Rozdział pierwszy
Kochani,
witam Was pod pierwszym rozdziałem mojego nowego tekstu! Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu przynajmniej równie mocno co Fikcyjna dziewczyna, a na dobry początek proponuję Wam drugi rozdział już jutro – zwłaszcza że w nim poznacie głównego bohatera 😉 Potem kolejne rozdziały będą się standardowo ukazywać w środy i soboty.
Indżojcie!
_____________________________
Zawsze miałam pecha do facetów.
Poczynając od mojego ojca, który pierwszy raz trafił do więzienia, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, a potem wracał tam regularnie, aż moja matka rozwiodła się z nim i nam obu zmieniła nazwisko na swoje panieńskie, przez mężczyzn, którzy albo okazywali się gejami, albo nie potrafili dochować wierności, aż po szefów, których w końcu miałam tak bardzo dość, że założyłam własny biznes. Na jakiś czas dałam więc sobie spokój ze związkami, kiedy jednak trafiłam na Kierana, wydawało mi się, że los w końcu się do mnie uśmiechnął, że poznałam normalnego, fajnego faceta, który kocha mnie tak bardzo, że nawet się oświadczył. Mimo że znaliśmy się dopiero rok, byłam przekonana, że coś z tego wyjdzie.
Aż do tego dnia, kiedy do mojego biura wpadło dwóch napakowanych ochroniarzy grożących mi bronią.
Ale zacznijmy od początku.
– To na pewno nic takiego – mówi beztrosko Stella, łyżeczką wyjadając piankę z jej cappuccino. – Może zabalował i leczy kaca.
Przewracam oczami, nerwowo przesuwając po blacie stolika mój telefon. Tak, to na pewno nic takiego, przekonuję sama siebie, ale dość bezskutecznie. Zbyt mocno przypominają mi się wydarzenia z przeszłości. Te sytuacje, kiedy faceci odchodzili ode mnie bez słowa, bo „się znudzili" albo „poznali kogoś bardziej do nich pasującego". W tym ostatnim przypadku okazało się, że tym kimś bardziej pasującym był inny mężczyzna, ale fakt, że mój partner okazał się bi, naprawdę nie miał znaczenia, skoro równocześnie dowiedziałam się o zdradzie.
– Od czterech dni? – prycham z niedowierzaniem. – Nie odzywał się od czterech dni. Powinien jutro wrócić do miasta, a mam dziwne wrażenie, że to się nigdy nie stanie.
– Chryste, ale z ciebie pesymistka. – Stella wzdycha głęboko, po czym upija łyk kawy. – Może potrzebuje po prostu trochę przestrzeni? Albo zgubił telefon.
Tak, na pewno nie mógłby do mnie zadzwonić, gdyby zgubił telefon, przemyka mi przez głowę. Kąśliwe uwagi nie pomagają jednak wobec świadomości, że najwyraźniej zostałam porzucona przez narzeczonego.
Prawie tydzień temu Kieran wyjechał służbowo do Kalifornii, na pożegnanie obiecując, że będzie pisał i dzwonił jak najczęściej. Od tamtego czasu odezwał się raz, a wszystkie moje próby kontaktu pozostają bez odpowiedzi. Ma wyłączony telefon i nie odpisuje na maile. Nie mogę go nawet złapać przez social media, bo praktycznie ich nie posiada. Wcześniej wydawało mi się, że brak konta na Facebooku jest słodki, teraz natomiast zaczynam się zastanawiać, czy jednak nie bardziej podejrzany.
Równocześnie jednak nie chce mi się wierzyć, że Kieran mógłby zrobić coś podobnego. Znamy się od roku. Jesteśmy razem, a on poprosił mnie o rękę. Wspólnie zajmujemy moje mieszkanie na Manhattanie. Dlaczego miałby tak po prostu wyjechać bez słowa?
– Tak, może potrzebuje przestrzeni – odpowiadam z roztargnieniem, podświetlając telefon.
Zero nowych wiadomości.
Sama nie wiem, czy bardziej martwię się o niego, czy o to, że być może znowu zostałam wyrolowana. Mam fatalny gust, jeśli chodzi o facetów, ale Kieran miał być moim dowodem na to, że złą passę można przerwać.
Teraz zaczynam mieć wątpliwości.
Stella przygląda mi się z troską znad swojej filiżanki cappuccino. Jest po czterdziestce, ale wygląda na ledwie parę lat starszą ode mnie – wolę nie wiedzieć, czy to dzięki dobrym genom, dobremu makijażowi czy dobremu chirurgowi plastycznemu. Obie jesteśmy dosyć wysokie i szczupłe, nosimy się również podobnie elegancko, ale różnimy się kolorystycznie – Stella jest lekko opaloną, platynową blondynką o szaroniebieskich oczach skrytych za szkłami okularów, ja natomiast odziedziczyłam po ojcu urodę typowego rudzielca z bardzo jasną karnacją, piegami i zielonymi oczami. Gdy idziemy we dwie ulicą, mężczyźni często się za nami oglądają, bo stanowimy dla siebie ciekawy kontrast.
To właśnie ze Stellą najbardziej lubię współpracować, równocześnie jednak od lat jest moją najlepszą przyjaciółką. To kobieta, której można powierzyć każdy sekret, bo nigdy nikomu ich nie przekaże. Jest do bólu lojalna i kocha mnie jak własną siostrę, a ja kocham ją. Mam zdecydowanie większe szczęście, jeśli chodzi o przyjaciółkę niż o facetów.
Równocześnie Stella prowadzi jeden z domów aukcyjnych na Manhattanie. Często współpracuję z nią przy wycenie dzieł sztuki i kontaktach z prywatnymi kolekcjonerami. Ostatnie kilka lat było szalone, jeśli chodzi o moje życie biznesowe, ale dzięki temu tuż przed trzydziestką jestem całkowicie samodzielna, mogę wybierać te zlecenia, które mi odpowiadają, mam świetnie rozwiniętą siatkę kontaktów i przyjemne mieszkanie na Manhattanie. Nawet bez szczęścia do facetów uważam, że moje życie jest dobre.
– Przestań się tym zadręczać. – Stella macha ręką, pokazując tym samym, jak niewiele dba o mojego narzeczonego. – Będzie chciał, to wróci, a nie, to jego strata. Chętnie umówię cię na kilka randek, jeśli uznasz, że masz dość czekania na niego.
Śmieję się, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– Jeszcze nie postawiłam krzyżyka na Kieranie – protestuję. – A nawet gdyby, potrzebowałabym trochę czasu, żeby się z tym pogodzić. Nie jestem jak ty. Nie potrafię wsiąść na tego konia zaraz po tym, jak z niego spadnę.
– A powinnaś czasami trochę pogalopować na tym koniu. – Stella puszcza do mnie oko. – Przydałoby ci się.
Posyłam jej potępiające spojrzenie, które kwituje radosnym uśmiechem. Stella bardzo lekko podchodzi do tematu związków, może dlatego, że sama jest trzykrotną rozwódką. Po każdym rozwodzie zostawała z nieco większym stanem konta niż wcześniej, ale nigdy na ten temat nie dyskutowałyśmy. Wiem, że w głębi duszy ona też chciałaby spotkać faceta, z którym mogłaby się zestarzeć, ale ponieważ romantyczność dawno wyszła z mody, nigdy tego nie przyzna.
A ja? Nie wymagam miłości do grobowej deski. Chciałabym, żeby chociaż raz jakiś facet mnie nie rozczarował.
– Wiesz, że nie lubię przypadkowego seksu. – Wzruszam ramionami; nie ściszam głosu, tak że moje słowa docierają do jakiegoś mężczyzny przy sąsiednim stoliku, który krztusi się pitą właśnie kawą. Ledwie zwracam na to uwagę. – Zresztą nie musimy rozmawiać o Kieranie ani o mnie. Jak tam przygotowania do aukcji?
– Świetnie. Wszystko dopięte na ostatni guzik. – Stella uśmiecha się z zadowoleniem. – Będziesz, prawda?
Zerkam na zegarek; za pół godziny mam spotkanie, na które muszę zdążyć do biura.
– Tak – odpieram z roztargnieniem. – Mój klient chce „coś nowoczesnego na ścianę w gabinecie". – Przy tych słowach znowu przewracam oczami. – Słowo daję, kiedyś zacznę przyjmować tylko klientów, którzy odpowiedzą poprawnie w ankiecie przynajmniej na pytanie, kim jest Banksy. Jestem dzisiaj umówiona z tym palantem, pokażę mu kilka propozycji.
– Oj, zaraz tam palantem. – Stella śmieje się w najlepsze. Moje oburzenie chyba ją bawi. – Na pewno ma inne zalety. Na przykład wypchany portfel.
– Och, to na pewno – prycham.
– Podobnie jak twój Kieran, prawda? – dodaje lekko, na co spoglądam na nią czujnie. – Po tych trzech Basquiatach, które pomogłaś mu sprzedać?
To fakt, nie lubię jednak mówić o nim głośno, bo widzę niepokojący związek między wpłynięciem pieniędzy na jego konto a jego zniknięciem. Stella jednak nie jest głupia, bez problemu kojarzy fakty.
Czasami trochę jej za to nie znoszę, ale cóż – gdyby była głupsza, na pewno nie zostałybyśmy przyjaciółkami.
– Uwierzysz, że każdy poszedł za prawie pięć milionów? – Ciągle trochę nie mieści mi się to w głowie. – Kto chciałby dać tyle pieniędzy za taką prymitywną sztukę ulicy?
Całkiem sporo ludzi, jak się okazuje. Co właściwie nie powinno mnie dziwić, bo doskonale zdaję sobie sprawę z cen, jakie osiągają tego typu obrazy.
– Pewnie znasz nazwiska klientów. – Stella wzrusza ramionami. – Możesz sobie sprawdzić.
– Aukcja była tajna. Brali w niej udział pośrednicy.
Dopijam kawę i znowu zerkam na zegarek. Miło jest spotkać się ze Stellą w trakcie pracy, ale zawsze muszę wtedy kontrolować czas. Klienci nie byliby szczęśliwi, gdyby musieli na mnie czekać.
Oczywiście czasami dojeżdżam też do klientów. Nie zawsze jednak jest to możliwe. Akurat z tym znawcą sztuki nowoczesnej jestem umówiona na wideokonferencję, bo przebywa obecnie w Dallas.
– Musisz uciekać, co? – domyśla się Stella. – Ja też. To kiedy widzimy się na drinku?
– W piątek? – sugeruję. – Mam wolny wieczór, skoro, no wiesz, mój narzeczony nie daje znaku życia.
Odsuwam od siebie myśl, że może coś mu się stało. Może miał wypadek i leży w szpitalu, a ja podejrzewam go od razu, że mnie zostawił. Może jego samolot się rozbił, a ja nic o tym nie wiem, bo mam w nosie aktualności zarówno z kraju, jak i ze świata? Może...
Dosyć, Dixon, rozkazuję sobie stanowczo w myślach. Po prostu odpuść. Kieran Lewis z pewnością nie miał żadnego wypadku. Prędzej jest dupkiem, który poszedł w tango na wyjeździe służbowym i zapomniał do ciebie zadzwonić.
Tak, to na pewno to.
– Jasne. Co powiesz na 1Oak? Och, i wezmę ze sobą Michaela, co ty na to?
Rozpromieniam się.
– Tak! Dawno go nie widziałam. – Michael to nasz wspólny przyjaciel, który ostatnio zaangażował się w nowy związek, a że jego chłopak okazał się domatorem, coraz rzadziej wychodzi z nami wieczorami. Każdą taką okazję należy odpowiednio czcić. – Imprezy z Michaelem są najlepsze. Muszę już iść, ale zdzwonimy się, dobra?
Żegnamy się ze Stellą, po czym ja pierwsza wychodzę z kawiarni prosto w jazgotliwy chaos Manhattanu.
Uwielbiam to miasto. Kocham jego tempo, chaos i to, że można się w nim zupełnie zagubić. Kocham tę totalną anonimowość, którą mogę w nim zachować, i że gdy idę ulicą, nikt nie wytyka mnie palcem jako córki Ethana Harrisa, co notorycznie miało miejsce w mieścinie, w której we wczesnym dzieciństwie mieszkałam z matką. Kiedy przeprowadziłyśmy się tu, gdy miałam dziesięć lat, miasto stało się dla mnie wybawieniem i kryjówką – i w pewnym sensie jest nimi do tej pory.
Macham na przejeżdżającą taksówkę i już po chwili podaję kierowcy adres mojego biura. W tym samym momencie dostaję wiadomość na komórkę – to przypomnienie od Kylie, mojej asystentki, o zbliżającej się godzinie spotkania. Na Kylie zawsze można liczyć, to profesjonalistka w każdym calu.
Właśnie dlatego dla mnie pracuje.
Zaglądam do kalendarza i wzdycham. Po wideokonferencji mam jeszcze trzy spotkania – dwa w domach aukcyjnych i jedno u klienta, prywatnego kolekcjonera, z którym regularnie współpracuję. Pewnie nie wrócę do biura przed szóstą, ale nie przeszkadza mi to. Przez lata rozczarowań mężczyznami nauczyłam się czerpać satysfakcję wyłącznie z mojej pracy. Wiem, że jestem dobra w tym, co robię, i lubię to.
W tym momencie jestem przekonana, że moje życie jest całkiem dobre.
***
To wrażenie znika bezpowrotnie kilka godzin później.
Do biura wracam dopiero koło siódmej, Kylie jednak trwa na posterunku. Kiedy widzę ją siedzącą za swoim biurkiem, robię zagniewaną minę.
– Co ty tu jeszcze robisz? Nie będę ci płacić za nadgodziny – żartuję.
Kylie to młodsza ode mnie o kilka lat, drobna brunetka o nieśmiałym uśmiechu studiująca zaocznie historię sztuki. Kiedyś chciałaby pracować w galerii albo domu aukcyjnym, ale póki co doskonale sprawdza się jako moja asystentka. Czasami jest wręcz zbyt obowiązkowa, tak jak dzisiaj, kiedy zapomniałam wygonić ją wcześniej do domu.
– Chciałam na ciebie poczekać i przekazać ci plan na jutro – odpowiada Kylie, zbywając moją uwagę machnięciem ręki. – Potem mogę sobie iść, jeśli tak bardzo mnie tu nie chcesz.
Śmieję się, po czym przechodzę do swojego biura. Znajduje się na dziesiątym piętrze budynku przy West 37th Street; to niewielki penthouse składający się z dwóch pomieszczeń – królestwa Kylie i mojej jaskini. Urządziłam je po swojemu – minimalistycznie, w szarościach i czerni, w industrialnym stylu podobnym do tego w moim mieszkaniu. Mam ogromne biurko, zza którego przez przeszkloną ścianę widać ulicę i budynki po drugiej stronie. Czuję się w tym biurze równie dobrze jak w moim mieszkaniu.
Kylie wchodzi za mną i zajmuje miejsce na szarej kanapie ustawionej przy przeszklonej ścianie. W ręce trzyma tablet, na którym klika coś zawzięcie, podczas gdy ja siadam w fotelu za moim biurkiem i odpalam laptopa.
– O dziesiątej masz spotkanie w Guernsey's – zaczyna, a ja w tym samym czasie spoglądam w swój kalendarz. – Pamiętasz, to, o które prosił Patrick. Potem o dwunastej lunch z panem J. Chyba chodzi o coś z rynku chińskiego.
– Wiem, o co chodzi – zapewniam ją z uśmiechem. – Potem?
– O piętnastej jesteś umówiona u klienta w Great Neck – kontynuuje Kylie, po czym posyła mi łobuzerski uśmiech. – To w jednej z tych posiadłości na Dock Lane. Jakim cudem udało ci się to załatwić?
– To duże zlecenie, potrzebują kogoś, kto oszacuje wartość ich kolekcji malarstwa modernistycznego – odpowiadam z roztargnieniem. – Patrick im mnie polecił, to chyba jacyś spadkobiercy. Napisz do nich maila i przypomnij, proszę, że nie dostałam jeszcze ostatniej części katalogu. Będzie mi łatwiej, jeśli wcześniej zobaczę całość choćby na zdjęciach.
– Jasne, już wysyłam. Pewnie długo ci tam zejdzie?
– Ze trzy godziny – szacuję. – Zanim wrócę do Nowego Jorku, będzie siódma. Możesz jutro skończyć wcześniej.
– Idealnie, bo mam randkę. – Kylie uśmiecha się do mnie radośnie.
Podnoszę brew.
– Czyżbyś w końcu się zdecydowała i zagadała do tej twojej koleżanki z kursu?
– Tak! – Widzę, że aż ją nosi, żeby się pochwalić, dlatego zamykam laptopa i spoglądam na moją asystentkę wyczekująco. – Serena powiedziała, że czekała, aż się odezwę, i zamierzała dać mi jeszcze kilka tygodni, a potem sama coś zaproponować. Idziemy do Mood Ring.
– Bushwick? – dziwię się. – Nie macie żadnych sensownych barów w Astorii?
– Mamy, ale Serena mieszka w Bushwick. – Kylie mruga do mnie. – Chce mnie potem zabrać do siebie. Będziemy miały bliżej, zrobimy sobie spacer.
Kiwam głową. Już wszystko rozumiem.
– To dobrze, że w sobotę nie będziesz mi potrzebna – prycham z rozbawieniem. – Baw się dobrze i pozdrów ode mnie Serenę.
– Oczywiście, że pozdrowię! – zapewnia mnie Kylie, podnosząc się z kanapy. – Serena cię uwielbia, jest pod wrażeniem, ile razy opowiadam o twojej pracy! Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się was ze sobą poznać.
– Nie widzę przeciwwskazań – odpieram bez namysłu. – Jeśli chcesz, ustaw nam jakiś lunch w przyszłym tygodniu. Mogę odpowiedzieć na wszystkie jej pytania, ale pamiętaj, Kylie, jestem tylko rzeczoznawcą dzieł sztuki, nie Wonder Woman.
– W naszym świecie to niemalże to samo – śmieje się Kylie. – Do jutra!
Macham jej, kiedy wychodzi z gabinetu, a po chwili słyszę trzask drzwi wyjściowych. Nareszcie zostaję sama.
Ponownie otwieram laptopa i zaczynam przeglądać strony moich ulubionych knajp, zastanawiając się, skąd dzisiaj zamówić jedzenie. Jestem już prawie pewna decyzji o zamówieniu sushi, kiedy nagle słyszę jakieś dziwne dźwięki dobiegające od strony gabinetu Kylie.
Najpierw trzask drzwi, a potem głosy. Moja asystentka tam jest i wyraźnie z kimś się kłóci.
Podnoszę się od biurka i ruszam w jej stronę, przezornie po drodze chwytając torebkę, w której mam ukryty gaz pieprzowy. Kiedy uchylam drzwi, zamieram, bo dostrzegam Kylie szamoczącą się w uścisku dwóch napakowanych facetów w czarnych kurtkach i dżinsach.
Nie jestem niska. W moich kilkucalowych obcasach mam prawie sześć stóp, bez nich prawie pięć stóp i sześć cali. Koszykarką pewnie bym nigdy nie została, ale to wystarczająco, by na część ludzi patrzeć z góry. Jednak tych dwóch, którzy trzymają moją asystentkę, i tak mnie przewyższa. Muszę nieco podnieść głowę, by dostrzec ich beznamiętne, spokojne wyrazy twarzy. I chociaż nie należę do najodważniejszych osób na świecie, nie mogę tego tak zostawić.
– Hej! – krzyczę ostro. – Puśćcie ją w tej chwili albo dzwonię na policję!
Jeden z drabów puszcza Kylie w taki sposób, że ta aż zatacza się i o mało nie upada na podłogę; chcę jej pomóc, ale w tej samej chwili drugi z intruzów wyciąga pistolet, i zamieram.
Pierwszy raz w życiu widzę broń palną na żywo. Zwłaszcza wycelowaną prosto we mnie.
Nie, w zasadzie każdą. Do tej pory oglądałam ją tylko w głupich filmach sensacyjnych.
– Bronte Dixon? – pyta facet z pistoletem takim tonem, że odruchowo mam ochotę zaprzeczyć.
Wiem jednak, że to mija się z celem. Są tutaj, wystarczy, że zabiorą mi torebkę i znajdą prawo jazdy, żeby poznać prawdę. Zostawię sobie kłamstwa na okazję, kiedy faktycznie będą mogły się do czegoś przydać.
– Oczywiście, w końcu jesteście w moim biurze – prycham. – Czego chcecie?
– Otrzymała pani zaproszenie od naszego szefa, pana Wolfe'a – odpowiada mężczyzna. – Naszym zadaniem jest dostarczyć panią na miejsce.
Uff, więc nie chcą mnie zabić, przelatuje mi przez głowę. Następna myśl jest nieco bardziej trzeźwa.
Kim, do diabła, jest pan Wolfe?!
– Nie przypominam sobie, żebym była z kimś umówiona – mówię sztywno.
Drab uśmiecha się paskudnie.
– No to teraz już pani jest. Zapraszamy.
Kiwa głową na drugiego z napastników, który podchodzi bliżej, zapewne zamierzając chwycić mnie za ramię. Zasłania tamtemu linię strzału, dlatego nie waham się ani chwili, wyciągając z torebki gaz pieprzowy i celując nim w twarz mężczyzny.
Używam go pierwszy raz, ale nie mam z tym większych problemów. Facet krzyczy, kiedy gaz dociera do jego oczu, i chwyta się za twarz, zataczając się na bok. Próbuję dotrzeć do stojącej w kącie, przerażonej Kylie, ale w tej samej chwili doskakuje do mnie facet z pistoletem.
Nie zdążam się uchylić; wszystko dzieje się zbyt szybko. Widzę tylko, jak się zamachuje, a w następnej chwili w mojej twarzy eksploduje ból, który posyła mnie na podłogę. Upadam ciężko, uderzając się w biodro, i chwytam za policzek, w który mężczyzna uderzył mnie na odlew dłonią. Czuję na języku smak krwi; wygląda na to, że rozciął mi wargę, sądząc po tym, jak usta pulsują ostrym bólem.
– Kurwa! Ta suka psiknęła we mnie gazem pieprzowym! – drze się tamten drugi, miotając się po pokoju.
Mężczyzna z pistoletem staje nade mną i przewraca oczami.
– To idź do toalety i przemyj te oczy wodą, debilu – poleca, po czym pochyla się do mnie. Próbuję się odsunąć, ale nie mam na to szans, kiedy chwyta mnie za ramię i brutalnie stawia na nogi. – Sam jesteś sobie winien, skoro nie zachowałeś ostrożności. A pani sugeruję zachowywać się nieco grzeczniej – dodaje w moim kierunku. – Szef nie lubi, kiedy jego goście się stawiają. A proszę mi wierzyć, lepiej nie wkurwiać pana Wolfe'a.
Kylie próbuje protestować, gdy facet ciągnie mnie w kierunku wyjścia, ale tylko kręcę głową. W torebce mam telefon komórkowy, może uda mi się jakoś wezwać pomoc.
A może wcale nie chcą mnie obrabować, zgwałcić i zabić, nawet jeśli grozili mi bronią palną.
Jasne. Kogo ja próbuję oszukać?
Gdy wyprowadzają mnie na zewnątrz, dochodzę do wniosku, że chyba już za późno, żeby, zgodnie ze słowami zbirów, nie wkurwiać pana Wolfe'a. Bo skoro pan Wolfe – kimkolwiek jest – zdecydował się na wysłanie do mnie takiego komitetu powitalnego, to zapewne już zdążyłam to zrobić.
Ciekawe tylko w jaki sposób.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro