Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7 - "Zguba"

- Musi pan z nami pogadać, to sprawa życia i śmierci. Dosłownie! - rzuciła lekko zirytowana bliźniaczka Jacoba.

- Evie! - powiedział z wyrzutem Frye.

- No a nie?

Wpatrywałam się zażenowana w dwójkę asasynów, słuchając ich powoli rozkręcającej się kłótni. Oni potrafili pokłócić się chyba w każdym możliwym momencie. Co z tego, że za nami biega Rozpruwacz?! Zacznijmy się kłócić, to na pewno nam pomoże!

Przeniosłam swój wzrok na pana Weavensbrooka. W dalszym ciągu się bał... Ale czego? Tego że Gawrony znów będą go nachodzić? A może tego, że Jack go znajdzie? Nie wiele myśląc, powiedziałam:

- Pan nam czegoś nie mówi.

- N-nie mogę... - wyjąkał.

- Powinien pan pozwolić nam sobie pomóc. Oferujemy pomoc, o którą w ostatnim czasie jest trudno. Odrzucenie jej, byłoby... nietaktowne. - Przestąpiłam z nogi na nogę, zakładając ręce na piersi. Przy okazji spiorunowałam wzrokiem wciąż kłócących się bliźniaków.

Artur otworzył usta, chcąc najpewniej coś powiedzieć, ale szybko jednak je zamknął i rozchylił szerzej drzwi, odsuwając się powoli z przejścia. Uśmiechnęłam się lekko i kiwnęłam głową na znak podzięki.

- Hej, wy! - zwróciłam się do bliźniaków.

Żadnej odpowiedzi, przynajmniej w moim kierunku.

- Gdybyś była bardziej...! - warknął Jacob.

- No co bardziej?! - rzuciła Evie, przerywając mu.

- HEJ! - krzyknęłam.

- Co?! - odkrzyknęli jednocześnie.

- Ja rozumiem, że nie widzieliście się nie wiadomo ile i musicie się troszku pokłócić, no ale bez przesady! Możecie, do cholery jasnej, skakać sobie do gardeł jak będziecie sami!

Momentalnie umilkli, wlepiając we mnie spojrzenia.

- Możecie już wejść? Nie chcę, aby on was zobaczył razem ze mną - pospieszał nas Weavensbrook.

- Ach, tak... Oczywiście - mruknęłam, robiąc krok do przodu.

- Zapraszam za mną - powiedział Weavensbrook.

Cała nasz trójka ruszyła za właścicielem domu. Mieszkanie na pewno było kiedyś zadbane, jednak jak na razie wszędzie walały się rzeczy, które raczej nie powinny się znaleźć w korytarzu. Skrzywiłam się lekko.

- Przykro mi za ten cały bałagan, jednak nasza służąca niedawno odeszła... - powiedział, jakby czytając mi w myślach.

- Nie ma za co przepraszać. - Jacob uśmiechnął się blado, rozglądając się dookoła.

Właściciel zaprowadził nas do dużego salonu, a ja usiadłam na miękkiej sofie. Objęłam się ramiona, kiedy z niezrozumiałego dla mnie powodu przeszedł po mnie dreszcz. Skupiłam swój wzrok na wazonie, leżącym na niskim stoliku.

- Możemy już przejść do sprawy, którą musimy omówić? - spytała grzecznie Evie.

- Oczywiście. Skoro pojawił się z wami pan Frye, musi to znaczyć, że chcecie, abym przestał publikować listy Rozpruwacza, prawda? - zapytał. Widać było, że nie opuszczało go uczucie strachu i niepokoju.

- Nie tylko - oznajmiłam. - Chodzi o to, że... - zaczęłam.

- Grozi panu ogromnie niebezpieczeństwo - dokończyła za mnie Evie.

- Taaak, właśnie tak jest. - Zmierzyłam wzrokiem kobietę, która wcięła mi się w środek zdania. - Otóż doszła do nas informacja, że pan... jest w tym momencie w bardzo, ale to bardzo niekorzystnej sytuacji.

- O nie...

- Proszę się nie martwić. Obiecujemy, że zapewnimy panu ochronę! - odezwał się Jacob.

- Ale... ale... On ma mojego syna - zdołał wyjąkać.

- Ech... To wszystko wyjaśnia - wymamrotałam cicho pod nosem.

***

- Ja nigdzie nie idę! - rzuciłam, wychodząc z mieszkania Artura.

- Ja chyba też sobie odpuszczę - powiedział Jacob, zakładając ręce na piersiach zaraz po tym, jak zamknął drzwi domu.

- Mam tam iść? Sama? I to po raz kolejny? - Evie spojrzała na nas z wyrzutem. 

- Evie, proszę zrozum mnie...

- Jasne, że cię rozumiem, ale nie zmienia to faktu, że musimy zlikwidować zagrożenie! - rzuciła Evie.

"Zlikwidować zagrożenie" - to właśnie powiedziała. Nazwała tak mojego starego przyjaciela, dawnego ucznia Jacoba, osobę, która była dla mnie ważna. Tym właśnie był Jack dla Evie i Jacoba - zagrożeniem. Musiałam przyznać, trochę mnie to zabolało. Poczułam, że powinnam coś powiedzieć...

- Myślisz, że z łatwością będę patrzeć na to, kim stał się Jack? Uważasz, że Jacobowi jest łatwo? Faktycznie jest potworem! Został psychopatycznym mordercą! No bo kto w końcu robi coś takiego kobietom, które były asasynkami i pracowały jako...?! - mówiłam.

- Rose... - Jacob chciał coś powiedzieć.

- Nie, Frye. Daj mi dokończyć. - Podniosłam dłoń na wysokość głowy, by zamilknął. Przez Jacoba zgubiłam wątek, więc nie kontynuowałam poprzedniej wypowiedzi. - Evie, ja rozumiem. Chcę ci pomóc, ale... nie wiem czy dam radę. Co jeśli dojdzie do tego, co ma nadejść? Co wtedy?

- Dasz radę, Rose... - powiedziała cicho Evie. Jej wyraz twarzy diametralnie się zmienił, podobnie jak ton głosu. Ze zirytowanej kobiety uszła wszelka złość, a wtedy podeszła do mnie i przytuliła.

- Boję się... Tak bardzo się boję. 

Wtuliłam się w asasynkę, czując się przy tym jak małe dziecko, jakim byłam ponad dwadzieścia lat temu. Jakby nie patrzeć, chciałam, aby tamte czasy wróciły. Aby Jack był normalny. Żeby nie pragnął schwytać nas wszystkich. Chciałam wrócić do Indii, razem z moim bratem ścigać się, kto pierwszy wejdzie na najwyższy punkt w mieście, chciałam biegać z Jackiem wśród wysokich drzew, śmiejąc się i rozmawiając nad jeziorem.

- Pomożesz mi? Dasz radę? - spytała raz jeszcze Evie.

Musiałam się zastanowić... Czy temu podołam?

- Tak, pomogę... - wyszeptałam.

***

- Więc ostatnio widziano go tutaj, w dokach? Tam gdzie Gawronów Jacka jest w cholerę? Świetnie... - skomentowałam.

- Rose! - Evie po raz kolejny na mnie naskoczyła.

- No co?

- Mogłabyś przestać się tak wyrażać?

- Jestem dorosła, wolno mi - mruknęłam obojętnie.

Evie pokiwała tylko wolno głową, najprawdopodobniej tracąc do mnie siły. Asasynka zrobiła krok do przodu, chcąc wejść na teren gangu Rozpruwacza. Zanim jednak zdążyła wykonać kolejne, złapałam ją za lewy nadgarstek. Być może nie był to najlepszy pomysł, zważając na to, że właśnie na tę rękę kobieta miała założone ukryte ostrze. Chciałam ją zatrzymać i porozmawiać z nią. Byłam jej to winna.

- Evie... Zanim tam wejdziemy, chciałam cię przeprosić za... za wszystko. - Zwiesiłam głowę, puszczając jej nadgarstek.

- Nic się nie stało, nie mam ci niczego za złe - uśmiechnęła się lekko.

***

Wyciągnęłam srebrny nóż. Oddychałam przez usta, a przez to jak i dość niską temperaturę, w powietrzu pojawiły się białe obłoczki. Wokół mnie wirowały pierwsze, maluteńkie płatki białego śniegu. Schowana za kominem na dachu miałam wyeliminować strzelców. Celując w wroga, wstrzymałam oddech, zawsze tak robiłam, mierząc w przeciwników. Cisnęłam nożem, a ten obracał się w powietrzu. Miałam wrażenie, że trwało to w nieskończoność. W końcu jednak trafił w plecy wysokiej brunetki ze strzelbą. Nie minęło wiele czasu, zanim padła na ziemię z ogromną, czerwoną plamą na szarej marynarce.

Miałam zadanie, a teraz przyszło mi je wykonać. Musiałam pomóc Evie oraz Jacobowi w pokonaniu Jacka czy mi się to podobało, czy nie. Umówiłam się z moją przyjaciółką, że oczyszczę dla niej drogę, aby miała łatwą drogę wejścia i wyjścia. A to czego szukałyśmy, znajdowało się w środku... Musiałyśmy się dowiedzieć, co planują Gawrony wraz z Jackiem oraz dokąd zabrano syna Weavensbrooka.

Przeskoczyłam przepaść dzielącą dwa budynki. Zaszłam od tyłu jednego z członków gangu, wysunęłam ukryte ostrze, które wydało charakterystyczny dźwięk i wbiłam je w bok głowy Gawrona. Jedną ręką szybko objęłam go w pasie i zaczęłam go powoli opuszczać na zimne, brązowe dachówki. Nie chciałam, aby upadł i narobił hałasu, który nie był potrzebny ani mi, ani Evie. Na moje nieszczęście akurat wtedy jego towarzysz odwrócił się w naszym kierunku. No i cóż... zobaczył mnie.

- Hej, ty! - Blondyn, starszy ode mnie o mniej więcej kilka dobrych lat, wyciągnął nóż i zaczął się do mnie zbliżać.

Nie mogłam ukryć tego, że odrobinę się zestresowałam zaistniałą sytuacją... Złapałam za pistolet, wycelowałam w Gawrona i oddałam na ślepo kilka strzałów. Mężczyzna upadł na dachówki z trzema dziurami w klatce piersiowej, zaś za chwilę sturlał się z dachu, co wywołało niemałe zamieszanie tam na dole.

Wszystkie głowy, zwróciły się w kierunku budynku, na którego dachu właśnie stałam.

Rozszerzyłam oczy ze strachu, upuszczając czarny, zdobiony na uchwycie pistolet. Jak na złość ten również zsunął się z dachu i spadł na twardą, praktycznie zamarzniętą ziemię.

Pobiegłam w przeciwną stronę niż ta, w którą poleciała broń. W tym samym momencie zobaczyłam kątem oka, jak Evie wyskakuje przez okno i sprawnie przeskakuje przepaść podobną do tej, którą ja sama pokonałam dość niedawno.

Biegłam. Zawiał mocniejszy wiatr, przez co kaptur czarnego płaszcza zsunął się szybko z mojej głowy, a ja poczułam, jak zimne powietrze muska moją skórę na szyi i uszach. Usłyszałam huk. Jeden, drugi i następny. Ktoś strzelał. Nie wiedziałam jednak czy po to, aby którąś z nas unieruchomić, czy może nawet i zabić.

"Przeżyj" - to było jedno ze słów, które chodziło mi wtenczas po głowie, prawie że przyćmiewało inne myśli. 

"Biegnij" - dla Jacoba, dla Evie. 

"Uciekaj bądź zabij" - te obydwie opcje były wyjątkowo atrakcyjne, ale zdecydowałam się na jedną... Ucieczka wydawała mi się najlepszym wyjściem.

W końcu Gawrony Rozpruwacza odczepiły się od naszej dwójki. Zdyszana wciągałam zimne powietrze, które paliło moje płuca domagające się tak potrzebnego nam do życia tlenu.

- Przepraszam... Gdyby nie ja uciekłybyśmy, nie robiąc... tak dużego zamieszania - rzuciłam.

- Nic się nie stało... - powiedziała Evie.

- I czego... się dowie... działaś? - wydyszałam, pochylając się do przodu.

- Wiem... gdzie jest syn pana... Weavensbrooka. Trzeba będzie... odwiedzić jeszcze jakieś statki więzienne czy coś... - Evie równie mocno zasapana jak ja, oparła się o ścianę ceglanego budynku i założyła ramiona na piersi.

- Świetnie. Gdzie on... jest?

- Dość niedaleko... Kilkuminutowy spacerek i jesteśmy... na miejscu - oznajmiła, spoglądając na odległy punkt na końcu drogi, którą dane nam było widzieć.

Po ulicy, tak jak zawsze, jeździły powozy ciągane przez konie. Ludzie oraz woźnicy rozglądali się nerwowo w poszukiwaniu członków gangu, którzy mogliby ich okraść czy bez skrupułów zabić. Jacob wspomniał mi raz, że sytuacja w Londynie nie wyglądała lepiej, niż w momencie, w którym po mieście chodzili Nędznicy templariuszy...

Jeden z brązowych listków drzewa, które stało nieopodal, spadło na ziemię, a mocny wiatr poderwał go do góry. Lekki jak piórko liść przeleciał mi przed oczami dokładnie wtedy, kiedy prostowałam się. Westchnęłam. Nigdy nie miałam znienawidzonej pory roku, jednak wiedziałam, że jesień nie będzie już dla mnie równie przyjemna co na przykład lato. Nie po tym wszystkim, a pocieszającym było to, że cały ten cyrk jeszcze się nie skończył. Wiele było jeszcze przede mną...

- Chodź... Czas ruszać - powiedziała Evie, odpychając się jedną nogą od ściany. Sekundę później dała mi znak ręką, abym w końcu się ruszyła.

Rozejrzałam się jeszcze raz po nie takiej pustej ulicy. Wyciągnęłam zegarek kieszonkowy i spojrzałam na godzinę. Na przedmiocie widniała godzina dwudziesta. Modliłam się w myślach o to, by Evie nie kazała mi iść na te statki więzienne.

Schowałam zegarek i spojrzałam na górę, by rozejrzeć się po dachach, tam, gdzie Jack miał w zwyczaju obserwować miasto i przy okazji nas. Wiedziałam to z doświadczenia... Popatrzyłam na Evie, która z każdym krokiem oddalała się ode mnie. W końcu ta zatrzymała się w półkroku i obejrzała przez ramię.

- Idziesz? - spytała.

- Tak, tak... Już idę - powiedziałam i wciąż spoglądając na dachy i zachmurzone, czarne niebo, ruszyłam przed siebie, w kierunku Evie.

***

Przykucnęłam i oparłam się dłońmi o zimną, ceglaną ścianę, a po moim ciele przebiegły dreszcze. Wychyliłam się, uważając, aby nie wysunąć się za bardzo. Teraz brakowałoby mi tylko tego, żeby któryś z goryli Jacka zauważył mnie... Już raz popełniłam błąd i to mi starczyło. Zagwizdałam cicho, chcąc zwabić do siebie któregoś z Gawronów.

- Co to było? Słyszałeś to? - Usłyszałam kobiecy głos.

- Może jakiś bachor znowu chce wywinąć nam jakiś żart? Pamiętasz chyba, jak było ostatnio... Z drugiej strony to może być Frye albo któraś z tych kurw, które się koło niego kręcą... - odpowiedział jej jakiś mężczyzna.

- Ciszej, półgłówku! Gdyby on cię usłyszał... - Kobieta ściszyła swój głos, a słowo "on" wyraźnie podkreśliła.

- Nie ma go tu!

- On jest wszędzie, Julius...

- Skoro tak bardzo chce ją dostać w swoje łapy, podobnie jak Frye'a, to czemu jeśli ktoś jej ubliży, od razu przychodzi wymierzyć karę? Czasami go nie rozumiem.

- Nie wiem, mam to w dupie. Po prostu nie chcę mieć kłopotów, dobra?

- Jasne...

Uch... Zagadali się. Dłonie powoli mi drętwiały, a oni rozmawiali sobie w najlepsze. Zagwizdałam ponownie, musiałam zwrócić na siebie ich uwagę.

- Znowu! Słyszysz?

Usłyszałam, jak ktoś idzie w stronę rogu, za którym się chowałam. Kroki z każdą chwilą stawały się coraz głośniejsze. Wstrzymałam oddech, a kiedy ktoś podszedł wystarczająco blisko, wstałam i złapałam tę osobę za szyję. Moja druga ręka pędziła w kierunku klatki piersiowej przeciwnika, a w następnej chwili ostrze z mechanizmu na moim lewym nadgarstku wysunęło się błyskawicznie, przeszywając serce kobiety...

Upuściłam jej jeszcze ciepłe ciało na bruk. Mężczyzna, który niedawno rozmawiał z kobietą, wlepił we mnie wzrok.

Zdjęłam kaptur i spojrzałam na niego złowrogim wzrokiem, uśmiechając się. Chciałam wywołać u niego strach, którego tak zawzięcie używało się w Indiach. Nie schowałam jeszcze ukrytego ostrza, więc szkarłatna krew kapała z broni i opadała na bruk niczym krople deszczu, który tak często występował w Anglii.

- Jak mnie nazwałeś? - spytałam przesłodzonym głosem, robiąc duże oczy.

- O nie... - wyszeptał.

Uśmiechnęłam się szerzej. Szybko wyciągnęłam jeden z noży i rzuciłam nim w Gawrona. Mężczyzna upadł na ziemię z ostrzem pomiędzy oczami. W tym samym czasie kątem oka zauważyłam, jak Evie pozbywa się dyskretnie dwóch kolejnych członków gangu.

Jack byłby ze mnie dumny, widząc tę akcję..., pomyślałam i wzdychając, dałam Evie znak ręką, że teren wokół mnie jest czysty.

Na jednym ze statków siedział mężczyzna, który miał unieruchomione ręce oraz nogi grubą, białą liną, a to najprawdopodobniej znaczyło, że to musiał być właśnie syn pana Weavensbrooka.

Evie rzuciła się na pomoc mężczyźnie, a ja ruszyłam wolnym krokiem w kierunku statku. 

- Jestem Evie Frye, a ona to Rose Owers. Pański ojciec nas przysłał. - Kiedy byłam wystarczająco blisko, usłyszałam jej głos.

- Tak bardzo dziękuję... - załkał poszkodowany.

- Wie pan może coś, gdzie można znaleźć Rozpruwacza? Albo jak go unieszkodliwić? Każda informacja jest ważna - mówiła asasynka.

- Niestety, nie mam zielonego pojęcia... Wiem tylko, że mieli mnie zabrać na statki więzienne w Deptfort.

Evie pokiwała tylko głową w ramach podziękowań. Zeszła z łodzi i westchnęła cicho, stając na przeciwko mnie. Przestąpiłam z nogi na nogę i spojrzałam w oddal.

- No to co teraz? - spytałam.

- Pora wybrać się na statki więzienne. - Evie przekrzywiła głowę, krzyżując ramiona na piersiach.

- W takim razie prowadź!

- Pójdę sama - oznajmiła.

- Naprawdę?

- Tak będzie najlepiej...

Z jednej strony chciałam piszczeć i skakać, bo nie musiałam tam iść, ale z drugiej strony wolałabym pójść z nią... W końcu, co jeśli coś się jej stanie?

- Jesteś pewna?

- Na sto procent. Idź do Jacoba i powiedz mu, że zrobiłyśmy, co zrobić miałyśmy. No i powiadom go, gdzie jestem - rzuciła Evie.

- Dobra, jak wolisz. Tylko... uważaj na siebie - uśmiechnęłam, chcąc dodać jej otuchy.

- Będę...


***


*9 listopada, parę godzin przed świtem*

Uchyliłem lekko drzwi, by wkroczyć do jaskini mojego szefa. Teraz całe moje życie zależało od tego, czy będzie w dobrym, czy może złym humorze.

Zajrzałem do ciemnego pokoju. Siedział tam, przy biurku, na którym paliła się biała świeca. Rzucała pomarańczowe światło, rozjaśniające większość pokoju. Poza świeczką leżała tam również ususzona róża, która niegdyś była w kolorze żywej czerwieni. Nigdy nie rozumiałem tej jego chorej obsesji na punkcie róż. W oczy jednak najbardziej rzucił mi się tępawy nóż, który pokrywała szkarłatna krew...

- Był pan na łowach, jak widzę - rzuciłem.

- Na jakże udanych... - oznajmił, nie zwracając na mnie większej uwagi.

- Słyszał pan o tym, że...?

- Oczywiście, że słyszałem - powiedział tak, jakby czytając mi w myślach. - Syn tego dziennikarza, czy kimkolwiek ten jego ojczulek był, to mała strata.

Ręce zaczęły mi się trochę pocić, a plecy oblały mi zimne poty. Przełknąłem ślinę i zrobiłem kolejny krok w przód. Chciałem się odwrócić i zwiać przed własnym szefem, ale nie mogłem. Musiałem zrobić to, po co tu przyszedłem.

- Eva jakąś godzinę temu była w dokach... - zacząłem powoli, pocierając szyję.

Odwrócił głowę w moim kierunku. Jego oczy zabłyszczały złowieszczo pomimo tego, że miał na głowę założony worek.

- I? Czemu zawracasz mi głowę? - warknął, na co ja prawie podskoczyłem.

- Znalazła to. - Błyskawicznie wyciągnąłem z kieszeni pistolet, który dosłownie kilkanaście minut temu wręczyła mi współpracowniczka.

Jack wlepił wzrok w leżącej na mojej dłoni broń. Pistolet, który trzymałem był naprawdę bardzo ładny. Widać jednak było, że należał do jakiejś kobiety i był robiony na zamówienie. Rozpruwacz wstał powoli i zbliżył się do mnie, monitorując mnie od stóp do głów.

- Ilu wtenczas straciliśmy? - odezwał się po chwili ciszy, biorąc w ręce pistolet.

- Kilku...

- Do kogo należała to broń?

- Do żadnego z naszych - oznajmiłem. - Eva, która była na miejscu zdarzenia, mówiła mi, że usłyszała strzał. Prawie wszyscy spojrzeli w kierunku miejsca, z którego dochodził hałas. Jakaś zakapturzona kobieta stała na środku dachu, wtedy chyba zrozumiała, że stała się głównym obiektem obserwacji i najprawdopodobniej spanikowała, bo upuściła broń... - powtarzałem to, co mówiła moja przyjaciółka.

- Wiadomo kim ona była? Chodzi mi o tę kobietę... - Momentalnie zmienił ton głosu.

- Miała ponoć czarne włosy i bardzo jasną skórę... O, i miała długi płaszcz. Tak przynajmniej mówiła mi Eva.

- Rozumiem, więc to nie jest broń siostry Frye'a, tylko tej drugiej? - dopytywał.

- Najwyraźniej.

- Cóż... Zatrzymam go sobie - powiedział Jack, przyglądając się pistoletowi z każdej możliwej strony. - Jest on naładowany, prawda?

- Nie wiem, nie sprawdzałem. - Wzruszyłem ramionami, przygryzając dolną wargę.

Rozpruwacz zaśmiał się przeraźliwie, mierząc do mnie bronią. 

- Cóż... Miło się pracowało, nieprawdaż Josephie?

Zanim cokolwiek zdążyłem powiedzieć, kula znalazła się w mojej klatce piersiowej. Miałem przed sobą zaledwie kilka krótkich chwil, dopóki nie zacznę się dusić własną krwią. Padłem na kolana, by potem poczuć pod nimi twardą i cholernie zimną podłogę.

- Za... co? - zdołałem wykrztusić.

- Zrobiłeś, co musiałeś - oznajmił Jack.

Sekundę później przed oczami pojawiły mi się czarne plamy, a ja sam poczułem podchodzącą do gardła krew. Niewyobrażalny ból, który czułem w klatce piersiowej, był okropny. Potem usłyszałem coś w stylu: "niech ktoś wyniesie ciało", po czym zamknąłem oczy i nastała ciemność...


------------------------

Dobra, wiem, że rozdział opisami nie powala i to co piszę teraz, a co pisałam prawie rok temu to są zupełnie dwa różne światy, ale jakoś nie miałam dzisiaj chęci do poprawiania tego aż w takim stopniu. Muszę więc prosić was o wybaczenie ;-;

Kolejne rozdziały wstawię dosłownie za moment, bo poprawiałam je troszkę wcześniej. Dlatego już na ten moment chciałabym podziękować wszystkim, którzy czytali to opowiadanie i głosowali na nie! Dziękuję wam wszystkim! ^^

~ Evelyn

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro