Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 17

Tak jak obiecałam, jest już po 12 więc jest rozdział ;) Tym razem nawet wyszedł długi, jak na moje standardy xD Miłego czytania, dajcie znać co myślicie! <3 


Mały Colin znowu upuścił na podłogę paletę z farbami. Westchnęłam głośno, spoglądając na zegarek. Zajęcia właśnie się kończyły, a wraz z nimi moja nadzieja, że tym razem pracownia pozostanie w miarę czysta.

Rodzice zaczęli zaglądać przez uchylone drzwi i zaraz potem zostałam sama. Lubiłam moją pracę. Malarstwo zawsze było moją pasją, dlatego cieszyłam się, że mogłam ją połączyć z zarabianiem. Moi rodzice nie byli zachwyceni moją ścieżką kariery, ale koniec końców się z tym pogodzili. Mieli Polly, która skończyła rachunkowość i pracowała w dobrze prosperującej firmie. A i Lily zdawała się mieć bardziej ścisły umysł niż ja, więc podejrzewałam, że mogli żyć z jedną córką oderwaną od rzeczywistości.

Gdyby tylko wiedzieli jaki kierunek przybrało teraz moje życie, zapewne by mnie wydziedziczyli. Sama nie miałam pojęcia co wyprawiałam. Po piątkowej, namiętnej nocy z Houstonem wszystko poplątało się jeszcze bardziej. Zdecydowanie tego nie przemyślałam. W mgle podniecenia zgodziłam się na, sama nie wiedziałam na co. Co miało znaczyć, że będę całkowicie jego? Związek? Prawdziwy związek? Czym to się miało niby różnić od obecnego układu? I tak byłam nazywana jego własnością, nosiłam jego kamizelkę i nie mogłam spotykać się z innymi facetami. Ale seks... seks był cholernie dobry, ale i cholernie niebezpieczny.

Nie mogłam jednak powiedzieć, że żałowałam. Albo raczej może i żałowałam, ale gdybym cofnęła czas i stanęła przed tym samym wyborem, wszystko skończyłoby się tak samo.

Steph gdyby się dowiedziała, że dałam się przelecieć wściekłemu bikerowi, zapewne złapałaby się za głowę i wysłała mnie na oddział zamknięty. Sama czasem miałam ochotę się tam wysłać. Miałam wrażenie, że jeśli miałam jakikolwiek instynkt samozachowawczy, to umarł w konwulsja tamtej nocy.

Dlatego właśnie, kiedy wczorajszego wieczora w końcu zdecydowała się mnie odwiedzić w domu Houstona (którego oczywiście nie było), nie pisnęłam jej o tym ani słówka. Wypiłyśmy trochę wina i udawałyśmy, że moje życie wcale nie zmieniło się tak bardzo.

Podsumowując fakty. Widziałam niedoszłe morderstwo w zaułku za barem. Zostałam porwana przez gang motocyklowy, omal nie zgwałcona, do tego groziło mi niebezpieczeństwo ze strony drugiego gangu. Jakby tego było mało zostałam własnością napakowanego faceta o imieniu Houston. I dałam mu się przelecieć. I miałam dziwną pewność, że znowu to zrobię.

— Cholera... — zaklęłam cicho do własnych myśli, zabierając się za sprzątanie farby z podłogi.

Drzwi zaskrzypiały.

— Zły dzień?

Podskoczyłam, brudząc farbą jasne dżinsy. Westchnęłam cicho, patrząc na Malcolma. Był starszy o kilka lat i jeszcze jakieś trzy miesiące temu do niego wzdychałam. Teraz wydawał się jakiś mniejszy, bardziej gładki, zbyt uśmiechnięty. Zrugałam się w myślach, bo jakim cudem nagle posępny, wielki facet, który jedynie wydawał mi rozkazy mógł jarzyć się w moich myślach jako bardziej atrakcyjny? Co ze mną było cholera nie tak? Jasne, Houston był cholernie przystojny, ale w ten szorstki sposób, który sprawiał, że grzeczne dziewczynki trzymały się od niego z daleka.

— Zły miesiąc — wymamrotałam, podnosząc się z kucków.

Spojrzał na mnie z lekko zmarszczonymi brwiami, a ja spiekłam raka. Zaczesałam za ucho kosmyk włosów, zanim posłałam mu niepewny uśmiech.

— Chcesz to obgadać przy lunchu? — zapytał zwyczajnie. Przejechał ręką po ciemnobrązowych włosach, patrząc na mnie z oczekiwaniem.

Wzruszyłam ramieniem i zanim zdążyłam pomyśleć, odpowiedziałam:

— Czemu nie.

— W takim razie daj mi dwadzieścia minut. Ogarnę moją salę i po ciebie wpadnę, w porządku?

Skinęłam głową.

Malcolm zajmował się w ośrodku dzieciakami, które najzwyczajniej w świecie wolały spędzić czas w świetlicy niż wracać do domu. Pomagał im odrabiać zadania domowe i wspierał je jak tylko mógł. Były to głownie dzieciaki, które nie mogły liczyć na pomoc i zainteresowanie swoich rodziców. Był cholernie dobrym facetem.

Dwadzieścia pięć minut później siedzieliśmy w kawiarni naprzeciwko pracy, pijąc kawę i jedząc wysuszonego kurczaka, ale mimo wszystko było bardzo miło. Dobrze było oderwać się na chwilę od szamba jakim było moje życie. Normalny lunch z normalnym facetem. Miałam wrażenie, że nie prędko czeka mnie taka normalność.

*

Foghorn odwiózł mnie do domu zaraz po skończonej pracy i dotrzymał mi towarzystwa aż do dziewiętnastej trzydzieści, kiedy to zadzwonił jego telefon i musiał się wstawić w klubie. Zaczynałam lubić spędzać z nim czas. Był zabawny i sprawiał, ze nie czułam się samotna i zamknięta w domu, jak cholerna Roszpunka w wieży.

Kiedy odjechał zadzwoniła do mnie Santana, wpraszając się na następny dzień razem z Tammy i Trinket. Byłam cholernie wdzięczna za to towarzystwo. Mimo, że rozmawiałam codziennie ze Steph, nagle miałam wrażenie że znajdowałyśmy się na dwóch odmiennych planetach. Widziałam w jej oczach lęk i niezrozumienie. Nadal nie przyznałam się jej go tego, że między mną a Houstonem do czegoś doszło. Nie miałam odwagi, a po drugie sama nie wiedziałam co o tym myśleć.

Robiło się już ciemno, kiedy Houston zjawił się w domu. Skończyłam właśnie robić późny obiad i sprzątałam kuchnie.

Moje serce mimowolnie zaczęło bić szybciej na jego widok. Miał na sobie tak spraną koszulkę, że ledwo było widać na niej nadruk, a czarne spodnie z metalowym łańcuchem wisiały nisko na jego wąskich biodrach. Chciałam go polizać.

— Jak dzień? — zapytał, a ton jego głosu zdradzał zaczątki złości. Nie wiedziałam jak, ale po tych czterech tygodniach nauczyłam się to rozpoznawać. Zmiana była niemal niedostrzegalna, tak subtelna że z łatwością można było ją przeoczyć. Jego głos stawał się niższy, odrobinę bardziej ochrypły.

— Dobrze — odpowiedziałam powoli, czując że zaczynam się denerwować. Odłożyłam szmatkę i oparłam się o blat, starając się sprawiać wrażenie wyluzowanej.

Najwyraźniej dzisiaj do domu przyszedł ten zły, mrukliwy Houston.

— Nic nowego się nie wydarzyło? — Jego oczy w kolorze whisky zdawały się ciskać we mnie pioruny, zupełnie jakby bestia pogrzebana w jego wnętrzu powoli budziła się do życia. — Czekałaś na prospekta przed pracą, jak zawsze?

Nerwowo oblizałam wargi. Wiedział o moim wyjściu do kawiarni? Prospekci tylko mnie zawozili na miejsce i odbierali, prawda? Nie mogli mnie pilnować cały czas, nie tak się umawialiśmy.

Przecież nie zrobiłam nic złego. Wyszłam na zwykły lunch z kolegą z pracy. To nie było zabronione. Jeśli miałam być całkiem ze sobą szczera, nawet mi nie przeszło przez myśl, że lunch z Malcolmem mógłby problemem.

— Nic — postanowiłam głupio skłamać, choć dobrze wiedziałam, że skoro zaczyna ten temat to o wszystkim wie.

Uderzył dłonią w blat kuchni, a ja poskoczyłam wystraszona.

— NIE WAŻ SIĘ MNIE OKŁAMYWAĆ! — wrzasnął głośno, a bestia w jego oczach zdawała się chcieć mnie pożreć. — MASZ BYĆ ZAWSZE, KURWA, SZCZERA ROMY!

Otworzyłam usta, ale moje wargi jedynie zadrżały ze strachu. A potem odzywała się złość.

— Nie zrobiłam nic złego! — Zacisnęłam ze złości pięści. — Wyszłam na kawę! Mam do tego cholerne prawo!

— A nie pomyślałaś, że mogło ci się coś stać!? Jesteś głupią, naiwną dziewczynką która nie ma pojęcia o tym świecie!

— Idź do diabła! — krzyknęłam.

W sekundzie znalazł się przy mnie i całym ciałem przycisnął mnie do szafek kuchennych. Oddech uwziął mi w gardle, a adrenalina wystrzeliła do mojego krwioobiegu.

— Byłem tam — syknął cicho, przysuwając twarz do mojej. Jego ciało niemal mnie miażdżyło. Jedną rękę położył na mojej tali, a drugą chwycił mnie za kark, zmuszając żebym na niego spojrzała.

Zdążyłam się przyzwyczaić do tej miękkiej, dobrej strony Houstona, którą pokazał mi przez te tygodnie, więc powrót do tej złej strony przeraził mnie jak cholera. A mimo to... jakaś część mnie była absolutnie pewna, że nigdy mnie nie skrzywdzi. Ale cholera, czy można być czegoś takiego pewnym?

Spojrzałam w bursztynowe oczy, w których buzowała wściekłość.

— Mam cię chronić, Romy — zaczął cicho nadal ze złością. — Nie mogę tego robić, jeśli nie mówisz mi wszystkiego.

— Nie zrobiłam nic złego. — Przełknęłam głośno ślinę, czując jego palce zaciskające się na moim gardle, ale dotyk był zaskakująco delikatny, choć jego dłonie był szorstkie.

Przeniósł ręce na moje biodra i gwałtownym ruchem posadził mnie na kuchennym blacie. Westchnął ciężko i przymknął oczy. Oparł swoje czoło o moje, a moje usta owiał jego gorący oddech. Dłonie położył na blacie po obu stronach moich bioder.

— Wild Griffin się niepokoją — mówił powoli, nie odsuwając się ode mnie nawet o minimetr, a on sam oddychał ciężko. — Obserwują cię.

Serce zabiło mi szybciej i chciałam się odsunąć, ale mi na to nie pozwolił.

— Muszę wiedzieć gdzie jesteś w każdej cholernej chwili, rozumiesz? Jeśli masz w planach uciąć sobie z jakimś sukinsynem pogawędkę w kawiarni proszę bardzo, ale mnie kurwa o tym poinformuj.

— A więc nie jesteś wściekły o to, że poszłam tam z Malcolmem? — odważyłam się zapytać.

Wydał z siebie coś pomiędzy śmiechem a prychnięciem.

— Nie.

Uniosłam zaskoczona brwi, a ramiona Houstona za trzęsły się od śmiechu.

— Co się tak śmieszy? — syknęłam, kręcąc się w pułapce z jego ramion. — Uważasz, że nie mogę się nikomu podobać?

— Maleńka — powiedział powoli, odsuwając się i patrząc mi prosto w oczy. Bursztyn złagodniał. — Oczywiście, że ten sukinsyn chce włożyć kutasa w twoją cipkę, ale należysz do mnie, a on nie jest dla mnie żadnym zagrożeniem.

— Nie należę do ciebie — warknęłam znowu, ale nic nie robił sobie z mojej złości. — Nie naprawdę.

Przechylił lekko głowę, patrząc na mnie z seksownym, groźnym półuśmiechem. Serce zabiło mi mocniej w piersi, kiedy obserwował mnie tym wygłodniałym spojrzeniem.

— Piątkowej nocy ustaliliśmy coś innego, maleńka.

Zaraz potem jego twarz znowu zmieniła się w kamienną maskę.

— Nie chcesz mnie okłamać kolejny raz, Romy — syknął nieprzyjemnie. — Uwierz mi.

A potem wściekły wyszedł z domu, trzaskając drzwiami tak głośno, że podskoczyłam w miejscu.

Serce biło mi szybko w piersi, a lęk i zdenerwowanie krążyło w moich żyłach, jak coś żywego.

A potem uświadomiłam sobie, że miał rację. Nie powinnam tego przed nim ukrywać. W końcu mnie chronił. Wystarczyło, że napisałabym głupiego smsa. Nie musiałam pisać z kim poszłam do kawiarni. Chociaż podejrzewałam, że i tak by wiedział.

Poczułam wyrzuty sumienia. Houston wyświadczył mi cholerną przysługę. Uratował mi życie. I powinnam być za to wdzięczna, nie dokładać dodatkowych utrudnień. Jasne, wolałabym być teraz w moim mieszkaniu, razem ze Steph, ale nie mogłam. Tamto życie odpłynęło. I jeśli miałam być szczera, to nowe, choć dziwnie niebezpieczne i intensywne, zaczynało mi się podoba. Houston stawał się częścią nowego życia. Częścią, która fascynowała mnie do głębi i która sprawiała, że serce biło mi szybciej w piersi. Syndrom sztokholmski jak się kuźwa patrzy.

Nie byłam idiotką. Wiedziałam, że to wszystko było niepewne, niestabilne jak domek z kart, jak piaskowy zamek, który ma się zburzyć wraz z pierwszą chłodną falą, ale mimo to nie potrafiłam przestać się łudzić, mieć nadziei. Choć sama do końca nie wiedziałam na co. Na szczęśliwe zakończenie? Czy coś co zaczęło się w ciemnej alejce za barem, w morzu krwi i przerażenia, mogło się kiedykolwiek dobrze skończyć?

Powinnam przestać się wściekać na Houstona o wszystkie ograniczenia, bo równie dobrze mógł pokazać mi środkowy palec i wyrzucić za drzwi. A wtedy skończyłaby się jego ochrona i Wild Griffins odstrzeliliby mój głupi łeb.

Poczułam się jak głupia, mała dziewczynka, która nie rozumiała konsekwencji swoich czynów.

Przełknęłam wstyd i obejmując się ramionami, wyszłam za Houstonem na zewnątrz. Musieliśmy uporządkować ten cały bałagan. Miotaliśmy się jak dzieci we mgle. Wściekłość, pożądanie, lęk... wszystko mieszało się w wybuchowej mieszance. Potrzebowałam oddechu, jasności.

— Przepraszam — powiedziałam cicho, wchodząc na werandę. Drewno zaskrzypiało cicho pod moim ciężarem. Słońce powoli zachodziło za horyzont, chowając się za linią drzew. Powietrze robiło się coraz chłodniejsze i moje ramiona momentalnie pokryły się gęsią skórką.

Houston siedział na drewnianej ławce, opierając łokcie na udach. Głowę miał pochyloną i oddychał głęboko, jakby za wszelką cenę starał się trzymać nerwy na wodzy. Pokręcił głową, jednak się nie odezwał. Nawet na mnie nie spojrzał.

Zebrałam w sobie całą odwagę, jaka mi została i podeszłam jeszcze bliżej.

— Masz rację, zachowałam się jak rozkapryszona księżniczka.

Przechylił w moją stronę głowę, ale wyraz jego twarzy się nie zmienił. Miałam wrażenie, że jego wzrok prześwietlał mnie na wylot.

— Po prostu... — zaczęłam, wykręcając nerwowo palce. — Chyba nadal mi się wydaje, że zaraz wrócę do domu. Że nic się nie zmieniło.

— Wszystko się zmieniło, Romy — powiedział ze stoickim spokojem. Przytaknęłam mu niemrawo. Miał rację. Minęły prawie dwa miesiące odkąd przestałam być tą samą Rosemary Wilson. Powinnam w końcu to zaakceptować.

— Masz rację

Wyciągnął do mnie dłoń. Ujęłam ją, a wtedy przyciągnął mnie w swoją stronę, zmuszając żeby usiadła obok niego. Ławka była mała, więc czułam na swoim boku ciepło jego ciała.

Moje palce tonęły w jego dłoni.

— Postaram się bardziej — mówiłam dalej, czując jak wielka gula staje mi w gardle. — Nie będę sprawiać dodatkowych kłopotów.

— Będę, kurwa, niezwykle wdzięczny. Nie mam łatwego życia, nie potrzebuję dodatkowych stresów.

Wciągnęłam powietrze.

— Dlaczego więc mnie uratowałeś? Mogłeś mnie zostawić w tym zaułku.

Zaśmiał się ochryple.

— Byłaś świadkiem, nie mogłem cię zostawić.

— A wtedy na spotkaniu z Wild Griffins? — pytałam dalej, czując że serce biło mi coraz szybciej w piersi. — Santana powiedziała, że się za mną wstawiłeś, to prawda?

Powinniśmy odbyć tę rozmowę wcześniej. Całe dwa miesiące wcześniej. Ale wtedy Houston był jedynie przerażającym człowiekiem, który mnie porwał. Nie było w nim nic, co sprawiłoby że znalazłabym w sobie odwagę, aby rozmawiać. Po dwóch miesiącach nadal czasem mnie przerażał, ale znałam też tę drugą stronę. Znałam Houstona, który potrafił pocałować mnie tak, że znikał cały świat. Którego dotyk był zaskakująco delikatny. Znałam jego zimne oczy i z dnia na dzień, stawały się coraz mnie przerażające. Coraz bardziej... moje.

— Santana ma stanowczo za długi język.

— Chcę wiedzieć, Houston. Chcę wiedzieć cokolwiek. Mam wrażenie, że błądzę we mgle.

Przyjrzał mi się uważnie. Nie wiem co znalazł w mojej twarzy, ale westchnął pokonany.

— Chcieli cię wymienić za tego gówniarza, który strzelał do Keya. — Zacisnął w pięści dłonie, tak mocno że zbielały mu knykcie.

Serce dudniło mi w piersi tak głośno, że ledwo słyszałam cykanie świerszczy i szum wiatru w koronach drzew.

— Zrobiliby to gdyby nie ty, prawda? O tym mówiła Santana.

— Jakie to ma kurwa znaczenie? — Znowu się zdenerwował.

— Ogromne.

Mierzył mnie spojrzeniem. A ja odpowiadałam tym samym. Odniosłam wrażenie, że w tej chwili widziałam jego najbardziej ludzkie oblicze. Jakaś naiwna część mnie chciała wierzyć, że otwierał się przy mnie. Że byłam jedyną osobą na całym cholernym świecie, która miała do niego prawo. Która go znała. Z którą rozmawiał.

— Nie zasługiwałaś na to. Wild Griffins to pierdolone sukinsyny. Nie powinni dostawać tego, czego chcieli.

— Poręczyłeś za mnie — kontynuowałam, ignorując jego odpowiedź. — Czemu? Nie mogłeś wiedzieć, że nie będę sypać.

— Maleńka, oczywiście że mogłem wiedzieć — powiedział szybko, ale w jego głosie zabrzmiała dziwna miękkość. — Gdybyś chciała iść na policję, po prostu bym ci na to nie pozwolił. Nie ważne, czy musiałbym cię zamknąć w piwnicy czy przykuć do kaloryfera. Właśnie o tym do cholery mówię, Romy. Tak działa nasz świat, a ty jesteś w nim jak małe, naiwne dziecko.

Powinnam się przerazić, ale nic takiego się nie stało.

— Więc tu nie chodzi o zaufanie? — Złość znowu zabrzmiała w moim głosie, a uczucie zranienia wypełniło mnie całą. — Ta cała gadka w stylu ja ufam tobie, ty mi? — Mówiłam, przywołując rozmowę, którą przeprowadziliśmy jakby milion lat temu, przed imprezą urodzinową Lucky'iego. Wydawało mi się, że to było w innym życiu. W życiu, w którym Houston był jedynie przerażającym, wytatuowanym motocyklistą. Jasne, teraz też mnie przerażał, ale znałam go na tyle, żeby wiedzieć że byłam z nim absolutnie bezpieczna.

— Pozwalam ci chodzi do pracy, spotykać się z przyjaciółką... To chyba znaczy, że ci kurwa ufam.

— Pilnujesz mnie na każdym kroku. Dlatego, żebym była bezpieczna czy dlatego, że boisz się żebym nie poszła na policję?

— Nie pójdziesz, bo nie miałoby to najmniejszego sensu. Jesteś mądrą dziewczynką, nie wystawiłabyś się na podwójny atak.

Zagryzłam mocno wewnętrzną część policzka, czując że łzy zbierają mi się pod powiekami. Nie mogłam przy nim płakać.

— Mimo wszystko mogłeś milczeć. Oddaliby mnie i nie byłoby problemu. Jednak tego nie zrobiłeś.

Spojrzałam na niego wyczekująco. Jego twarz była jak maska, nie przebijały się przez nią żadne emocje. Kwadratową szczękę pokrytą miał drobnym, góra trzydniowym zarostem i pomimo całej wściekłości i zranienia, miałam cholerną ochotę przejechać po nim palcem. Żeby zobaczyć czy faktycznie jest taki szorstki. Może potrzebowałam się zranić, żeby w końcu nabrać rozumu.

— Jak widać.

Zazgrzytałam ze złości zębami.

— Zawsze taki jesteś? Zawsze odpowiadasz monosylabami?

— Tak — warknął, grzebiąc w kieszeniach. Wyciągnął z nich paczkę papierosów i wsadził jego między wargi. Zaraz potem w powietrze uniósł się szary dym. Miałam ochotę wyrwać mu fajkę i cisnąć nią przed siebie.

— Chcę wiedzieć dlaczego to zrobiłeś.

— Do kurwy nędzy, Romy, nie wiem. Nie mam odpowiedzi na to pytanie. Po prostu to zrobiłem. Tak wyszło. Nie cofniemy tego.

Zamrugałam, nie chcąc pozwolić łzą płynąć po policzkach.

— Chciałbyś?

— Co? — warknął.

— Cofnąć to? Oddać im mnie i pozbyć się problemu.

—Kurwa mać, maleńka — syknął, odwracając się do mnie gwałtownie. — Popierdoliło cię do reszty? Jesteś tu, siedzisz tu ze mną, bo tak kurwa postanowiłem. Koniec kropka. Nie ma innego scenariusza.

Jego gniew w dziwny sposób sprawił, że nieco mi ulżyło.

— Poza tym... — Uniósł w górę brew. — Lubię twoją cipkę.

Roześmiałam się głośno, a kącik jego ust też podniósł się w górę. Zaciągnął się mocno, a ja oparłam głowę na jego ramieniu.

Przez chwilę było zaskakująco spokojnie i dziwne ciepło rozlało się w mojej klatce piersiowej. Czułam się bezpieczna, jakby wszystko było na swoim miejscu. To było dziwne, bo przecież Houston i ja byliśmy tak bardzo dysfunkcyjni, że aż bolało.

— Mogę ci zadać pytanie? — zapytałam, kiedy cisza zaczęła się przeciągać. O dziwo nie była niezręczna.

— Tylko jedno?

— Prawdopodobnie nie.

Wypuścił w powietrze kłąb jasnoszarego dymu.

— Zważywszy na sytuację, myślę że masz prawo pytać.

Zmarszczyłam brwi.

— A ty nie chcesz nic o mnie wiedzieć?

Zaśmiał się cicho.

— Maleńka, odrobiłem lekcję. — Coś ciepłego zalśniło w jego oczach, kiedy na mnie spojrzał. Niebezpiecznie mocno zaczynałam lubić to spojrzenie.

— Co masz na myślisz?

— Rosemary Amelia Wilson. Urodzona 24 sierpnia 1999 roku w Odessie. Córka Amelii i Jonathana Wilsonów. Masz starszą o dwa lata siostrę Polly i młodszą Lily. Z tego co pamiętam chodzi jeszcze do liceum. W zeszłym roku zrobiłaś licencjat z historii sztuki w Baylor...

— Oh, zamknij się Houston.

Roześmiał się cicho. Lubiłam ten dźwięk. I cholernie mi się podobało, że byłam jedną z nielicznych osób, która miała przyjemność go słuchać. Do tej pory zauważyłam dwie charakterystyczne dla Houstona rzeczy. Po pierwsze nie przepadał za dotykiem. Za każdym razem, kiedy próbowałam go dotknąć, łapał mnie za ręce. Było to dziwne i frustrujące, i jeśli miałam być szczera, trochę smutne. Po drugie, miał swoją dobrą stronę. Tą łagodniejszą, którą zaczynałam niebezpiecznie lubić.

— Wszyscy w tym całym gangu macie śmieszne imiona, podejrzewam że to nie imiona, prawda? Dlaczego ty nie masz żadnej ksywki? — wypaliłam szybko, zanim stracił dobry humor, a ja odwagę.

— Po pierwsze maleńka, to nie żaden pieprzony gang tylko klub.

Uniosłam w górę brew, bo naprawdę nie widziałam żadnej różnicy.

Westchnął głośno, jakbym była małą irytującą dziewczynką, które wszystko zawsze trzeba tłumaczyć.

— W gangu każdy może strzelić ci w plecy i zostawi cię na ulicy dopóki nie zaczniesz śmierdzieć i przeszkadzać. My dbamy o swoich. Jesteśmy rodziną, jeśli jeden z nas ma problem, mają go wszyscy. Chronimy się, jesteśmy braćmi.

Coś twardego pojawiło się w jego oczach, kiedy o tym mówił. Potem dodał:

— Houston to moja ksywka.

Zmarszczyłam brwi, zaskoczona.

— Co to ma znaczy? Pochodzisz z Houston?

Pokręcił głową.

— Nie. — Wyszczerzył zęby. — Z zadupia w Oklahomie.

— To czemu Houston?

Uniósł brew.

Houston, mamy problem?

Roześmiałam się głośno.

— To debilne. — Śmiałam się nadal, a potem nagle spoważniałam. — Co to dokładniej ma znaczy?

W jego twarzy coś się zmieniło. Stężała nieco, a szczęki pod drobnym zarostem zacisnęły się nerwowo.

— Nie chcesz wiedzieć, maleńka. — Coś w jego oczach podpowiedziało mi, że miał rację. Nie chciałam wiedzieć. Nie byłam gotowa na to, żeby to potwierdzić. Nie byłam naiwna, wiedziałam że robił paskudne rzeczy, ale przyznanie tego na głos, potwierdzenie, to wszystko było ponad moje siły.

Zagryzłam dolną wargę, wpatrując się w krajobraz przed nami. Słońce już się schowało i zaczynało się robić szaro. Houston zgasił papierosa.

— Jakie jest twoje prawdziwe imię? — zapytałam.

— Benjamin. Benjamin Decker.

Skinęłam głową i przez chwilę oboje milczeliśmy.

— Co z twoją rodziną? — Podjęłam dalej grę. Miałam zamiar pytać, dopóki miał ochotę odpowiadać. Kiedy tylko o tym wspomniałam, cały zesztywniał. Podniosłam głowę z jego ramienia, ale jego twarz znowu przypominała kamienną maskę. To chyba był kolejny temat, który miałam omijać szerokim łukiem.

Spojrzał na mnie ciepło, odgarniając mi kosmyk włosów za ucho.

— Przynieś nam piwo, kobieto. Jestem gotowy na spowiedź. — Uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu było coś ponurego, kpiącego.

Przez chwilę jego oczy w kolorze whisky trzymały mnie w pułapce, a potem uśmiechnęłam się smutno i podniosłam z ławki. Drewno na werandzie znowu zaskrzypiało, tak samo jak drzwi wyjściowe. Najszybciej jak się dało nie biegnąć, dotarłam do lodówki i wyjęłam z niej piwa. Były przyjemnie zimne i dopiero, kiedy to poczułam, uświadomiłam sobie jak szybko biło mi serce.

Wyszłam z powrotem na werandę i bez słowa podałam Houstonowi butelkę. Otworzył ją i podał mi. Wziął drugą i upił z niej spory łyk. Przez długi moment siedział, wpatrując się w drzewa przed nami i już straciłam nadzieję, że się odezwie.

— To raczej nie jest historia, którą warto opowiadać — zaczął, nie patrząc na mnie. Znowu się napił. Obserwowałam, jak przełykał gorzki napój, a ćma na jego szyi poruszała się w rytm picia. — Moja matka raczej nie zdobyłaby nagrody matki roku. Całe szczęście zaćpała się, kiedy miałem sześć lat.

Coś lodowatego złapało mnie za serce. Bez słowa obserwowałam jego profil. Miał zgrabny, mały nos, który kiedyś musiał być złamany.

— Ojciec był agresywnym sukinsynem. Bił mnie i brata czym popadnie. Czasem z byle powodu, czasem nie potrzebował żadnego. — Zamilkł na moment i oblizał dolną wargę. — Przestał, kiedy miałem czternaście lat i nauczyłem się oddawać.

Przełknęłam ślinę. Cisza mieszała się z cykaniem świerszczy. Nerwowo zaczęłam skubać etykietkę z piwa.

— Twój brat... — Musiałam odchrząknąć, bo głos miałam zdławiony. — Jest starszy czy młodszy?

— Starszy — odpowiedział zwyczajnie. W jego głosie nie brzmiały żadne emocje. Zupełnie jakby rozmawiał o pogodzie. — Kiedy ogarnął, że może uniknąć lania, lejąc mnie, znęcali się nade mną oboje. Nic kreatywnego, zwykły łomot, trochę gaszenia petów na rękach. Kawał z niego chuja, wdał się w starego. — Roześmiał się głucho. — Kurwa, oboje się chyba w niego wdaliśmy.

Z trudem przełknęłam wielką gulę, która stanęła mi w gardle. Houston patrzył bez wyrazu przed siebie.

— Miałem osiemnaście lat, kiedy spotkałem Big Jima. W więzieniu. Siedziałem za bójkę z udziałem noża. Nie byłem dobrym chłopcem, dostało mi się trzy lata. To tam poznałem Hellhoundersów. Nie mam kurwa pojęcia, czemu Big Jim mnie wziął pod skrzydła, ale kurwa jestem mu dozgonnie wdzięczny. Klub nadał mojemu życiu jakiś sens. Nie byłem już żałosnym szczeniakiem z wiecznie podbitym okiem i krwawiącymi knykciami. W końcu miałem rodzinę, kogoś kto stałby za mną, nie ważne co bym odpierdolił.

Potrafiłam zrozumieć tę wdzięczność i przywiązanie. Dreszcz przebiegł mi po plecach na samą myśl o tym, co ten człowiek musiał w życiu wycierpieć. Czy można wyjść z czegoś takiego bez szwanku?

Moja mama zawsze powtarzała, że złość rodzi złość. Czy w takim razie brutalność rodzi brutalność? Jeśli tyle wycierpiał, to czy z łatwością przychodzi mu krzywdzenie innych?

A przecież... przecież mnie nigdy nie skrzywdził.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro