Rozdział 4 - "Jaki Rozpruwacz?"
Patrzyłam się na okno, przez które chwilę temu uciekł Jack. Szczerze? Miałam mieszane uczucia. Musiałam ogarnąć i poukładać sobie wszystko, co wydarzyło się zaledwie parę sekund temu. Jack jest Rozpruwaczem. Chce zamordować Jacoba, więc wpadł mu do domu, żeby go dopaść. To pewne. Ale... Dlaczego?!
Odetchnęłam z ulgą. To koniec. Nic się nikomu nie stało. Jesteśmy już bezpieczni... Przynajmniej na razie. Nie wiadomo kiedy, ale zapewne w najbliższym czasie, mój stary przyjaciel złoży nam kolejną wizytę. Znając jego, nie odpuści.
Rozejrzałam się po małym mieszkaniu Jacoba. Wszystko było zniszczone. Na ziemi leżało rozbite lustro. Na podłodze walały się jakieś kartki i rozwalone wyposażenie mieszkania. Stół został przewrócony, tak, że teraz jego blat dotykał drewnianej podłogi, która była w ich krwi. Ogółem wszystko walało się, gdzie mogło.
Zastanawiało mnie tylko jedno... Co by się stało, gdybym przyszła tu za późno? Z tego co wiedziałam, Jack jest zdolny dosłownie do wszystkiego. Nie wiem, co chodzi po jego głowie, ale zdaję sobie sprawę z jednego... On chce śmierci Jacoba i nie przestanie na niego polować, dopóki nie dostanie tego, czego pragnie. Choćby miał zginąć, będzie bawił się z nim w kotka i myszkę tak długo, aż któreś z nich nie padnie martwy na ziemię.
"Boże, za co? Czemu nie mogłam żyć jak każdy normalny człowiek?!", pomyślałam. Dopiero teraz zaczęłam zauważać uroki bycia asasynką. Chociaż... Prawdopodobnie nie każda z nich miała tę przyjemność posiadania znajomych psychopatów.
- Rose, nie płacz. Nic mi nie jest, widzisz? Tobie też! - Jacob przyklęknął obok mnie i złapał mnie za rękę.
Właśnie teraz uświadomiłam sobie, że dalej klęczę na podłodze, a z moich oczu płyną strumienie łez. Czemu się rozpłakałam? Bo mój stary przyjaciel jest potworem, obłąkanym mordercą i zdrajcą? Czy może dlatego, że Jacob i ja byliśmy o włos od śmierci i udało nam się przeżyć? Bo nie ma przy mnie Evie, która pomogłaby mi jakoś to znieść? Ponieważ Sebastian jest na innym kontynencie razem ze swoją partnerką? Dlatego, że mój brat ma zapewne o niebo lepsze życie ode mnie? A może jednak przez to, że całe moje życie to istny koszmar?!
Oparłam głowę na ramieniu Jacoba, po czym otarłam wierzchem dłoni moje mokre od łez oczy.
- Rose, to już koniec. Nie ma go tu... uciekł - mówił Frye, chcąc mnie pocieszyć.
- Uciekł... On... On po prostu uciekł... - zdołałam wyszeptać.
Mężczyzna dotknął mojego ramienia, a ja spojrzałam na niego, odsuwając się odrobinę. Gdyby był dla mnie kimś dalszym, niż jest, to najprawdopodobniej odtrąciła jego rękę, żeby potem wydrzeć się na niego, jak śmiał w ogóle mnie dotknąć.
Na jego twarzy odmalował się smutny uśmiech. Nie cierpiałam, kiedy tak się uśmiechał. Zdecydowanie wolałabym, żeby był to uśmiech szczęścia niż smutku czy pocieszenia.
- Tak. Już jesteśmy bezpieczni - potwierdził.
- Dlaczego on to robi? Dlaczego? - spytałam.
Swoją drogą nie cierpiałam też tego, że odkąd cała ta sprawa z Rozpruwaczem stała się dla mnie jasna, byłam cholernie miękka. A ja nie powinnam taka być. Powinnam być taka jak zawsze. Twarda, nieugięta i ogólnie powinnam być sobą!
- Już ci mówiłem. Rose, mam jedno pytanie.
Wstał ociężale z ziemi i podał mi rękę, by pomóc mi stanąć na nogi. Bez wahania złapałam go za dłoń i podciągnęłam się jednym szybkim ruchem. Otrzepałam spodnie z ewentualnego kurzu, który mógł się pojawić na materiale i spojrzałam na Jacoba wyczekująco.
- Słucham - rzuciłam.
- Dlaczego chciałaś się poddać? Dlaczego po prostu uklęknęłaś na ziemi i czekałaś na śmierć? Doskonale wiesz, że mógł ci coś zrobić...
- Ja... - Nie widziałam, co mam powiedzieć. Zastanowiłam się przez kilka sekund. - Nie wiem. Nie mam zielonego pojęcia. Poczułam, że powinnam tak zrobić... - westchnęłam.
- Dalej chcesz mi pomagać w tropieniu go? - zapytał.
Zwiesiłam głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Cholera! Oboje byli dla mnie dość bliscy, chociaż Jacob raczej zdecydowanie bardziej. Trzeba przyznać, że Frye'a znam o wiele dłużej i on, przeciwieństwie do Jacka, nie zerwał ze mną nagle kontaktu. Mój przyjaciel z lat nastoletnich przestał do mnie pisać. Jacob nigdy.
- Jeśli się zgodzisz, raczej nie będzie już odwrotu - dodał.
- Tak, pomogę ci... - spojrzałam mu w oczy - ale obiecaj mi jedno.
Jacob uśmiechnął się lekko. Sprawiał wrażenie, jakby ta wizyta Rozpruwacza nie zrobiła na nim większego wrażenia.
- Dla ciebie wszystko.
- Jeśli to tylko będzie możliwe, zachowaj go przy życiu, proszę.
- Postaram się, chociaż to będzie trudne - prychnął.
Rzuciłam mu się na szyję i wtuliłam się w niego, mając głęboką nadzieję, że naprawdę dotrzyma obietnicy i chociażby spróbuje.
- Kocham cię - wyszeptałam.
- Ja ciebie też, Rose... Ja ciebie też.
Dopiero w tym momencie poczułam, jak coś ciepłego rozchodzi się po moim brzuchu. Zmarszczyłam brwi, odsuwając się od Mentora i dotknęłam dłonią ciepłego miejsca. Spojrzałam w dół, gdy poczułam pod palcami coś mokrego, po czym otworzyłam szeroko oczy, uświadamiając sobie, że to krew, ale ona nie była moja...
- Cholera! Jacob, ty krwawisz! - krzyknęłam.
Miesiąc później...
Stałam na środku ogrodu mojej matki. Biały, puchaty śnieg dotykał moich nagich stóp, sięgając mi po same kostki. Wszystkie kwiaty zwiędły, a na gałęziach drzew nie było już ani jednego, nawet brązowego, listka.
Wokół mnie wirowały różnego rozmiaru, białe, płatki śniegu, które roztapiały się zaraz po kontakcie z moją skórą. Czułam na policzkach chłodny, aczkolwiek przyjemny wiatr, co najpewniej sprawiło, że byłam cała czerwona na twarzy.
Dziwne... Był dopiero początek listopada.
Moja sukienka sięgająca mi do kolan z luźnego, białego i miłego w dotyku materiału tańcowała wraz z podmuchami zimowego wietrzyku. Według mnie była zdecydowanie za krótka... Przywykłam do o wiele dłuższych. Do tego odsłaniała mi ramiona, całe ręce oraz połowę pleców. Cholera, ona odsłaniała zbyt dużo jak na nasze standardy!
Kosmyki moich czarnych, długich, rozpuszczonych włosów - podobnie jak sukienka - unosiły się nieustannie na wietrze, plącząc się. A ja zapewne będę musiała to rozczesać...
Kiedy wiatr zawiał mocniej, zmrużyłam oczy i zasłoniłam je ręką, aby nie dostał się do nich śnieg. Za sobą usłyszałam wesołe wrzaski dzieci. Skąd wzięły się tu dzieci?
- Wasza matka mnie zabije! Oddajcie ten nóż! - krzyknął mężczyzna, biegnący za nimi.
- Co? - wyszeptałam.
Odwróciłam się w kierunku wejścia do ogrodu. W moją stronę biegła mała dziewczynka, wyglądająca na około osiem lat oraz chłopczyk mniej więcej w tym samym wieku. Małolata miała czarne, związane w dwa warkocze włosy oraz wesołe, szare, duże oczy. Jej skóra była bardzo jasna, wręcz biała, a na nosie oraz policzkach pojawiły się czerwone rumieńce niczym u porcelanowej lalki. Chłopiec miał czarne włosy, ułożone w nieładzie. Kolor jego jasnobrązowych tęczówek wchodził delikatnie w złoto, podobnie jak moje, a jego karnacja była równie jasna co towarzyszki.
Dziewczynka rzuciła do chłopca jakiś ostry przedmiot, a ten z łatwością go złapał, nie kalecząc się. Dziecko, trzymające nóż, pobiegło w kierunku bezlistego, wysokiego drzewa, po czym sprawnie się na nie wspięło.
Szarooka wciąż biegła w moją stronę. Chciałam szybko usunąć się jej z drogi, jednak zanim zdążyłam to zrobić, przebiegła przeze mnie, zupełnie jakbym była zwykłym powietrzem albo chociażby duchem. Wtedy w miejscach, w których miałam z nią kontakt, poczułam niewyobrażalny chłód.
Spojrzałam na mężczyznę, który biegł za dziećmi. Ze zdziwieniem zorientowałam się, że to Jacob. Był zły. Na dzieci zapewne.
Ciekawa byłam, kim mogła być tak nieodpowiedzialna matka, żeby dać Frye'owi opiekować się dziećmi. No trzeba było być albo moją rodzicielką, albo niespełna rozumu.
- Frye, co się tutaj dzieje? - spytałam zdezorientowana, przepędzając myśli.
Nic. Zero odpowiedzi. Nie słyszał mnie, nawet na mnie nie spojrzał.
- Jacob! - krzyknęłam.
Dalej nic. Wpatrywał się w dzieci, które wspinały się sprawnie na drzewo.
- Thomas, złaź z tego drzewa i oddaj mi ten nóż! - krzyknął mój przyjaciel.
- Nie! Mama mówiła, że możemy już ćwiczyć z prawdziwą bronią, wujku! - odkrzyknął chłopczyk, siedzący na drzewie.
- Nie, jeszcze nie możecie. Wiem, że Rose uważa, że jesteście gotowi, ale nie. Dajcie sobie jeszcze rok, wtedy będziemy mogli pogadać o treningach z prawdziwą bronią - oznajmił Jacob, który przyjął teraz postawę odpowiedzialnego Mentora.
"Coś mnie ominęło?", pomyślałam, przecierając oczy wierzchem dłoni. Rozejrzałam się raz jeszcze. Nic, w moim otoczeniu, się nie zmieniło.
- Wujku, ale... - zaczęła dziewczynka.
- Nie, Kate. Żadnych "ale". Jeśli nie oddacie mi natychmiast tego noża, to powiem waszej matce, że byliście dzisiaj na treningu bardzo niegrzeczni, a wtedy... - mówił mężczyzna.
- Dobra, już! Oddaję! Proszę! - krzyknął chłopiec.
Thomas zeskoczył zwinnie z drzewa, po czym podał posłusznie broń Frye'owi.
"Chryste... To co ja musiałam robić, że tak bali się kary?", przeszło mi przez myśl. "Chociaż... może chodziło o inną Rose?".
- Grzeczny chłopak - uśmiechnął się Jacob. - Jezu... Dlaczego oboje muszą być tacy podobni do swoich rodziców? - wymamrotał cicho pod nosem, tak, aby dzieci tego nie usłyszały. Ja jednak zdołałam.
Odeszłam od trójki i ruszyłam w kierunku dużych, drewnianych drzwi. Chcąc wejść do środka rezydencji, złapałam za klamkę. Problem tkwił w tym, że moja ręka przeleciała przez nią na wylot... Przyłożyłam dłoń do drzwi, jednak ku mojemu zdziwieniu, ręka po raz kolejny przeszła przez wejście do rezydencji. Sfrustrowana zrobiłam krok w przód, potem kolejny i następny, przez co znalazłam się w dużym, ciemnym, bogato urządzonym korytarzu.
Wszędzie wisiały obrazy, a ich ramy były przeróżnie zdobione złotem. Czerwony dywan został rozłożony na czarno-białych kafelkach. Na stolikach stały śliczne, stare wazony, w których, jak przypuszczałam, podczas lata i wiosny stały kwiaty róż. Dom z czasów mojego dzieciństwa...
Usłyszałam czyjeś głosy. Obydwa znałam bardzo dobrze. Nogi same poniosły mnie w kierunku, z którego dobiegała rozmowa - czyli do kuchni.
- Kochanie, doskonale wiesz, że moi rodzice woleliby, żebyś dołączył do Bractwa - powiedziała łagodnie kobieta. Zbyt łagodnie jak na nią.
- Powtarzasz się, Rose - mruknął mężczyzna.
- Może i tak.
Wchodząc do kuchni, zobaczyłam parę. Kobieta siedziała na stole jak gdyby nigdy nic i trzymała w dłoni widelec, którym bawiła się. Kiedy się jej zdołałam przyjrzeć, zrozumiałam, że mam przed sobą siebie... Swojego sobowtóra. Jej, a może raczej moje, włosy były związane w koka, a luźne kosmyki opadały kobiecie na twarz. Ubrana była w długą, pięknie zdobioną, czerwono-czarną suknię, której w życiu nie założyłabym, a przynajmniej nie na co dzień.
Na przeciwko asasynki stał Jack. Jedyną różnicę, jaką można było u niego zauważyć, to brak jakichkolwiek blizn. Nie miał ani jednej.
- Ale może powinieneś rozważyć dołączenie... - uśmiechnęła się lekko kobieta. - Dzieci będą należały do Bractwa... Ja do niego należę, tak samo jak moi rodzice i Jacob...
- No nie wiem... - mruknął. - Zastanowię się. - Na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Dobrze wiesz, że nasz drogi przyjaciel, z którym ostatnio spędzasz o wiele więcej czasu, niż ze mną, z pewnością ucieszyłby się na wieść, że chcesz dołączyć - kontynuowała.
- Tak. Wiem, że Jacob byłby wniebowzięty. - Przewrócił oczami.
- Tak swoją drogą... Chyba powinniśmy odwiedzić twoją matkę. - Druga ja zmieniła temat.
- Faktycznie, nie byliśmy u niej już... chyba z tydzień. Pójdziemy jutro, co ty na to?
- Mi pasuje - uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Jack przybliżył się powoli do drugiej mnie. Jedną ręką złapał ją delikatnie za rękę, a drugą objął ją pewnie w talii, po czym namiętnie ją pocałował. Kobieta odstawiła widelec i zarzuciła mu ręce na szyję. Zamurowało mnie. Wpatrywałam się w zaistniałą sytuację z szeroko otworzonymi oczami i ustami. Ale to nie koniec... Co to, to nie! Kobieta, wyglądająca jak ja, odchyliła głowę do tyłu, a Jack przeniósł pocałunki na jej szyję.
No cholera... Myślałam, że padnę!
"Hej, ale... moi rodzice żyją? Matka Jacka nigdy nie została zamordowana? Byliśmy razem?! Miałam z nim dzieci?! Jacob przyjaźnił się ze swoim wrogiem?! Co tutaj się dzieje?!", myślałam, wciąż wpatrując się z niedowierzaniem w scenę, rozgrywającą się przede mną.
Nagle w całej rezydencji rozległ się okropnie głośny płacz dziecka, a Jack odsunął się od drugiej mnie.
- Pójdę sprawdzić, czego tym razem potrzebuje Victoria - uśmiechnęła się kobieta, po czym zeskoczyła ze stołu.
Ostatnie co zobaczyłam w śnie, to siebie, idącą w kierunku wyjścia z kuchni. Potem zerwałam się gwałtownie z łóżka i rozejrzałam się po swoim pokoju. Odetchnęłam z ulgą, na to, że był to tylko zwykły sen. Co jak co, ale nigdy nie myślałam o Jacku w ten sposób i myśl o tym, że mogłabym z nim kiedykolwiek... mieć dzieci, trochę mnie przerażała.
Po raz kolejny padłam na posłanie. Coś mi jednak nie pasowało.
Podparłam się na łokciach i jeszcze raz rozejrzałam się po pomieszczeniu. Wszystko wydawałoby się być w porządku, gdyby nie jeden fakt. Pod oknem leżał zwiędnięty płatek róży.
Wstałam, podeszłam do niego i wzięłam znalezisko do ręki, oglądając go dokładnie z każdej strony. Na samą myśl o Jacku uśmiechnęłam się mimowolnie. Nigdy nie chciałam traktować go jak potwora... Wolałam myśleć, że zabłądził, nawet jeżeli miałabym okłamywać samą siebie.
Rano wstałam dość późno... Zegar pokazywał jedenastą czterdzieści sześć. Doprowadziłam się szybko do porządku, a kiedy byłam gotowa do wyjścia, wzięłam swoją broń i po raz ostatni spojrzałam na okno w swoim pokoju, pod którym dzisiaj w środku nocy znalazłam płatek róży. Westchnęłam głośno, po czym skierowałam się do wyjścia.
Jakieś dziesięć minut później znalazłam się pod drzwiami Frye'a. Zapukałam, a wokół rozległ się głuchy dźwięk. Chwilę później w wejściu stanął sam Jacob.
- Cześć, możemy iść? - spytałam.
- Tak, jasne. Poczekaj chwilę, muszę wziąć broń i możemy wyruszać - uśmiechnął się.
Mój przyjaciel zniknął w głębi domu, a ja oczekiwałam na jego powrót przed drzwiami mieszkania. Jakiś moment później wrócił z bronią w dłoni i zeszliśmy po schodach na parter.
- Są jakieś wieści? - spytałam.
- Nie, nikt go ostatnio nie widział - mruknął.
- Nikt?
- Nie... No dobra. Była jedna kobieta, która zapewniała Abberline'a, że widziała Jacka dwa dni temu. Opisała wygląd jego stroju. O dziwo wszystko się zgadza... To znaczy, że musimy mieć tę kobietę na oku. Kto wie, czy Rozpruwacz nie będzie chciał... pozbyć się jej.
- To znaczy, że mamy jej pilnować, tak?
- Mniej więcej.
- Nie próbował dotychczas... żadnych sztuczek? Nie pisał, nie zabijał, nie zwracał na siebie uwagi? Nic?
- Nic. Cisza - powiedział Jacob.
- Aż dziwne...
Rozejrzałam się wokół siebie. Musiałam przyznać, że Frye mieszkał w najgorszym miejscu, w jakim mógł zamieszkać. Wiele osób siedziało na chłodnej już ziemi. Zmarznięci, głodni, wyczerpani... Większość z nich chorowało na jakieś paskudztwa. Nienawidziłam tu przychodzić, wtedy zawsze zastanawiałam się, gdzie wszyscy popełniliśmy błąd... W Londynie, a szczególnie w Whitechapel, zawsze znalazły się osoby biedne i bezdomne, ale czasami mam wrażenie, że z czasem jest ich coraz więcej. Może jednak po prostu mi się wydaje?
- Jacob... - zaczęłam. - Mógłbyś mi wytłumaczyć, czemu tak uparcie nie chcesz przyjąć mojej propozycji? Czemu musisz mieszkać akurat tutaj, w tej dziurze? - zapytałam.
- Myślałem, że już o tym rozmawialiśmy...
- Może i tak, co nie znaczy jednak, że moja propozycja jest już nieaktualna... Doskonale wiesz, że po akcji sprzed miesiąca byłabym o wiele bardziej spokojna, gdybyś zamieszkał u mnie - mówiłam.
- Wiem, Rose - westchnął.
Parę minut później stanęliśmy przed budynkiem Scotland Yardu. Weszliśmy do środka, wspięliśmy się po schodach i ruszyliśmy w kierunku drzwi, które znajdowały się na końcu dość krótkiego korytarza.
- Po co pan mnie tutaj sprowadził, inspektorze Abberline? - usłyszałam kobiecy, dobrze mi znany głos, którego tak długo nie miałam okazji usłyszeć.
Podeszliśmy do drzwi i zapukaliśmy. Sekundę później rozległ się krzyk, pozwalający na wejście do gabinetu.
Jacob otworzył drzwi. W pomieszczeniu stał mężczyzna odrobinę starszy od Jacoba, wywnioskowałam, że to musi być inspektor Abberline. Obok niego stała o parę centymetrów niższa kobieta. Zmieniła się przez te pięć lat. Była starsza, wyglądała o wiele, wiele dojrzalej. Ubrana była w niebieski, pokryty licznymi wzorkami strój Bractwa, sięgający do połowy ud. W pasie zawiązany miała biały materiał, a jasne spodnie komponowały się z resztą stroju.
Na widok mojej przyjaciółki uśmiechnęłam się szeroko, po czym podbiegłam do niej i rzuciłam się jej na szyję.
- Evie! - krzyknęłam, wtulając się kobietę.
- Rose! - zaśmiała się asasynka.
Usłyszałam głośne chrząknięcie.
- Przepraszam? - Abberline próbował zwrócić na siebie uwagę.
- Ach... No tak, proszę o wybaczenie - uśmiechnęłam się lekko, odsuwając się od Evie. - Dawno się nie widziałyśmy.
- Siostro... - Podszedł bliżej Jacob.
- Bracie... - Przytuliła go mocno, śmiejąc się cicho.
- Przepraszamy za tak nagłe najście - powiedział Jacob, odsuwając się od bliźniaczki. - Muszę panu przedstawić pannę Rose Owers. - Wskazał na mnie ręką. - Chce pomóc nam w sprawie Rozpruwacza.
- Że kogo? - spytała ze zdziwieniem Evie.
- Panna Owers? - zapytał niemniej zdziwiony od asasynki Abberline.
- Uhm... Pan pewnie sądzi, że jestem w jakiś sposób spokrewniona z Lady O, prawda? - zaśmiałam się ponuro.
- A tak jest?
- Niestety tak - skrzywiłam się.
Lady O, bądź Olwyn Owers, jak kto woli, była moją ciotką, do czego wolałam się nie przyznawać. Dlatego też nie rzucałam swoim nazwiskiem na prawo i lewo, gdzie popadanie. Cóż... powiedzmy sobie szczerze, prowadziła dom publiczny i nie sądziłam, że jest czym się tutaj chwalić, więc...
- Jaki "Rozpruwacz"? - spytała Evie, marszcząc brwi.
- Seryjny morderca, potwór - powiedział Jacob.
- Rozmawialiśmy już o tym, żebyś nie nazywał go tak w mojej obecności - powiedziałam z wyrzutem. - Rozumiem, że jest mordercą i wiem, że ci pomagam, ale miałeś go tak nie nazywać.
- Mówię jak jest. - Wzruszył ramionami Frye. - Doskonale wiesz, że raczej się nie zmieni...
Inspektor spojrzał na mnie podejrzliwym wzrokiem. W sumie to mu się nie dziwiłam. W końcu przyszłam tu pomagać, a proszę, żeby Jacob nie nazywał Jacka potworem, za którego uważała go większa część Londynu.
- A może się zmieni, co? Nie możesz być niczego pewnym - broniłam starego przyjaciela.
- Mogłabyś w końcu przejrzeć na oczy? - spytał Jacob.
Skrzyżowałam ramiona na piersiach, spoglądając na asasyna.
- Nie, nie mogę.
- Może mi ktoś wytłumaczyć, o co tutaj chodzi? - wtrąciła się Evie.
- Wytłumaczymy ci w moim mieszkaniu... Ewentualnie u Rose - powiedział Frye.
- Tak, dobry pomysł... - mruknęłam.
- Inspektorze, pozwoli pan, że to my wprowadzimy moją siostrę w tę sprawę? - spytał Jacob.
- Tak, oczywiście - odpowiedział Abberline. - Najprawdopodobniej tylko wy będziecie w stanie coś tu zdziałać.
- W takim razie, do zobaczenia, Freddy - rzucił Jacob, szczerząc się, zanim jeszcze wyszedł.
Pan Abberline pokręcił tylko głową, jakby nie mógł uwierzyć, że nawet w chwili, gdy Rozpruwacz panoszy się po ulicach Londynu, Jacob potrafi się jeszcze śmiać i głupio żartować.
Pomimo tego, że z biegiem lat wyzbył się dzikiej potrzeby zdrabniania imion nowo poznanych osób jak i tych, którzy znał dłużej, czasami jeszcze miał tendencję do czegoś takiego. Chociaż wiedziałam, że Jacob znał się z Inspektorem już jakiś czas... Dlatego trochę się dziwiłam, kiedy przeszli na bardziej oficjalne zwroty.
Razem z Evie ruszyłyśmy za Frye'em. Stanęłam jednak przed drzwiami i odwróciłam głowę w kierunku Abberline'a.
- Do widzenia, panie inspektorze. Miło było poznać - uśmiechnęłam się.
- Mnie również, panno Owers.
- Jeśli mogłabym prosić, chciałabym, aby zwracał się pan do mnie "panno Rose". Nienawidzę tego nazwiska - skrzywiłam się nieznacznie.
- Oczywiście.
- W takim razie... Do widzenia.
Odwróciłam się i wyszłam z gabinetu.
***
- A więc to tak? Jest mordercą? - spytała Evie, siadając opadając na kanapę i wzięła do ręki filiżankę herbaty, którą chwilę wcześniej zaparzyłam.
- Niestety... - westchnęłam, siadając na fotelu.
- Świetnie... Teraz czuję się winna - skrzywiła się.
- Ech... A co ja mam powiedzieć? Evie, ja go wychowywałem, szkoliłem... Widać, jak pięknie mi się teraz za to odpłaca - prychnął. - W pewien sposób przyczyniłem się do powstania tego potwora...
- Jacob, przestań. - Spojrzałam na niego smutnym wzrokiem.
- Co mam przestać?! Nie mogę wiecznie udawać, że w żaden sposób nie przyłożyłem do tego ręki! - krzyknął.
- Przestań już się obwiniać! Robisz to bez przerwy od ponad dwóch miesięcy! Ja wiem, że czujesz się za niego odpowiedzialny, ale spróbuj odpocząć, chociaż przez chwilę... - Ostatnie zdanie, prawie że, wyszeptałam.
- Będę mógł odetchnąć dopiero po tym, gdy wszyscy będziemy bezpieczni... - Przeniósł swój wzrok na okno, przez które miesiąc temu wszedł Jack, żeby przekazać mi wiadomość. - W każdym razie... Pomożesz nam, Evie?
- Oczywiście, że tak - odpowiedziała bez zastanowienia.
- W takim razie dziękuję - uśmiechnął się smutno Jacob.
Ziewnęłam, wstając powoli z fotela.
- Więc skoro już wszystko sobie wyjaśniliśmy... Pozwolicie, że prześpię się jakieś pół godziny? Wiem, że jest dopiero popołudnie, ale głowa mnie trochę boli... To pewnie przez tę pogodę. Jest strasznie zimno i zanosi się na deszcz. - Wpatrywałam się w moich przyjaciół, czekając na odpowiedź.
- Jasne, nie ma problemu, idź - uśmiechnęła się Evie.
- Jeśli chcecie, możecie tu zostać. Jakbyś czegoś potrzebowała, wołaj mnie lub Jacoba.
Ruszyłam w kierunku mojej sypialni, obejmując się rękami.
- Zapamiętam! - krzyknęła asasynka z salonu.
Kiedy weszłam do środka, mój wzrok padł na starannie pościelone, dwuosobowe łóżko. Na czarnej kołdrze leżała koperta. Z mocno bijącym sercem zbliżyłam się do łoża. Wzięłam znalezisko do ręki, po czym spojrzałam na jej tył, na którym znajdował się napis Do Rose.
Spojrzałam na drzwi, przez które chwilę temu weszłam, i zaczęłam nasłuchiwać, czy ktoś przypadkiem tutaj nie idzie. Nic. Cisza.
Otworzyłam kopertę i wyjęłam z niej kartkę. Czarny atrament tworzył słowa, które układały się w jeden tekst... Tekst, który był przeznaczony dla mnie.
Droga Rose!
Wiem, że możesz się mnie bać. W końcu każdy boi się Rozpruwacza.
Daję ci jednak wybór. Ja lub on. Moje kredo albo wasze. Decyzja należy do ciebie.
Będziesz mogła ją podjąć jeszcze dzisiejszego wieczoru. Będę czekał przy ciele mojej następnej ofiary...
~ J.
Upuściłam kartkę na podłogę. Widok zamazał mi się, przez napływające do oczu łzy. Spojrzałam jeszcze raz na kartkę, leżącą na ziemi, a w mojej głowie rozbrzmiał głos Jacka.
Będę czekał przy ciele mojej następnej ofiary...
- Boże... - wyszeptałam. - Jacob!
-------------------------------------------
Yhm... Teraz biorę się za poprawianie tego, bo... Bo tak. Dobra, nie. Poprawiam to, bo ma w miarę silne powiązanie z trylogią (przynajmniej planuję zrobić z tego trylogię), w której występuje "Liceum Czerwonego Krzyża i Orła", sooo... Warto by było to naprawić. Pewnie i tak jest to słabo poprawione, ale spokojnie, w przyszłości planuję przyłożyć się do tego bardziej, więc...
Jeśli widzisz błąd, masz dla mnie jakąś sugestię lub radę, to napisz!
~ Eve
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro