cel, stała ogromna grupa ludzi, zaś cały budynek był otoczony przez policję. Musieliśmy, więc znaleźć różne drogi wejścia. Evie postanowiła, że dostanie się tam z pomocą okolicznych drzew, Jacob wejdzie przez ogrodzenie z jednej strony, a ja stwierdziłam, że zrobię tak jak Frye, tylko z zupełnie innego frontu.
Obeszłam budynek i stając za tylnym ogrodzeniem, rozejrzałam się, czy przypadkiem w pobliżu nie ma policji. Poza człowiekiem ubranym w dziwny, biały strój i bełkoczącym coś pod nosem, który przebiegł obok budynku, nikogo nie zauważyłam. Naciągnęłam kaptur na głowę, po czym przeszłam przez płot i wylądowałam lekko na terenie przytułku. Przebiegłam odległość dzielącą mnie od ceglanej ściany budynku i zaczęłam powoli wspinać się po niej. Korzystając z dziur w cegłach i wystających elementów budowli.
Znalazłam otwarte okno, przez które zdołałam się wślizgnąć. Przykucnęłam i ruszyłam korytarzem w prawo. Musiałam znaleźć zejście na parter, na którym nasza trójka miała się spotkać. Szłam tak schylona, dopóki nie usłyszałam za rogiem czyichś głosów.
- Nie, po prostu wolę kastety - rzucił jakiś facet.
- A masz po tym całe upaćkane dłonie w krwi... - odpowiedział mu ktoś.
- No i co z tego?
- To, że lepsze już są sztylety.
- Zamknijcie ryje! Szef mówił, że lada moment mogą się pojawić Frye'owie - warknął ktoś inny.
Była ich trójka. Ich kroki stawały się coraz głośniejsze, a to znaczyło, że szli w moim kierunku.
Kiedy mieli skręcić w moją stronę, wysunęłam ukryte ostrze i wbiłam je w klatkę piersiową pierwszego, lepszego mężczyzny. Z mocno bijącym sercem rzuciłam ciało w kierunku jego towarzyszy. Oboje złapali swojego umierającego kolegę i zmierzyli mnie nienawistnym wzrokiem.
- Ty suko, zabiłaś go... - wychrypiał jeden z nich.
- Jak widać - rzuciłam, wyprostowując się. Oparłam się o ścianę, zakładając ramiona na piersi.
- Zapłacisz za to...
Mężczyzna pozostawił ciało swojemu towarzyszowi i wyciągając nóż, ruszył na mnie. Zwinnie uniknęłam jego ataku, przez co broń Gawrona wbiła się w ścianę, co znaczyło, że musiał naprawdę mocno się zamachnąć. Wysunęłam ostrze z karwasza i wbiłam je w brzuch mężczyzny. Chyba się tego nie spodziewał, bo wytrzeszczył oczy i popatrzył na mnie zdziwionym wzrokiem. Sądziłam, że Jack przygotował ich do walki z asasynem oraz uświadomił im jak bronić się przed każdym atakiem skrytobójcy. Wyciągnęłam broń z ciała mężczyzny i jeszcze raz ją wbiłam w przeciwnika, tym razem przebijając czaszkę.
Żywy towarzysz martwych Gawronów zaczął uciekać w popłochu, upuszczając ciało na podłogę. Wyciągnęłam nóż do rzucania, jednak zanim zdążyłam się zamachnąć, drzwi jednego z pomieszczeń otworzyły się na oścież, a przestraszony mężczyzna wbiegł w nie, uderzając głową w drewno. Prychnęłam tylko, gdy Gawron upadał twardo na ziemię. Z pokoju wyłoniła się zakapturzona postać, która zaczęła się śmiać, nie wydając przy tym żadnego dźwięku, co bardziej wyglądało jak dławienie się. Musiał to być Jacob, a wywnioskowałam to przez strój, który nosił.
- Dobre wyczucie czasu - rzuciłam wystarczająco głośno, żeby mnie usłyszał.
- Dzięki. - Przez chwilę myślałam, że położy się ze śmiechu obok nieprzytomnego. - Pora znaleźć Evie - powiedział, dalej się podśmiewając.
Oboje znaleźliśmy schody prowadzące na parter. Zeszliśmy w dół. Moje serce coraz mocniej biło, a ja sama czułam, jak robiło mi się niedobrze z tych całych nerwów.
Przy głównym wejściu nie było Evie, co z lekka nas zaniepokoiło. Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów po niej. Nic nie znalazłam, poza jednym szczegółem, który rzucił mi się w oczy, kiedy wędrowałam po parterze. Drzwi jakiejś celi były otworzone, co znaczyło, że ktoś został uwolniony.
- Jacob? Wiesz może, kto miał przyjemność tu siedzieć? - zapytałam, podnosząc głos.
- Świetnie, po prostu genialnie! - wykrzyczał, kiedy znalazł się tuż obok mnie. - Szlag!
- Co jest?
- Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie tu siedzieli ci najbardziej obłąkani.
- To by wiele tłumaczyło... - Zamyśliłam się, wspominając tamtego człowieka, który bełkotał coś do siebie.
Usłyszeliśmy czyiś krzyk. Szybko zrozumiałam, że to był głos Jacka. Nasze głowy zwróciły się, ku korytarzowi, który prowadził najpewniej do piwnicy.
- Myślisz, że ona sama tam zeszła? - spytałam.
- Byłaby do tego zdolna.
- Idziemy, prawda? - wyszeptałam.
- Tak, schodzimy tam.
Ruszyliśmy w milczeniu w kierunku kolejnych schodów. Tym razem prowadzących do piwnicy.
Kiedy tylko weszliśmy do podziemi, poczułam obrzydliwy zapach stęchlizny, a do tego momentalnie zrobiło mi się zimno. Spróbowałam uspokoić swoje nerwy, ale im dalej szliśmy tym bardziej czułam narastający wciąż niepokój. Wyciągnęliśmy bronie, aby być w gotowości na jakikolwiek atak.
W końcu zobaczyliśmy ogromne pomieszczenie, na środku którego stał Jack z nożem w ręce. Nieopodal niego leżała pozbawiona przytomności Evie, gdyby nie jej unosząca się i opadająca klatka piersiowa, myślałabym, że Rozpruwacz pozbawił ją życia. Z jej dolnej wargi jak i nosa płynęła wąska stróżka szkarłatnej krwi
- Jak widzę, postanowiliście dołączyć do naszej zabawy? - zaśmiał się morderca, rozkładając szeroko ręce.
Pokręciłam głową, robiąc z ust cienką kreskę.
- Jak mogłeś?
- Głupia, sądziła, że uda jej się pokonać mnie w pojedynkę - rzucił.
- Jesteś potworem, Jack, zwykłym śmieciem, który myśli, że za pomocą strachu i przemocy uda ci się coś osiągnąć... - wysyczał Jacob.
- A czyż tego samego nie robią asasyni, Mentorze? - zarechotał. - Czy wy nie używacie strachu i przemocy, aby dopiąć swego?
- Nie, Jack... My nie zastraszamy ludzi.
Jack mierzył naszą dwójkę wzrokiem, którego nie mogłam zidentyfikować przez szary worek na jego głowie. Próbowałam odgadnąć, o czym w tej chwili myślał. Żałował czegoś, a może wręcz przeciwnie? Zastanawiał się, co się stanie w razie, gdyby zginął?
- Obrałaś już stronę, po której będziesz walczyć, Rose. Wbrew pozorom jest mi przykro, że wybrałaś jego a nie moje Kredo... - powiedział Rozpruwacz. Być może się skrzywił, a może i nawet nie. - W takim razie sprawdźmy, czyja prawda jest silniejsza.
Dawny uczeń Jacoba rzucił się w naszym kierunku, zamachując się nożem. Frye sparował atak i sam zaatakował mordercę, wysuwając sztylet z nadziaka. Obserwowałam ich wymianę ciosów, dopóki Jack nie zaszarżował na mnie. Przykucnęłam w chwili jego ataku i wślizgnęłam się pod nim. Złapałam go od tyłu za wolną rękę i wykręciłam ją. W tej chwili powinien się zwić z bólu, ten jednak zdołał złapać mnie za nadgarstek i przerzucić mnie przez ramię. Leżałam na ziemi zdezorientowana, Rozpruwacz mógł to wykorzystać i wbić swoje ostrze w praktycznie każde odsłonięte miejsce, ale o dziwo tego nie zrobił. Uderzył mnie jednak w głowę rękojeścią swojej broni, chcąc mnie ogłuszyć i wrócił do walki z Jacobem.
Jęknęłam cicho, gdy moja ręka, podobnie jak głowa, opadła na lodowatą, betonową podłogę. Przed oczami zaczęły mi tańczyć czarne plamki, które co chwilę zmieniały swoje położenie. Zaczęłam się zastanawiać czy to już koniec, czy właśnie tak wyglądała śmierć. Szybko zdałam sobie sprawę, że nie, raczej nie umierałam.
Przewróciłam się na brzuch, walcząc z tym, aby nie utracić przytomności, którą w każdej chwili mogłam stracić. Podparłam się dłońmi i podniosłam głowę, rozglądając się po piwnicy. Na ziemi wciąż leżała nieprzytomna Evie, a Jack i Jacob wciąż wymieniali zarówno ciosy jak i kąśliwe uwagi. Nic nie wskazywało na to, że któreś z nich wygrywa bądź wręcz przeciwnie. Do pewnego momentu. Mój stary przyjaciel uniknął jednego z wielu ciosów Frye'a, po czym sam wyprowadził atak. Jacob chcąc uchronić się przed nim, cofnął się, potykając o belkę, leżącą na ziemi. Metr za nim, może dwa, stała ściana, do której zaczął się nieświadomie przesuwać. Mistrz asasynów mógł nie wyjść z tego cało.
- Po raz kolejny to właśnie ty leżysz na ziemi, Frye - zaśmiał się Jack.
- Widocznie jest mi to pisane - rzucił, docierając do ściany. Jego twarz wyrażała gniew, ale mogłam ujrzeć w niej również odwagę, której wielu ludziom brakuje. Wiedziałam, że był gotowy zarówno na porażkę jak i na śmierć.
Podniosłam się najszybciej, jak tylko mogłam. W głowie zaczęło mi się kręcić. Miałam wrażenie, że za chwilę znowu padnę na ziemię... Ale nie, nie mogłam się poddać.
- W tym świecie przetrwają najsilniejsi, Mentorze - powiedział triumfalnym głosem Jack.
Ruszyłam powoli w ich stronę, starając się ostrożnie stawiać kroki.
- Stoczyłeś się na dno, Jack... - powiedział Frye, po czym splunął na ziemię.
Byłam coraz bliżej dwójki. Zobaczyłam, jak Rozpruwacz obraca swój nóż w dłoni, aby wygodniej było mu wbić ostrze w ciało Jacoba.
- To ty czekasz bezradnie na śmierć! Tym są właśnie asasyni! Tchórzami, którzy czekają tylko na swoje własne zakończenie!
Widziałam zmęczenie na twarzy Frye'a Miał dość zarówno walki jak i uciekania.
- Zrób to w końcu! Zabij mnie! - wykrzyczał Jacob. - Po prostu to zakończ...
Zaczęłam biec, w mojej głowie nagle wszystko się rozjaśniło, najprawdopodobniej od narastającej wewnątrz mnie adrenaliny. Widziałam, jak Jack zamachuje się, by wbić ostrze we Frye'a. Nie wiedząc, co robię, skoczyłam w ich stronę.
Nagle poczułam rozdzierający ból na środku brzucha oraz jak jakaś ciepła, lepka ciecz przesiąka moje ubranie. Uśmiechnęłam się, patrząc Rozpruwaczowi prosto w jego szare oczy, w których pojawiło się zdziwienie i... strach? Czy ktoś taki, jak on, mógłby odczuwać przerażenie?
Jack delikatnie opuścił moje ciało na lodowatą ziemię, jakby bał się, że trzymając mnie w ramionach, mógłby mnie roztrzaskać jak porcelanę.
- Nie, nie, nie... Ty miałaś żyć! - krzyknął. Przestał również zwracać uwagę Jacoba.
- Widocznie nie to było mi pisane... - powtórzyłam ostatkami sił odrobinę zmienioną wypowiedź asasyna.
Chwilę później zobaczyłam, jak Jacob ze łzami w oczach zachodzi od tyłu Jacka i wbija mu nóż do rzucania w plecy. Morderca jęknął cicho i kilka sekund później upadł na mnie, przez co ostrze Rozpruwacza wbiło się jeszcze głębiej w moje wnętrze.
Jacob odrzucił ciało mordercy ode mnie i przyklęknął obok mojej osoby. Krzyknęłam, gdy złapał na rękojeść noża i wyszarpał go z mojego brzucha.
- Rose, coś ty zrobiła?! - wyszeptał Jacob, kładąc swoją rękę na ranie.
- Uratowałam cię - powiedziałam równie cicho, co słabo. Wiedziałam, że za chwilę odejdę z tego świata i nie zostało mi zbyt wiele czasu.
Asasyn zwiesił głowę i kładąc ją na swojej zakrwawionej dłoni, zaczął cicho szlochać. Wyobrażałam sobie, co musiał teraz czuć...
- Jacob... - wyszeptałam. - Jacob, proszę. Spójrz na mnie.
Mężczyzna w końcu popatrzył na mnie. Po jego policzkach zsuwały łzy, znacząc mokre ślady, a ciemne oczy miał szklane od słonej wody.
Przypominając sobie wszystko, co wspólnie przeżyliśmy - te dobre jak i złe chwile, które do tej pory pamiętałam - oraz przywołując poszczególne wspomnienia z najbardziej odległych zakątków mojego umysłu, powiedziałam:
- Jacobie... Dziękuję ci, ja... Zawsze byłeś dla mnie przyjacielem, wsparciem, podporą. Nawet wtedy, gdy byłam oschła, chamska, kiedy cię okłamywałam, gniewałam się na ciebie. Byłeś dla mnie bratem, w pewien sposób zastąpiłeś mi nawet ojca, którego tak dawno temu straciłam... Powiedz Evie... Przekaż jej, że kocham ją tak samo jak ciebie... Powiedz, że jej też dziękuję... I tak bardzo was przepraszam, za wszystko, co złego zrobiłam...
Przed oczami zrobiło mi się ciemno. Straciłam czucie zarówno w nogach jak i rękach. Wysiliłam się na ostatni, lekki uśmiech w moim życiu. A więc tak wyglądał koniec? Nicość?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro