Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7

Houston

— Się popierdoliło — zagrzmiał Rake, kiedy przekroczyliśmy próg baru. Było nas pięcioro, a za szefem Wild Griffins, dostrzegłem tyle samo ludzi.

Kelnerka rzuciła nam przestraszone spojrzenie, znikając za kontuarem baru. Sam Rake wyglądał na odprężonego, ale zdradzał go drgający mięsień w szczęce. Nadal był tak samo łysy jak zapamiętałem, a chujowe czarne tatuaże, oplatały boki jego głowy.

— Się popierdoliło? — Big Jim sarknął, siadając naprzeciwko niego. Zatrzymałem się nieco z tyłu, opierając się o ścianę. JJ, Rush i Lucky stanęli obok, krzyżując ramiona na piersi. — Tyle, masz kurwa do powiedzenia?

Rake wzruszył ramieniem.

— Wiesz jakie są dzieciaki — odpowiedział. — Czasem ciężko je upilnować. Zapuszczają się tam gdzie nie trzeba i robią problemy.

— Twoi Prospekci byli na naszym terenie, Rake. — warknął Big Jim. — Nie moja wina, że nie potrafisz pilnować swoich własnych ludzi.

— Uważaj co mówisz, James — syknął.

Big Jim uderzył pięścią w stół, na co kelnerka która obsługiwała klientów kilka stolików dalej, spojrzała na nas z przestrachem.

— Postrzelili mojego człowieka. Na moim terenie. Omal go nie zabili. Masz kurewskie szczęście, że żyje, bo inaczej już zarobiłbyś kulkę między oczy. — powiedział grobowym głosem. — Chce tego prospekta. Znasz zasady, Rake. Krew za krew.

— Młody został już ukarany.

— Nie przeze mnie.

Rake pokręciło głową, ale jego harda postawa nieco złagodniała, jakby powoli docierało do niego, że znajdował się na przegranej pozycji. Nie mógł ugrać zbyt wiele, sam był tego świadomy. Jego ludzie czy to Prospekci czy nie zapuścili się na nie swój teren i postrzelili jednego z naszych. Sam Rake nie mógł się tego wyprzeć. A skoro zadzwonił i zaproponował spotkanie, najwyraźniej nie stać go było na wojnę.

Stąpał po niepewnym gruncie. Pomimo pozornego pokoju, jaki osiągnęliśmy w zeszłym roku, po tym jak sukinsyny z Dust Devils próbowali nas wygryźć z interesu, nadal wiele gówna wisiało w powietrzu. Chociażby porwanie Santany. A Big Jim i Rush łatwo nie zapominali.

— Dobra — powiedział w końcu. — Ale oddacie nam dziewczynę.

Poczułem jak wnętrzności skręcają mi się w supeł i automatycznie się wyprostowałem. Słowa same opuściły moje usta:

— Jest poza układem.

Big Jim spojrzał na mnie w tej samej sekundzie co Rake. Czułem na tyle karku wzrok JJ'a i Rusha. Wypalał dziurę w tyle mojej głowy.

— Jest pierdolonym świadkiem — rzucił Rake. — I należy do nas. Dobrze wiesz, Jim, że ostatnio policja siedzi nam na ogonie. Jeśli tylko zostanie rzucona w eter wzmianka o kolejnej strzelaninie z naszym udziałem dobiorą się nam do dupy. Nie możemy sobie na to pozwolić.

— Trzeba było pilnować Prospektów — rzucił Rush.

— Rush ma rację, Rake. Sam jesteś sobie winny. To, że nie kontrolujesz swoich ludzi, to nie mój problem. Mam to w dupie. Wiem tylko, że dwa małe sukinsyny z twoimi barwami, byli na moim terenie i postrzelili mojego człowieka. Masz pierdolone szczęście, że Key jeszcze żyje. Inaczej już bylibyśmy w stanie wojny.

— Dziewczyna nic nie powie — zapewniłem, kiedy Big Jim skończył mówić. Oparłem się o ścianę i wyciągnąłem z kieszeni paczkę fajek. Odpaliłem jedną czarną zapalniczką. Dym uniósł się nad moją głową i przymknąłem na moment oczy, delektując się przenikającą mnie nikotyną.

— Co do kurwy, Jim? Myślałem, że po ostatnich wydarzeniach z Dust Devils mamy rozejm — warknął Rake wlepiając spojrzenie w mojego Prezydenta, ale ten patrzył na mnie bez wyrazu. Odpowiedziałem tym samem. Zrobiłem dla tego klubu więcej niż którykolwiek z jego ludzi. Więcej niż jego pierdolony syn. To ja sprzątałem po nich syf. To ja wykonywałem najbardziej popierdolone rozkazy, to ja byłem umoczony w krwi po szyję. I nie mogłem pozwolić, żeby tej cholernej dziewczynie coś się stało. Ale kurwa nie miałem pojęcia, czemu się tym przejmowałem.

— Rozejm? — warknął Rush, ale nikt nie zwrócił na niego szczególnej uwagi. — Po tym jak, kurwa, porwałeś Santanę, nigdy nie będzie pierdolonego rozejmu.

— Houston? — Big Jim wiercił mi dziurę w głowie.

— Uznam ją za moją — powiedziałem do Prezydenta. Za moimi plecami zapanowało poruszenie, ale nie oderwałem wzroku od zastygłej w całkowitym bezruchu twarzy szefa. — Dam jej moją naszywkę. Zostanie moją własnością.

Rake wybuchł głośnym, niewesołym śmiechem.

— Nie oddasz mi świadka, bo temu sukinsynowi chce się wetknąć w nią kutasa?! — warknął, pochylając się nad stołem, jakby chciał rzucić się Big Jimowi do gardła. — To niech to kurwa zrobi, a potem odeśle ją do mnie.

Big Jim westchnął cicho, odchylając się do tyłu na swoim krześle. Zaskrzypiało o brudną podłogę.

— Masz moje słowo, że nic nie powie — rzuciłem.— Odpowiadam za nią.

— Słowo — prychnął Rake. — Wiesz, gdzie możesz sobie kurwa wsadzić to twoje słowo?

Nawet na niego nie spojrzałem. Patrzyłem na Big Jima. Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami. Nie miałem pojęcia co wyczytał z mojej twarzy, bo miałem wrażenie że zamieniłem się w pierdolony posąg, ale w końcu ledwo dostrzegalnie skinął głową.

— Przykro mi, Rake — powiedział, wzruszając ramionami. Odniosłem wrażenie, że był nieco rozbawiony. — Dziewczyna należy do Houstona, nie możemy ci jej oddać.

— Pierdolenie — syknął, wstając ze stołka. — Oddacie mi ją.

Rush i JJ zrobili krok do przodu, w pełnej gotowości aby wyciągnąć broń. Big Jim machnął na nich ręką.

— Możesz ją sobie zabrać, Rake — powiedział powoli, również wstając. — Ale pamiętaj, że należy do Hellhoundersów. Jeśli wyciągniesz po nią łapy, czeka cię pierdolona wojna.

Zamilkł na chwilę.

— I oddasz mi San Marcos — dodał Big Jim.

— Nie — odwarknął Rake.

Nastrój zgęstniał. O ile do tej pory atmosfera była napięta, teraz można było ciąć powietrze nożem. Ludzie Rakea spięli się za jego plecami.

Big Jim oparł dłonie o drewniany blat stolika, pochylając się w stronę Rakea, a ja mimowolnie się spiąłem, gotowy w każdej chwili dobyć broni. Adrenalina zaczęła płynąć w moich żyłach. Rozgrzewała jak dobra wódka. Zgasiłem szybko fajkę, rzucając nią na brudną podłogę i przydeptując czubkiem buta.

— Twoi ludzie byli na moim terenie, Rake. Nie chciałeś mi oddać tego gnojka, który postrzelił mojego człowieka, więc oddasz mi pierdolony teren.

— Oddaj mi dziewczynę — powtórzył Rake.

— Jest poza układem. To kobieta Houstona. Wyciągnij po nią łapy, a ci je odrąbiemy. Nie muszę ci przypominać, że Houston jest kurewsko dobry w swojej robocie, prawda? — Zamilkł na moment. — San Marcos jest nasze. Ciesz się, że nie mam ochoty was wszystkich zajebać. Zwłaszcza po tym co odpierdoliliście w zeszłym roku. Tknij jeszcze raz jedną z naszych kobiet, a się kurwa nawet nie zorientujesz, kiedy wyrżniemy was w pień.

Rzucił mu ostatnie spojrzenie i nie dodają nic więcej, ruszył w stronę wyjścia. Rush puścił Rakeowi oczko, zanim poszedł w ślady prezydenta, ale Rake utkwił spojrzenie we mnie. Wiedziałem, że chciał coś powiedzieć, ale nie miał do tego jaj. Doskonale zdawał sobie sprawę, że mogłem go zgnieść jak robaka. Robiłem to już nie raz. Do tego zostałem stworzony.

Dzwonek nad drzwiami baru zadźwięczał w panującej w środku ciszy, sprawiając że odwróciłem od niego spojrzenie. I ruszyłem na zewnątrz za chłopakami.

Ciepłe powietrzu uderzyło mnie w twarz.

— Czy tylko ja mam wrażenie, że to popierdolony pomysł? — zapytał JJ, wsiadając na swój motocykl. Rzucił Rushowi szybkie spojrzenie, zanim oboje wbili je we mnie.

Ledwo na nich spojrzałem. Sam nie wiedziałem czemu to zrobiłem. Żaden ze mnie dobry samarytanin. Nie pomagam ludziom, ja sprawiam że znikają.

— Po co ci ta mała, stary? — Rush skrzyżował ramiona na piersi. — Wyruchaj którąkolwiek.

— Wiesz, kurwa, że nie pochwalamy gwałtów? — zapytał Big Jim, a w jego głosie grzmiała niema groźba.

Spojrzałem na niego szybko.

— Popierdoliło cię do reszty? — Może nie powinienem się tak odnosić do szefa, ale miałem to w dupie. — Przecież jej, kurwa, nie zgwałcę.

— Jesteś pewien, że wiesz co robisz, Houston? — Big Jim spojrzał na mnie uważnie. — Jest warta wojny?

Wzruszyłem ramieniem, odpalając kolejnego papierosa.

— Lepiej żeby była — odpowiedział sam sobie, zanim wsiadł na motocykl i odpalił silnik.

JJ i Rush nadal palili, przyglądając mi się podejrzanie.

— Coś wam się, kurwa, nie podoba? — warknąłem, wypuszczając w ich stronę dym.

— Nie, stary — Rush wzruszył ramionami. — Po prostu prędzej dałbym sobie kutasa odciąć, niż powiedział, że kiedyś będziesz mieć swoją starą.

Ja też.

A skoro już o kutasach mowa, kurewsko chciałem wsadzić mojego w Romy. Zbyt desperacko. Rozpierało mnie to od środka. Nienawidziłem tego uczucia. Tego, że miałem ją w głowie. Sprawiało, że czułem się słaby. A nie mogłem sobie pozwolić na słabość. Nie przy mojej robocie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro