Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3 - "Stary przyjaciel"

Przede mną stał mężczyzna wyższy ode mnie o głowę. Kruczoczarne włosy były ułożone w całkowitym nieładzie. Przez jego lewą stronę ust przebiegała pionowa blizna, a po ranie na policzku sprzed piętnastu lat pozostał ledwo widoczny ślad. Prawą brew przecinała dość świeża rana cięta, co znaczyło, że ktoś musiał go niedawno zranić.

Jednym słowem od naszego ostatniego spotkania nabawił się paru blizn.

- Jack - wyszeptałam. - Boże, to ty.

- Rose - uśmiechnął się lekko.

- Tyle lat. - Potrząsnęłam głową, gdy w moich oczach pojawiły się łzy. Naprawdę za nim tęskniłam, a teraz stał tuż przede mną. Przepełnia mnie nie tylko radość, ale i złość. - Czemu przestałeś do mnie pisać? Przez sześć lat nie dawałeś znaku życia. Jacob mówił, że nie wrócisz...

- To "on już nie wróci" w moim przypadku może zabrzmieć dwuznacznie - mruknął, zerkając gdzieś w bok.

- Jak to? - Otarłam łzy wierzchem dłoni i przekrzywiłam głowę.

- To jest chyba temat na... - Zamyślił się. - Kiedyś o tym porozmawiamy. Jak będziesz gotowa. Obiecuję - oznajmił, posyłając mi delikatny uśmiech. - Możemy się przejść?

- Jasne - rzuciłam.

Zeszłam powoli ze schodków i ruszyłam w kierunku mojego starego przyjaciela. Odgarnęłam czarny kosmyk z czoła, kiedy zrównałam się z mężczyzną. Zerkając dyskretnie na Jacka, założyłam na głowę kaptur, bo jeśli miałam być szczera, dość mocno wiał wiatr, a brakowało mi jeszcze, żebym się przeziębiła.

W pewnej chwili przypomniała mi się jego dziwna prośba z wiadomości.

- Dlaczego tak bardzo chciałeś, żebym przed twoim przyjściem pozbyła się Jacoba?

- Można powiedzieć, że przy naszym ostatnim spotkaniu odrobinę się pokłóciliśmy. Nic wielkiego. Mała sprzeczka - zapewnił. - Szkoda, tylko że żadne z nas nie ulegnie. Nie przyzna się do winy. Oboje będziemy walczyć o swoje, a żaden z nas się nie podda... - Wzrok Jacka zrobił się jakby nieobecny.

- "O swoje"? "Nie podda się"? O czym ty mówisz? - Zaśmiałam się, chcąc odrobinę rozluźnić atmosferę, która w jednym momencie stała się niezwykle napięta.

- To się zalicza do tematu "musimy o tym pogadać, gdy będziesz gotowa".

Przewróciłam oczami.

Mogłam się tego spodziewać. Wszyscy uważali, że jest jeszcze za wcześnie, aby wyjaśnić mi parę spraw. Ukrywali przede mną dosłownie wszystko, co tylko się dało. "Pogadamy o tym innym razem", "Rose, nie jesteś jeszcze gotowa", "to nie temat na tę chwilę", "nie powinnaś się w to mieszać dla własnego dobra". Chryste... Mogłam się spodziewać, że Jack powie mi dokładnie to samo.

Spacerowaliśmy po Londyńskim City, chociaż to chyba nie było zbyt mądre. Za kilka chwil miał zapaść zmierzch, a kto wie, czy wtedy nie rozpocznie się kolejne polowanie. Fakt, zarówno ja jak i Jack byliśmy doświadczonymi w walce oraz wspinaczce asasynami, przez co powinniśmy sobie poradzić, no ale jednak. Znaczy... sama niekiedy wychodziłam po zmroku, ale głównie po to, by udać się do Jacoba albo sprawdzić czy coś się stało, tak jak było wczoraj, ale nigdy nie wychodziłam na wieczorne spacery ot tak.

Przyglądałam się mieszkańcom tej dzielnicy. W Londynie panował teraz istny chaos. Ludzie byli przerażeni, rozglądali się nerwowo, chcąc jak najszybciej zniknąć z ulic. To nie było to samo miasto co zaledwie kilka miesięcy temu.

Zwykli ludzie byli nękani przez Gawronów Rozpruwacza, których szczerze nienawidziłam. Nieraz przyczepiali się do mnie czy do Jacoba, stawiali się, a potem ryczeli, że oberwali... Jeżeli w ogóle byli w stanie płakać.

Był taki czas, że Jacob pozwolił mi objąć dowództwo nad Gawronami. Musiał się zająć jakąś ważną sprawą, więc zastąpiłam go na jakieś dwa tygodnie. To wspaniałe uczucie, gdy przewodzisz ludziom, którzy naprawdę wierzyli w sprawę. Cóż... Zdecydowana większość lekko zeszła z obranej ścieżki, przechodząc na stronę seryjnego mordercy. A niech się wypchają tym swoim Rozpruwaczem!

- Tak właściwie... To czemu wróciłeś? - zapytałam.

- A co? Mam wracać tam, skąd przyszedłem? - Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.

- Nie! Nie o to mi chodziło! Cieszę się, że tu jesteś, naprawdę... Ale czemu się tu pojawiłeś tak... tak nagle? - Nie wiedziałam jak odpowiednio dobrać słowa.

Zwiesił głowę, przystając w miejscu, na co zwróciłam dopiero uwagę, kiedy nie słyszałam jego kroków. Spojrzałam na niego, cofając się o kilka kroków.

- Chcę ci coś zaproponować - powiedział po chwili, spoglądając na mnie z nadzieją.

Założyłam ramiona na piersi, rzucając mu pełne powagi spojrzenie. Byłam niezwykle ciekawa, jaką propozycję chciał mi dać Jack, dlatego miałam zamiar go wysłuchać niezależnie od tego, jak absurdalna mogłaby być.

- Słucham.

- Pojedź ze mną. Załatwię tylko coś w Londynie i razem wyjedźmy... Co ty na to? - zapytał.

- Och - mruknęłam niepewnie zaskoczona jego słowami.

- Dopóki tego nie załatwię, możesz mieszkać u mnie - rzucił, chcąc chyba mnie przekonać.

- Coś sugerujesz? - zapytałam, rzucając mu z lekka rozbawione spojrzenie. Jego propozycja wydawała mi się niezwykle śmieszna.

- Jesteś jedyną osobą, dla której coś znaczę. No chyba, że coś się zmieniło. Chciałbym, abyś była obok mnie, niezależnie od tego co się wydarzy - odpowiedział bez jakiejkolwiek, nawet najmniejszej chwili namysłu.

- Ojej... - wymamrotałam. - Bardzo chętnie! Naprawdę! Ale nie mogę. Ja... - Po raz kolejny nie umiałam znaleźć właściwych słów. No bo co innego miałam mu powiedzieć? Był moim najlepszym przyjacielem z czasów nastoletnich, ale teraz to co innego. Nie mógł tak po prostu wrócić po tylu latach i od tak zaproponować mi czegoś takiego, sądząc, że się zgodzę.

- Czyli nie zrobisz tego dla mnie?

- Daj mi trochę czasu, dobrze? Muszę się zastanowić... - powiedziałam.

Trudno byłoby mi opuścić to miejsce. To mój dom. To zawsze było moje miejsce. Może teraz na ulicach Londynu panował chaos, ale nie zmieniało to faktu, że to tu mieszkałam przez jakąś jedną trzecią swojego życia.

- Zastanów się, proszę - powiedział błagalnie.

- Dobrze, zrobię to - westchnęłam.

Zerknęłam na niebo, które z każdą minutą robiło się coraz to ciemniejsze. Jeszcze kilka chwil, a dworze zrobi się całkowicie ciemno. Ulice Londynu będą rozświetlać tylko jasne światło przydrożnych lamp oraz księżyc wraz z nielicznymi gwiazdami, które zdołają się przebić przez dym i ciemne chmury unoszące się nad miastem.

Przeniosłam swój wzrok na Jacka, który chyba nad czymś myślał. Wywnioskowałam to z jego nieobecnego wyrazu twarzy.

- Jest już trochę późno. Chyba powinnam już wracać - oznajmiłam.

- W takim razie wracamy - uśmiechnął się lekko.

Niecałe pół godziny później wróciłam do domu. Pożegnałam się z Jackiem, wiedząc, że zapewne jeszcze nie raz się spotkamy. Stanęłam tuż przed drzwiami mojego mieszkania i ostatni raz obejrzałam się za siebie. Mój stary przyjaciel gdzieś zniknął, tak, jakby wyparował.

Przekroczyłam próg ciemnego domu. Miałam nieodparte wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Zignorowałam to i wolnym krokiem weszłam do salonu, w między czasie zdejmując z siebie płaszcz, który za chwilę rzuciłam na fotel. Zapaliłam światło, podeszłam do półki na książki i wzięłam do ręki mój czarny, gruby pamiętnik. Otworzyłam na stronie, na której ostatnio skończyłam pisać, po czym usiadłam przy biurku.

Po raz kolejny miałam zamiar opisać dzień, w którym przypłynęłam do Anglii. Bo w końcu na tym wczoraj się zatrzymałam. Dlatego też wzięłam pióro do ręki, zamoczyłam je w atramencie i zaczęłam pisać, to, co tylko przychodziło mi do głowy.

- Pamiętam, jakby to było wczoraj - usłyszałam szept, tuż przy moim uchu. - Byłaś taka szczęśliwa, że mogłaś wrócić do domu. Że w końcu mnie zobaczysz. W końcu nie widziałaś mnie wtedy jakieś... - przerwał na chwilę by się zastanowić - jakieś dziesięć lat, może dziewięć, prawda? Cieszyłaś się wtedy jak dziecko. Ty zawsze cieszysz się jak dziecko, nie? - mówił. - Wiem też, że pomagasz swoim przyjaciołom... Zawsze. Kryjesz ich. Dla nich mogłabyś zabić. Było tak, od kiedy pamiętam.

"Czy naprawdę nikt nie pozwoli mi na zapisanie tego wpisu?!", pomyślałam zirytowana.

- Oskarżasz mnie o coś, Jacobie? - spytałam, wciąż wpatrując się w nakreślone słowa na papierze.

- Bynajmniej - odpowiedział. - Chociaż tak. Okłamałaś mnie, Rose.

- Nieprawda.

Kolejne kłamstwo. Skoro on mógł mieć swoje tajemnice i mnie oszukiwać, to chyba ja też mogłam. Poza tym błagam. Byłam dorosła, nie miał prawa mnie kontrolować. Czasy, w których miałam kilkanaście lat, dawno się skończyły.

- Stara znajoma, tak? Spotkanie z przyjaciółką? A może po prostu to przykrywka dla tego? - W ręce Jacoba pojawiła się biała, pusta kartka. Przynajmniej wydawała się być pustą. Osoby ze Wzrokiem bez problemów potrafiły przeczytać jej treść.

Zerwałam się z krzesła, które w jednej chwili wylądowało na ziemi, a mężczyzna wyprostował się, mierząc mnie gniewnym spojrzeniem.

- Mówiłaś, że użyłaś Wzroku Orła - powiedział.

- Bo użyłam - odparłam.

- Okłamałaś mnie, Rose! Przyznaj się - wysyczał.

- Nie okłamałam - prychnęłam, krzyżując ramiona na piersiach. - Poza tym co ty tutaj robisz?! Nie powinno cię tu być, kiedy nie ma mnie w mieszkaniu!

- Cóż... Wiedziałem, że coś ukrywasz. Dlatego przyszedłem tu parę minut po dziewiętnastej. Nie było cię, więc stwierdziłem, że lepiej będzie, jak jeszcze raz przeszukam twoje mieszkanie, gdybyśmy wczoraj coś przegapili. A potem znalazłem to. - Podniósł białą kartkę na wysokość głowy. - Następnym razem posłuchaj go i spal wiadomość - uśmiechnął się wrednie.

Wiedziałam, że pójście z Jackiem będzie złym pomysłem. Po prostu wiedziałam...

- "Do tego czasu, proszę cię, pozbądź się Frye'a..." - przeczytał. - Wiem, kim on jest... Za to ty nie wiesz - rzucił.

- O czym ty gadasz? - spytałam.

Odłożył kartkę na biurko z takim impetem, że przy okazji uderzył o nie wnętrzem palców. Powstał przy tym dźwięk, przez który podskoczyłam w miejscu.

- Ty nie znasz go od tej strony, od której ja go znam. - Wskazał na siebie dłonią.

- Nie rozumiem. Rozmawiamy o tej samej osobie czy...?

- Teraz rozmawiamy o Jacku - oznajmił spokojnie, przerywając mi.

- Przecież znam go. Byliśmy przyjaciółmi.

- On jest zupełnie inny, Rose. Zmienił się. Mówiłem ci, że Jack, którego znasz już nie wróci. -Odwrócił się w kierunku okna, spoglądając przez nie w jakiś odległy punkt.

- Jak to nie wróci? O co tu chodzi? Oboje nic mi nie chcecie powiedzieć! - Tupnęłam nogą, sądząc, że należą mi się wyjaśnienia.

- Wcale nie musisz wiedzieć, o tym kim się stał - westchnął. - Chcę cię chronić, Rose. To co mogę zaraz powiedzieć, może nie być najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek usłyszałaś w życiu... - mówił.

Zrobiłam z ust cienką kreskę. Teoretycznie dalej chciałam wiedzieć, co tak zażarcie przede mną ukrywali, ale z drugiej strony zaczęłam się delikatnie obawiać, o to co mógłby mi wyznać... Ale gdybym teraz się wycofała, to straciłabym szansę na poznanie prawdy, o którą się tak wykłócałam.

- Mów. Chcę mieć to za sobą - rzuciłam.

- No dobra... Chyba nie powinienem unikać tego tematu w nieskończoność. Ale pamiętaj, że cię ostrzegałem - westchnął. - Rose, Jack jest Rozpruwaczem - powiedział prosto z mostu, spoglądając na mnie w oczekiwaniu na reakcję.

- Hę? - wyszeptałam bezgłośnie, opadając z powrotem na krzesło.

- Jack zabił te dwie asasynki - dodał, jakby chciał jeszcze bardziej utwierdzić mnie w przekonaniu, jak bardzo co do niego się myliłam.

Zwiesiłam głowę, nie mogąc do końca uwierzyć w to, co oznajmił mi Jacob. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć, a co gorsza zrobić...

- Po co? Dlaczego? - Po moim policzku popłynęła pojedyncza, samotna łza.

Zaparzyłam herbaty i razem z Jacobem usiadłam przy stoliku w salonie. W milczeniu przyglądałam się białej filiżance i jej dość ciemnej zawartości. Spojrzałam na Frye'a, który najwyraźniej był zamyślony. Wpatrywał się w "czystą", białą kartkę, teraz leżącą na zdobionym, drewnianym stole. Mogłabym się założyć, że myślał teraz jak mi to wszystko logicznie wytłumaczyć... Albo jak po raz kolejny ominąć ten niewygodny temat.

- Tak więc? Może zaczniesz od samego początku? - odezwałam się.

Cisza. Zero reakcji. Nawet się nie poruszył. Nie spojrzał na mnie. Nie odezwał się.

- Jacob - spróbowałam raz jeszcze.

W końcu mężczyzna zwrócił na mnie uwagę, wbijając we mnie ciemne oczy. Zwiesił głowę i westchnął głęboko.

- Pewnego dnia po prostu do mnie przyszedł. Oskarżył mnie, mówiąc, że jestem winny. Stwierdził, że to przeze mnie jego matka zginęła. Według niego byłem obrońcą miasta, więc powinienem coś zrobić, ale... nie miałem jak. Obiecał, że ją pomści, po czym zaatakował mnie, chciał mnie zabić. Cóż... Jak widzisz nie udało mu się. - Posłał mi słaby uśmiech. - Potem gdzieś się przyczaił na parę lat. A teraz wrócił po to, by mnie zamordować i chyba wziąć cię ze sobą - opowiadał.

Odłożyłam filiżankę na stół.

- Mnie? Niby po co?

- Przyznajmy sobie szczerze, nawet kiedy był nowicjuszem, wielu omijało go szerokim łukiem. Byłaś jedną z nielicznych, która przyjęła go do swojej rodziny. Możliwe, że chce ciebie z powrotem - wytłumaczył, jakby była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

- Dobra - westchnęłam. - Kiedy Evie przypłynie? - spytałam, przypomniawszy sobie o wiadomości, którą nadał Frye.

- Znając ją? Pewnie od razu po tym jak dostanie list, spakuje się i wejdzie na statek. Zgaduję, że przypłynie za jakiś miesiąc, może za półtora - oznajmił.

- W takim razie... Co robimy z Jackiem?

- To już zależy, jak chcemy to rozegrać - wymamrotał.

- Próbowałeś go przekonać? Cokolwiek? - Spojrzałam na niego z nieukrywaną nadzieją.

- Jasne, że tak, ale nie da się. To potwór. Widziałaś, do czego jest zdolny.

- Na pewno jest jakiś sposób. - Podniosłam się z sofy.

- Nie ma, próbowałem wszystkiego - wyraźnie podkreślił ostatnie słowo.

- Mylisz się! Musi być jakiś sposób. Musi - mówiłam.

- Rose, czy ty mnie słyszałaś? Nie ma żadnego sposobu. Trzeba go zlikwidować - oznajmił.

- Jak możesz być taki spokojny, mówiąc coś takiego? - podniosłam głos. - Był twoim uczniem, przyjacielem. Traktowałeś go jak syna a on ciebie jak ojca, a ty mówisz sobie ot tak "trzeba go zlikwidować"? Jak można być tak nieczułym?

- Gdybyś nie zauważyła, to on rzucił się na mnie z tym swoim nożykiem do krojenia chleba i to on pierwszy wypowiedział mi wojnę - warknął, broniąc się.

Porozmawialiśmy jeszcze jakąś godzinę, choć były to głównie dość ostre wymiany zdań, po czym Jacob oznajmił, że musi już iść. Odprowadziłam go do drzwi, pożegnałam się z nim i wróciłam do salonu. Opadłam na sofę i zaczęłam się przyglądać mojemu ukrytemu ostrzu, które miałam założone na lewy nadgarstek.

Westchnęłam, rozmyślając o tym, jak wiele zmieniło się w moim życiu... Czasami mam dość tych zmian. Chciałabym się zatrzymać, rozejrzeć się dookoła, odetchnąć i powiedzieć: "Tak... Takie życie jest idealne... Tutaj mogę sobie spokojnie żyć". Będąc asasynką, nie mogłam czegoś takiego osiągnąć... Jako członkini Bractwa Asasynów miałam swoje zadania, które musiałam wypełnić; nie mogłam się tak po prostu zwolnić.

Było już naprawdę późno. Umyłam się, przebrałam w piżamę i zgasiłam światło w salonie. Miałam się położyć, kiedy przypomniałam sobie, że zostawiłam na wieczór otwarte okno w sypialni. Podeszłam do niego, ale kiedy miałam je zamknąć, zauważyłam jakiś ciemny kształt na dachu sąsiedniego budynku. Ktoś tam stał i obserwował mnie. Mogłam się domyślić, kim on był...

Przez chwilę patrzyłam się na osobę stojącą na dachu, po czym uśmiechnęłam się smutno, chcąc sobie chyba dodać otuchy. Zamknęłam okno, zasłoniłam je i udałam się prosto do swojego łóżka.

30 września, 1888 rok

Musiałam porozmawiać z Jacobem na temat jednego z nowicjuszy, który wywołał niemałe zamieszanie w Bractwie.

Jedna z uczennic, która doskonale wiedziała, że jestem dość blisko z Frye'em, przybiegła do mojego domu, by powiadomić mnie o zaistniałej sytuacji. Dowiedziałam się od niej, że szesnastoletni Dominic pokłócił się o coś z o parę lat starszym Nathanielem, a wszystko oczywiście zakończyło się bójką.

Doskonale wiedziałam, że Jacob robił właśnie wszystko, by schwytać Jacka. Chciałam w jakiś sposób mu pomóc, by chociaż spróbować sprowadzić byłego asasyna na właściwą drogę, ale chyba wiadomo jak to się skończyło.

Było strasznie zimno jak na wrzesień. Z moich ust wylatywały maluteńkie, białe obłoczki pary. Z dnia na dzień Londyn coraz bardziej stawał się mroczny i to nie tylko ze względu na zmianę pory roku, ale również ze względu na działalność Jacka.

Po kilkunastu minutowym spacerze zobaczyłam jedną ze znajomych Jacoba - Nellie. Powiedzmy sobie szczerze, że dziewczyna była prostytutką, co było dość smutne. Młoda kobieta miała naprawdę ładną urodę i była młoda, niezwykle uprzejma i życzliwa. Nie zasługiwała na coś takiego. Zdziwił mnie jednak fakt, że teraz jej policzki znaczyły mokre ślady łez, a to oznaczało, że MUSIAŁO się coś stać...

- Hej! Nellie! - krzyknęłam i pobiegłam w jej stronę.

- Kim jesteś? - zapytała przerażona.

Przez chwilę sądziłam, że dziewczyna rzuci się do ucieczki, ale kiedy w trakcie biegu zdjęłam kaptur z głowy, a ona w końcu była w stanie ujrzeć moją twarz, jej zaniepokojenie nagle się ulotniło. Pozostał tylko smutek i ból, który był bardzo dobrze widoczny jak na pierwszy rzut oka.

- Och, dzięki Bogu, to ty - odetchnęła, ściskając mocniej w dłoni chusteczkę.

- Co się stało? - zapytałam troskliwie, dotykając delikatnie jej ramienia.

- Elizabeth i Catherine, one... zostały zamordowane! - szlochała.

- Boże... - wyszeptałam. - Wiesz, gdzie jest Jacob? Muszę z nim natychmiast porozmawiać - rzuciłam.

- Chyba... Chyba poszedł za Rozpruwaczem... - Spojrzała na mnie smutnym wzrokiem, a po jej policzkach popłynęły kolejne łzy.

- O nie... - Otworzyłam szeroko oczy. - Kiedy? Kiedy za nim poszedł?!

- Jakieś parę minut temu... - mówiła.

- Boże! Nie, tylko nie to! - W moich oczach pojawiły się łzy. Bardziej ze stresu i zdenerwowania niż przerażenia czy czegoś w tym stylu. Doskonale zdawałam sobie sprawę, jak mogłaby się zakończyć ich konfrontacja. - Dziękuję, ale przepraszam, muszę już iść.

Najszybciej jak tylko potrafiłam, pobiegłam w kierunku mieszkania mojego przyjaciela. Coś podpowiadało mi, że właśnie tam powinnam się teraz udać. Poślizgnęłam się jakieś dwa razy na śliskiej od deszczu trawie i jakieś trzy razy na błocie, ale się nie poddawałam. Musiałam tam dotrzeć i ani jedna kałuża nie mogła mnie powstrzymać!

Kiedy znalazłam się przed drzwiami Jacoba, miałam położyć dłoń na klamce i otworzyć je. Postanowiłam jednak chwilę poczekać. Chciałam dowiedzieć się, czy ktoś tam jest, nie wchodząc do środka. Przystawiłam ucho do drzwi i nasłuchiwałam. Słyszałam szelest jakichś kartek. Chwilę później usłyszałam dźwięk, jakby ktoś... zeskoczył na podłogę? Chyba tak.

- Wybierasz się gdzieś, Jacobie? - zapytał ktoś.

- Szlag... - Usłyszałam głos Jacoba. - Jesteś obłąkany, Jack.

A więc osoba, która była w środku z Jacobem, to Jack... Powinnam była tam wejść, zanim się pozabijają?

Sekundę później usłyszałam trzask rozbijającego się szkła oraz odgłosy walki. Chyba naprawdę powinnam tam wejść i powstrzymać ich przed przelewem krwi, ale zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, nagle wszystko ucichło... Miałam złe przeczucia, a ja bałam się chociaż odrobinę uchylić drzwi.

- Nie dostrzegasz w tym ironii, bracie? - zaśmiał się Jack. Jego głos był o wiele głośniejszy, co znaczyło, że znajdowali się niedaleko drzwi. - Tylko ty wiesz, kim jestem, ale nikomu o tym nie możesz powiedzieć, bo to zniszczy was wszystkich...

- Pomyślałeś choć raz o niej? - ni stąd, ni zowąd zapytał Jacob.

- O... o kim? - spytał Jack.

- Czy choć raz pomyślałeś, co poczułaby Rose, gdyby dowiedziałaby się, co robisz, gdzie się stoczyłeś, kim się stałeś?

- Ona wie, prawda? Powiedziałeś jej! - warknął morderca.

- Faktycznie, powiedziałem jej. Ona chce cię uratować, Jack. Chce ci dać drugą szansę i przyjąć z powrotem do Bractwa... - mówił Jacob.

- Nie potrzebuję niczyjej litości! - krzyknął Jack. - Poza tym ona chyba już wybrała swoją stronę. Skoro idzie za tobą, to znaczy, że jest już dla mnie nikim. Ona już się nie liczy.

Pomimo tego, iż nie widziałam Jacka tak długo i teoretycznie nie był w tej chwili nikim poza starym przyjacielem, gdzieś w środku zabolały mnie jego słowa. Naprawdę uważałam go za kogoś lepszego, mogącego wrócić jeszcze na właściwą drogę. A tymczasem mówił, że ma mnie gdzieś i atakuje swojego byłego Mentora.

Zobaczyłam Jacoba leżącego na ziemi i Jacka stojącego nad nim w przebraniu Rozpruwacza oraz z nożem w ręce. Po moich plecach samoistnie przeszły ciarki.

- Jestem nikim, tak? - spytałam spokojnie, zamykając za sobą drzwi. - Może zawsze byłam dla ciebie nikim ważnym? Może wtedy, tam w Indiach, też? - Zrobiłam parę małych kroków w kierunku mężczyzn. - Pokaż mi, kim dla ciebie jestem - powiedziałam spokojnie, podnosząc ręce do góry i klękając na ziemi. - Jeśli jestem dla ciebie zwykłym śmieciem. Bezwartościową asasynką. Wrogiem... To zabij mnie. Zrób to. Poddaję się!

Widok zamazały mi napływające do oczu łzy. Ostatnio zdecydowanie za dużo płakałam i jeśli miałam być szczera, to ani trochę mi się to nie podobało. Płacz zawsze kojarzył mi się ze słabością oraz brakiem siły, zarówno tej fizycznej jak i psychicznej. 

Wzrok mordercy ciągle spoczywał na mnie, chwilę później spiorunował Jacoba wzrokiem, zaciskając mocniej palce na rękojeści noża. Bałam się, że rzuci się na któreś z nas z bronią.

- Kiedyś jeszcze się spotkamy - wysyczał, wciąż spoglądając na asasyna.

W następnej chwili zanim którekolwiek z nas zdążyło coś zrobić, Jack podbiegł do okna i zeskoczył z piętra z kocią gracją. No i tyle go widziałam...

---------------------------------

Rozdział jest ;-; Będę go musiała jeszcze raz kiedyś poprawić...

Byłabym wdzięczna, gdyby w razie czego ktoś wskazał mi jakiś błąd, który zauważy, bo wiem, że takowe mogą się tutaj pojawić.

~ Evelyn

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro