Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6 - "Na ratunek nękanemu!"

- Nie, Evie. Nie idę z tobą - rzuciłam lekko zirytowana.

- Ale chyba chcesz go powstrzymać? W takim razie musimy ją zabić. Ona z nim współpracuje, rozumiesz? - Stanęła przede mną i spojrzała mi w oczy. - Wiem, że możesz tego nie chcieć. Wiem też, że jest twoją krewną, ale musimy...

- Nienawidzę jej - warknęłam, przerywając kobiecie.

- No widzisz... W takim razie możesz iść ze mną.

Wzięłam do ręki moje kukri i dokładnie obejrzałam je z każdej możliwej strony, mijając wolnym krokiem asasynkę i siadając na kanapie.

- A nie mogę zostać, tu, z Jacobem?

- Wiesz, gdzie znajduje się jej posiadłość. Znasz informacje, które mogą przydać mi się tam w środku - mówiła, podchodząc bliżej do kanapy, ale kiedy patrzyła na moją twarz, na której nie odmalowało się nic poza obojętnością, powiedziała: - Rose, masz trzydzieści lat! Powinnaś w końcu zrozumieć, że twoje widzimisię nie jest najważniejsze!

- Mam dosyć, rozumiesz?! Mam dosyć! - Zerwałam się gwałtownie z kanapy, zaciskając mocniej palce na rękojeści broni. - Jeden z moich najlepszych przyjaciół jest psychopatą, biegającym po Londynie z nożem w ręce i głupim workiem na głowie! Do tego wy oboje, ty i Jacob, oczekujecie, że ani trochę mnie to nie ruszy! Chociaż nie... Jacob przez jakiś czas robił z tego wielką tajemnicę, bo chciał mnie chronić! Ty za to przyjechałaś tu, bo on cię o to poprosił. To była, jest i będzie głównie nasza sprawa! Gdybyś nie przypłynęła do Anglii, Jack z pewnością zapomniałby o tobie, nie zawracałby sobie głowy twoją osobą. Polowałby na Jacoba, chciałby dopaść mnie, ale NIE CIEBIE! - Miałam łzy w oczach. - Rozumiem wszystko! Wszystko! A-ale on... Doskonale wiesz. Boli mnie to, rozumiesz? Do tego wszystkiego czuję, jak z dnia na dzień wszystko się rozpada... Psuje się. Roztrzaska... - Byłam już bliska tego, by wybuchnąć histerycznym płaczem.

- J-ja... - zaczęła Evie.

- No, co ty?! - rzuciłam.

- Nieważne... Może po prostu ochłoń? Możemy pogadać później.

- Nie, nie pogadamy później. - Odwróciłam się i ruszyłam w kierunku wyjścia.

- Rose... - usłyszałam, kiedy złapałam za klamkę drzwi wyjściowych.

Odwróciłam głowę w kierunku dorosłej od wielu lat kobiety. Na jej twarzy ujrzałam smutek, może nawet i rozczarowanie. Jednak mnie to ani trochę nie interesowało. Czułam narastającą wewnątrz mnie złość.

- Czego?! - warknęłam.

- Proszę cię, nie rób nic głupiego.

- Ja nigdy nie robię głupich rzeczy - prychnęłam cicho, otwierając drzwi i wychodząc.

Uderzyło we mnie zimne, listopadowe powietrze, sprawiając, iż po plecach przebiegły mi ciarki. Założyłam kaptur na głowę, zakrywając włosy i część twarzy. Na wspomnienie kłótni dosłownie sprzed kilku sekund skrzywiłam się nieznacznie.

Być może potraktowałam Evie trochę zbyt ostro? Ona po prostu chciała to wszystko zakończyć. Poza tym, gdyby nie bliźniaki prawdopodobnie nawet nie kiwnęłabym palcem w tej całej sprawie Rozpruwacza... Co by było, gdyby nie oni? Załamałabym się? Robiłabym wszystko, aby nigdy nie spotkać Jacka? A może przez chęć powstrzymania mojego starego przyjaciela byłabym zdolna do samodzielnego schwytania bądź pozbycia się jego osoby? Dołączyłabym do niego? Wyjechałabym stąd?

Doskonale rozumiałam, że Evie się o mnie martwiła, tak samo jak o Jacoba. Mnie jednak przerażała wizja świata, w którym nie byłoby nawet jednego z ich trójki. Gdyby Jacob, Evie albo Jack... Gdyby którekolwiek z nich zginęło... Wiem, że potraktowałam ją za ostro, ale wszystko powoli zaczynało mnie przerastać.

Nie chciałam utracić żadnego z nich, ale jeśli rozegram to źle, stracę ich wszystkich.

Spacerując po Whitechapel, do którego ostatnimi czasy ciągnęło mnie jak nigdy, czułam panującą tu atmosferę, która z dnia na dzień była coraz bardziej ponura i przytłaczająca. Ludzie wychodzili na ulicę tylko z konieczności. Coraz rzadziej widywałam tu kobiety, a co dopiero prostytutki. Pogoda też nie pomagała. Prawie bez przerwy tylko lało.

Próbowałam ochłonąć po rozmowie z Evie. No i prawie mi się udało, gdyby nie to, że przechodząc obok jednej z ciemnych uliczek, usłyszałam jakieś groźby.

Podeszłam do odwróconej do mnie tyłem grupki, nie wydając przy tym ani jednego dźwięku. Oparłam się o ścianę budynku znajdującego się kawałek dalej od jakichś facetów. Jak się domyśliłam po ich ubiorze oraz sposobie bycia, to właśnie Gawrony szukały rozrywki.

- Masz w dalszym ciągu umieszczać te listy w gazecie, rozumiesz? - warknął jeden z mężczyzn.

- N-nie mogę! - rzucił jakiś starszy mężczyzna.

- Jak to nie możesz?!

- Nie mogę tego zrobić!

- Owszem, możesz! Pamiętaj, jeden zły ruch, a twój synek zdechnie! Nasz szef o to zadba...

W tym momencie stwierdziłam, że moja interwencja jest niemal konieczna. Po pierwsze z tego co wiedziałam, Jacob bardzo nie chciał, aby listy Jacka były umieszczane w londyńskich gazetach, a po drugie te dranie nękały tego przerażonego mężczyznę.

Byłam asasynką. Nie mogłam pozwolić, aby ktoś cierpiał na moich oczach.

- Hej! Co się tutaj dzieje? - krzyknęłam i wyciągając kukri, odeszłam od ściany.

- Nie twój interes! - odkrzyknął nawet przystojny, wysoki brunet, który najpewniej należał do Gawronów.

Powoli zmierzyłam faceta wzrokiem. Pokręciłam głową, podpierając się o boki. Potem się rozmyśliłam, więc skrzyżowałam ręce na piersiach i westchnęłam cicho.

- Mnie to się jednak wydaje, że mój.

- Uciekaj stąd, zanim się zrobi się nieprzyjemnie.

- Macie szansę. Odejdźcie albo inaczej pogadamy - wysyczałam, zignorowawszy jego słowa.

Członkowie gangu rzucili się w moim kierunku z bronią w rękach. W sumie była ich czwórka, trochę dużo jak na jedną osobę, ale musiałam sobie jakoś poradzić w pojedynkę...

Zanim zdążyli zaatakować, wyciągnęłam bombę dymną i rzuciłam nią pod nogi. Po chwili wokół nas pojawił się jasnoszary dym, a ja ograniczyłam się do płytkich oddechów, by się nie zadusić tym cholerstwem.

Kiedy mężczyźni zaczęli błądzić w dymie, poszukując mojej osoby, zrobiłam parę kroków do tyłu. Musiałam ich wykończyć, zanim wiatr rozwiałby obłok wydobywający się z bomby. W gęstej chmurze dymu zauważyłam jakiś kształt, podbiegłam do niego. Był to członek gangu, który stał odwrócony do mnie tyłem. Najmocniej jak potrafiłam, wbiłam mu kukri w głowę. Ten nawet nie zdążył się obrócić, po prostu padł na ziemię.

Jeden nie żył, została jeszcze trójka.

Wyciągnęłam dwa noże i nie zastanawiając się, jakie to mogłoby przynieść konsekwencje, rzuciłam nimi przed siebie. Sekundę później rozległ się krzyk. Co znaczyło, że kogoś jednak trafiłam. Podążyłam w kierunku, z którego dobiegał głos. Na moje szczęście, Gawron leżał na ziemi, a w jego nodze znajdowała się dość głęboka dziura, z której wypływało mnóstwo krwi. Mężczyzna nieudolnie próbował zatamować upływ szkarłatnej cieczy. Obok niego leżał mój cały zakrwawiony srebrny nóż. Podeszłam bliżej, a on rozpaczliwie starał się uciec ode mnie jak najdalej, czołgając się po zimnej jak lód ziemi. Wyciągnęłam pistolet i chwilę później rozległ się huk, a głowa mężczyzny opadła na bruk.

Została dwójka.

Obłok, choć już powoli znikał, wciąż mnie otaczał. Poczułam, jak ktoś łapie mnie od tyłu za szyję dwoma rękoma i podnosi do góry, przez co już w ogóle nie mogłam oddychać. Kaptur spadł mi z głowy, a ja zaczęłam machać nogami i rozpaczliwie szukać sposobu na uwolnienie się. Dopiero po kilku sekundach ogarnęłam, że w dłoni przecież trzymałam swoje kukri. Zamachnęłam się bronią i wbiłam ją na oślep w czyjeś ciało. Uścisk natychmiastowo zelżał, a ja opadłam na ziemię. Wstałam powoli, krztusząc się, by po chwili obrócić się w kierunku Gawrona. Mężczyzna, który poprzednio odciął mi dostęp do tlenu, trzymał się za lewy bok, z którego nieustannie upływała krew. Skoczyłam na przeciwnika niczym kot polujący na mysz i oboje upadliśmy na ziemię. Usiadłam na nim rozkrokiem, unieruchamiając jego ręce nogami. Jedną dłonią złapałam go za gardło, a drugą, tą w której miałam broń, zamachnęłam się parę razy, wbijając kukri między żebra przeciwnika. Prawie natychmiastowo zaczął się dławić swoją własną krwią, aż w końcu jego wzrok zrobił się całkowicie nieobecny...

Pozostał ostatni.

Dym już praktycznie zniknął. Obróciłam się, a przede mną zobaczyłam mojego - już ostatniego - przeciwnika, którym był wysoki brunet, który kilkanaście minut temu kazał mi się stąd zmywać.

- No, no... Kocica jednak coś potrafi. - Zaczął podrzucać swoją broń i bawić się nią jak jakąś zabawką.

- Najwidoczniej - rzuciłam, mierząc Gawrona wzrokiem.

- Nawet kobiety szkolone przez naszego szefa nie są tak... hm... - Najprawdopodobniej szukał odpowiedniego wyrazu. - Tak dobre? Czy to jest odpowiednie słowo?

- Może dlatego, że po prostu miałam lepszego mistrza? ożemy już skończyć tę pogawędkę? - rzuciłam obojętnie, szykując się do walki.

- Jak sobie życzysz, Rose.

Jego wypowiedź zbiła mnie z tropu i to tylko dlatego, że znał skądś moje imię. Właśnie z tego powodu odpuściłam sobie pozycję obronną.

- Ty mnie znasz? - zapytałam, choć zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie.

- Każdy z nas o tobie słyszał. Piękna i zabójcza... - mówił. - On chce cię całą, kocico. Więc może po prostu poddaj się i pójdź ze mną?

Nie miałam zamiaru jakoś tego słuchać, dlatego też niemal od razu ruszyłam na tego faceta, a kiedy znalazłam się tuż przed nim, zaatakowałam go, jednak przeciwnik z łatwością uniknął mojego ataku. Warknęłam cicho. Zamachnął się na wysokość mojego gardła, chcąc skrócić mnie o głowę, na szczęście uchyliłam się w porę. Prześlizgnęłam się pod jego nogami, przy okazji łapiąc go za łydkę. Gawron stracił równowagę, ale błyskawicznie ją odzyskał. Zanim dobrze zdążyłam wstać z ziemi, ostrze przeleciało tuż nade mną, a chcąc się ratować, z cichym jękiem upadłam na tyłek. Mężczyzna ponownie zaatakował, a ja przeturlałam się w bok. Zerwałam się na nogi, ale poślizgnęłam się na błocie, przez co na krótką chwilę ja również straciłam równowagę.

- O mój Boże! - krzyknęłam, łapiąc gwałtownie powietrze. Na szczęście udało mi się stanąć stabilnie, nie ślizgając się przy tym.

- Kotek tym razem nie upadnie na cztery łapy? - drwił mężczyzna.

- Kotek to ci za chwilę wypruje flaki! - warknęłam, przystępując do ataku.

Zamachnęłam się po raz kolejny kukri. Broń, na moje nieszczęście, przeleciała kawałek od twarzy Gawrona. Członek gangu przyłożył mi w brzuch z pięści, a jego druga ręka po raz kolejny przeleciała nad moją głową. Być może nie przewidział tego, że pod wpływem uderzenia schylę się, co było z jego strony naprawdę głupie, bo to wydawało mi się oczywiste. Ewentualnie źle wymierzył.

Żadne z nas nie mogło wygrać tej walki. Ja byłam zbyt nieuważna, ale za to wytrwała. On był zbyt agresywny, ale podobnie jak ja jakby zdekoncentrowany...

Po długiej potyczce polała się pierwsza krew. Przeciwnik zaatakował mnie od prawej strony, odskoczyłam, po czym szybko wróciłam do poprzedniej pozycji, wbijając mu kukri w ramię.

Kiedy zdał sobie sprawę, że rozcięłam mu ubranie, a teraz ma dziurę w lewym ramieniu, z której sączyła się krwistoczerwona ciecz, zaczął uciekać. Być może uznał, że ze względu na ranę jego szanse na zwycięstwo są o wiele mniejsze. Najpierw chciałam pobiec za nim i go wykończyć, ale przypomniałam sobie o mężczyźnie, którego nękały Gawrony.

Wytarłam broń z krwi i schowałam ją pod płaszczem. Po walce zakręciło mi się lekko w głowie, ale kiedy tylko świat przestał wirować, od razu pobiegłam truchtem w kierunku miejsca, w którym członkowie byłego gangu Jacoba nękali starszego człowieka.

No i faktycznie stał tam gdzie przedtem. Jednak kiedy zobaczył, że zmierzam w jego stronę, od razu uciekł. Będąc już odrobinę zmęczoną po walce, nawet nie śniło mi się, żeby za nim pobiec i porozmawiać o całej zaistniałej sytuacji.

***

- Jacob?! - krzyknęłam, wchodząc do mieszkania Frye'a, tak jakby było moim.

- Tutaj jestem! - usłyszałam jego krzyk.

Weszłam do pomieszczenia, z którego dobiegał głos. Nad drewnianym biurkiem, na którym leżały porozrzucane papiery, stał zamyślony Jacob. Jego spojrzenie utkwione było w dokumentach. Na jego twarzy widziałam wyraźnie zamyślenie i najprawdopodobniej skupienie.

- Jest tutaj może Evie? - spytałam.

- Nie, a co? - Nawet nie podniósł wzroku znad papierów, które uważnie czytał i przeglądał.

- Miałyśmy małą wymianę zdań... - mruknęłam, siadając na krześle stojącym obok biurka.

- O co poszło? - Jacob w końcu zwrócił na mnie większą uwagę.

- Oczekiwała, że razem z nią pójdę do Lady O, ale ja nie chciałam... Wolałam zostać z tobą.

- Ze mną? Myślałem, że lubisz być w centrum wydarzeń - mruknął, kiedy zwrócił z powrotem swój wzrok na papiery.

Pokręciłam powoli głową.

- Chyba boję się, że go spotkam...

- Ech... Chyba wiem, co czujesz - zaśmiał się posępnie. - Też wolałbym go nie spotkać.

- Ona oczekuje, że wezmę się w garść i po prostu będę działać - westchnęłam. - A ja chyba... nie potrafię.

- Tego akurat oczekuje się od każdego z nas. Od każdego asasyna - uśmiechnął się pocieszająco, przykucając obok mnie.

- Wiem, tyle że ja nie potrafię. Jest to dla mnie trochę trudne.

- Jestem tego świadom, Rose - powiedział. - Jestem tego świadom... - powtórzył szeptem.

***

- Nie, to byłoby za bardzo oczywiste. Myślisz, że poszedłby na coś takiego? Poza tym on nawet nie rozważyłby takiej opcji.

Razem z Jacobem przez ostatnią godzinę zastanawialiśmy się nad tym, jak nakłonić Jacka do współpracy, jednak po zaproponowaniu kilkunastu sposobów doszliśmy do wniosku, że raczej się nie da z nim dogadać.

- A masz lepszy pomysł? - rzuciłam, krzywiąc się.

Usłyszeliśmy dźwięk otwieranych drzwi. Momentalnie zamilknęliśmy, a nasz wzrok skierował się w kierunku wejścia do pokoju, w którym aktualnie siedzieliśmy. Podejrzewałam, że Evie już wróciła. No i w sumie nie pomyliłam się. W wejściu pojawiła się zziajana siostra bliźniaczka Jacoba.

- Ooo, wróciłaś - powiedziałam.

- No co ty... nie powiesz - rzuciła, łapiąc oddech.

- A tobie co? - spytał Jacob.

- Te twoje... Gawrony... goniły mnie... przez pół... drogi.

- Najwidoczniej masz wielbicieli - zaśmiał się ponuro Frye.

- A co z Olwyn? Byłaś u niej? - pytałam.

- Nie żyje. No i znalazłam to zdjęcie. - Kobieta podeszła do nas i pokazała nam znalezisko. Fotografia przedstawiała grupkę mężczyzn z czego każdy z nich, oprócz jednego, miał zamazaną twarz. Nie powiedziałabym, że to coś wielkiego, gdyby nie fakt, że już widziałam gdzieś tego mężczyznę, tego, którego głowa nie była jeszcze zakreślona. To właśnie jego nękały dzisiejszego dnia Gawrony. - Lady O przed śmiercią wyznała, że on jest następnym celem.

- Żartujesz, prawda? - spytałam.

- Mogłem się tego spodziewać... - skomentował Jacob.

- Huh? - mruknęłam.

- Pamiętasz ten dzień, w którym Jack mógł mnie zabić?

- Ten, w którym wszedł ci do mieszkania, a ja ocaliłam ci skórę? - spytałam.

- Czekaj, co? - wtrąciła zdziwiona Evie.

- Dokładnie ten. Tego dnia rozmawiałem z niejakim Arturem Weavensbrookiem. - Jacob zignorował pytanie Evie. Znając jego, nie mógłby sam się przyznać do tego, iż uratowałam go przed Jackiem.

Wzruszyłam ramionami, przyglądając się mężczyźnie w zamyśleniu.

- No i...?

- To on zajmuje się gazetami i tym wszystkim co w nich wyląduje. A ten człowiek - wskazał na zdjęcie - to właśnie Artur Weavensbrook.

- Widziałam go - rzuciłam jak gdyby nigdy nic.

- Kiedy? Gdzie? - spytał Frye.

- Dzisiaj ocaliłam go przed Gawronami.

- Widocznie uwielbiasz ratować ludzi z opresji...

- A żebyś wiedział... - zaśmiałam się cicho. - Wracając. Chcieli go zmusić do publikowania jakichś listów czy coś...

- Listów od Rozpruwacza. Mówiłem mu, żeby tego nie robił... - Na jego twarzy pojawił się niepokój. - Jack właśnie tego chce. Chce, aby każdy usłyszał o jego zbrodniach oraz pragnie mnie dopaść, podobnie jak każdego kto mu podpadnie bądź miesza się w tę sprawę.

- To co robimy? - spytałam.

- Musimy znaleźć pana Weavensbrooka - oznajmił.

***

- Jesteś pewien, że będzie w ogóle chciał z nami porozmawiać? - spytałam.

- Będzie musiał. Jest w niebezpieczeństwie. - Jacob nie zmieniał tempa, w którym szedł.

Po kilkunastu minutach spaceru doszliśmy do rezydencji, w której mieszkał pan Weavensbrook, przynajmniej tak twierdził Jacob.

Pod domem pana Artura stała grupa Gawronów, najwyraźniej naprawdę chcieli zmusić go do współpracy. Evie widząc ich, od razu wyciągnęła dwie bomby zastraszające i cisnęła nimi w grupkę mężczyzn należących do gangu. Chwilę później z małych pocisków wyleciały pomarańczowe obłoki dymu, a członkowie gangu uciekli z krzykiem spod rezydencji. Raz byłam pod wpływem substancji znajdującej się w tych bombach. Doskonale wiedziałam, co właśnie czuli nasi przeciwnicy...

W sumie wolałabym już nigdy więcej tego nie doświadczyć.

Kiedy wszystkie Gawrony uciekły, Evie zapukała do drzwi pana Weavensbrooka. Chwilę później otworzyły się, a stanął w nich nikt inny jak sam właściciel.

- T-to ty...! - wyjąkał, kiedy tylko mnie zobaczył. Jego spojrzenie przepełnione było strachem, niepokojem oraz niepewnością.

Evie spojrzała na mnie podejrzliwie.

- Dobry wieczór, panie Weavensbrook - uśmiechnął się lekko mój przyjaciel. Kiedy mężczyzna zobaczył Frye'a z jego spojrzenia zniknęło niemal wszystko, oprócz lęku. - Moglibyśmy z panem chwilę porozmawiać? To naprawdę ważne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro