Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział drugi

Samochód, którym jedziemy w bliżej nieznanym kierunku, jest naprawdę wygodny.

Praktycznie pachnie nowością, a poza tym skórą – to zapach, który bardzo lubię. Spodziewałam się, że auto takich zbirów będzie raczej śmierdziało papierosami albo fast foodem, ale nic z tego.

Sama nie wiem, jak to jest, że zamiast panikować, zastanawiam się nad zapachem auta i fakturą skórzanej kanapy, na której siedzę. Bardzo wygodnej swoją drogą. Oba zbiry zajmują przednie siedzenia, podczas gdy ja jestem transportowana zamknięta z tyłu; chociaż oczywiście jestem przerażona i serce wali mi jak szalone, na zewnątrz pozostaję spokojna i ciągle mogę myśleć w miarę racjonalnie.

Zbiry oczywiście zabrały mi torebkę, kiedy tylko wsiedliśmy do samochodu. Nie ma więc mowy o zawiadomieniu policji. Spoglądam za okno, za którym przemykają kolejne ulice Manhattanu – chyba jedziemy na południe – i z każdą chwilą jestem coraz bardziej zirytowana całą tą sytuacją.

Tak, zirytowana, a nie przerażona (chociaż oczywiście cały czas czuję, jak żołądek ściska mi się z niepokoju). Denerwuje mnie, że jakieś zbiry celują do mnie z broni i zabierają mnie nie wiadomo dokąd, podczas gdy jestem zmęczona po całym dniu pracy, głodna i w dodatku krwawi mi warga.

– Czy możecie mi teraz powiedzieć, dokąd jedziemy? – pytam głośno, wkładając w swój ton możliwie dużo autorytetu.

Jeden ze zbirów ogląda się na mnie przez ramię, po czym prycha lekceważąco.

– Już pani mówiliśmy. Na spotkanie z naszym pracodawcą.

– A czego konkretnie chce ode mnie wasz pracodawca? – dopytuję.

– Wszystkiego dowie się pani w swoim czasie – mruczy ten z fotela pasażera. I tak jest bardzo uprzejmy, zważywszy na to, że to jemu psiknęłam w oczy gazem pieprzowym.

Rozglądam się dookoła. Nie dam rady uciec, bo drzwi są pozamykane. Mogłabym wybić szybę, ale nie mam czym. Poza tym skoro znaleźli mnie w pracy, jaką mam gwarancję, że nie znajdą mnie w domu?

Ale co robić? Iść na policję? Nie wiem, kim są, poznałam tylko nazwisko ich pracodawcy. Nie mam pojęcia, czego ode mnie chcą ani czy policja jest w stanie mi pomóc. Ci faceci wyglądają na profesjonalistów.

– Czyli co, nie wiecie? – pytam zaczepnie. – Robicie za chłopców na posyłki?

Jeden z nich mruczy coś pod nosem, ale żaden nie odpowiada. Pewnie drażnienie ich nie jest najmądrzejszym pomysłem, ale miałam nadzieję, że w ten sposób przynajmniej czegoś się dowiem.

No dobrze, trzymajmy się faktów, myślę, starając się, by wypadło to logicznie. Póki co nic mi nie zrobili. To znaczy, jasne, jeden z nich mnie uderzył, ale pewnie by tego nie zrobił, gdybym nie wyjęła gazu pieprzowego. Zabrali mnie z biura siłą, ale poza tym nie zrobili krzywdy. Są raczej uprzejmi.

Ale to jeszcze o niczym nie świadczy.

Zanim zdążę dojść do jakichś sensownych wniosków, samochód zatrzymuje się na poboczu jednej z nowojorskich ulic. Kiedy próbuję otworzyć drzwi, okazują się zablokowane; jeden ze zbirów rzuca mi złośliwy uśmiech z przedniego siedzenia, po czym obaj wysiadają zgodnie. Już zaczynam zastanawiać się nerwowo, czy nie powinnam spróbować przejść na przednie siedzenie i tamtędy wysiąść, gdy jeden z nich otwiera drzwi po mojej stronie, zapraszając mnie na zewnątrz.

To w zasadzie dobrze się składa, bo mam na sobie wąską, ołówkową spódnicę i wysokie szpilki. Źle czołgałoby mi się w tym na przednie siedzenie.

Wysiadam z samochodu i wyrywam ramię, gdy jeden ze zbirów próbuje mnie za nie chwycić. Posyłam mu oburzone spojrzenie.

– Potrafię jeszcze chodzić sama – mówię spokojnie.

Zbir znowu uśmiecha się złośliwie i podnosi dłonie, po czym cofa się o krok i pokazuje mi, żebym szła przodem. Rozglądam się dookoła.

Jesteśmy na wąskiej ulicy gdzieś w West Village. Zatrzymaliśmy się tuż obok lokalu z zieloną markizą z nazwą jakiejś restauracji. To właśnie tam prowadzi mnie jeden ze zbirów, a dobiegające z wnętrza smakowite zapachy sprawiają, że mój żołądek kurczy się z głodu. Cholera, to chyba jakaś włoska knajpa. Uwielbiam włoskie jedzenie.

I nie jadłam nic od rana, gdy pomiędzy spotkaniami wdusiłam w siebie bajgla z szynką parmeńską i serkiem Philadelphia.

Spodziewam się tłoku, tym bardziej jestem zaskoczona, gdy po wejściu do środka orientuję się, że restauracja jest pusta. Czuję ukłucie niepokoju, kiedy patrzę po pustych stolikach. Dlaczego nikogo tu nie ma? Co ci ludzie chcą ukryć tak bardzo, że wypłoszyli wszystkich klientów?

Dopiero w tej chwili orientuję się, że znalazłam się w poważnych kłopotach. Cokolwiek chcą ukryć, to będzie dotyczyło mnie.

Zatrzymuję się na moment, rozglądając dookoła: poza tym, że pusta, restauracja wygląda całkiem przyjemnie i dość kameralnie. Królują w niej prostokątne stoliki przykryte kraciastymi obrusami, pod ścianą stoi też kilka skórzanych kanap tworzących coś w rodzaju loży. Kątem oka dostrzegam, że jeden ze zbirów znowu chce mnie chwycić za ramię, więc odsuwam je przezornie, po czym posłusznie ruszam przed siebie, choć nie mam pojęcia, dokąd idę.

Dostrzegam go dopiero po kilku sekundach. W ostatniej loży, najdalej od wejścia, siedzi jakiś człowiek i przygląda nam się już z daleka. To musi być on; nikogo więcej nie ma w całej restauracji.

Podnoszę głowę nieco wyżej i staram się opanować drżenie, żeby nie dostrzegł mojego strachu. Mężczyzna wstaje, kiedy podchodzimy, jakby tego właśnie wymagało od niego dobre wychowanie, i zapina marynarkę. Chryste, jest wysoki. Wyższy od jego ludzi, co sprawia, że nawet w szpilkach muszę patrzeć na niego do góry. Ma krótko obcięte, ciemne blond włosy i szare oczy tak jasne, że wydają się niepokojące. Opalony, o wydatnym nosie i ostro zarysowanej szczęce nie jest klasycznie przystojny, ale jest w jego rysach twarzy coś interesującego i pociągającego. Może chodzi o te pięknie wykrojone usta, a może o długie rzęsy, których nawet ja mu zazdroszczę – trudno powiedzieć. Mężczyzna ma na sobie szary trzyczęściowy garnitur, który leży na nim tak dobrze, że musi być skrojony na miarę, ale nawet w tym stroju widać, że jest dobrze zbudowany. Na oko dałabym mu jakieś trzydzieści pięć, może sześć lat.

Staję tuż przed nim, starając się nie okazać niepokoju. Mierzy mnie uważnym, niespiesznym spojrzeniem, zaczynając od mojej twarzy aż do czubków moich butów, po czym wraca do moich oczu tą samą drogą. Jego jasny wzrok skupia się następnie na mojej pękniętej wardze.

– Który z was to zrobił? – pyta spokojnie, wskazując mnie głową.

Jeden z jego ludzi występuje do przodu.

– Psiknęła Paulowi do oczu gazem pieprzowym – usprawiedliwia się. – Musiałem ją...

– ...obezwładnić? – dokańcza za niego mężczyzna z lekkim rozbawieniem. – Jeśli przerasta was proste polecenie przywiezienia do mnie jednej bezbronnej kobiety i nie potraficie sobie z nią poradzić bez przemocy, to może następnym razem powinienem wysłać kogoś innego.

W jego głosie brzmi ostrzeżenie, które doskonale wyczuwają obaj jego ludzie, wymieniając się zaniepokojonymi spojrzeniami. Mimo woli czuję odrobinę satysfakcji.

Mężczyzna niecierpliwym gestem odprawia swoich ludzi, którzy wycofują się, ale nie opuszczają sali. Jego jasne spojrzenie kieruje się wtedy z powrotem na mnie.

– Przepraszam za tę sytuację, panno Dixon – mówi, wskazując mi miejsce na kanapie przy stoliku, przy którym stoimy. – Powiedziałem moim ludziom, żeby zaprosili panią na kolację. Nie wspominałem nic o przemocy fizycznej, którą najwidoczniej uznali za konieczną. Proszę się nie przejmować, kiedy się nimi zajmę, nie przyjdzie im to więcej do głowy.

Więcej? Czy to oznacza, że on spodziewa się większej ilości spotkań?

Wpatruję się w niego bez słowa, nie wiedząc, co robić. Mam ochotę uciekać, ale równocześnie coś w tym mężczyźnie mnie intryguje. Chodzi chyba o to dziwne, pełne uprzejmości zachowanie. Coś w nim sprawia, że ciągle stoję w miejscu, niezdolna do zrobienia choćby jednego ruchu.

Zanim zdążę coś odpowiedzieć, w zapadłej między nami ciszy wyraźnie słychać burczenie w moim brzuchu. Mężczyzna uśmiecha się lekko.

– Nalegam, żeby zjadła pani ze mną kolację – dodaje.

Dopiero wtedy udaje mi się odblokować.

– Nie jadam kolacji z nieznajomymi – protestuję.

Jestem z siebie dumna, że prawie w ogóle nie drży mi głos. Zupełnie jakbym się go nie bała, chociaż to nieprawda.

– Nazywam się William Wolfe. – Wyciąga w moim kierunku rękę, a w jego oczach błyszczy zainteresowanie. – A pani...

– Bronte Dixon.

– Tak, wiem. – Kiedy nie podaję mu ręki, sam po nią sięga. Jego uścisk jest mocny i zdecydowany, i wydaje mi się, że trwa odrobinę zbyt długo. – Rzeczoznawca dzieł sztuki. Wiem o pani to i owo. Proszę usiąść.

Nie spuszcza ze mnie wzroku, gdy posłusznie siadam na kanapie; on zajmuje miejsce po drugiej stronie stolika. Nie bez powodu wspomniał, że jestem rzeczoznawcą. To musi mieć coś wspólnego z moją profesją.

Może jednak nie mam kłopotów?

– Chciałby pan skorzystać z moich usług? – pytam, kiedy William Wolfe macha na kogoś w oddali. To chyba kelner.

– Już to zrobiłem. – Mężczyzna uśmiecha się cierpko. – Nie wie pani?

Nic z tego nie rozumiem. Z pewnością pamiętałabym, gdyby moim klientem był ktoś taki jak William Wolfe. Koło tego faceta nie da się przejść obojętnie.

Przekrzywiam głowę, zamyślając się. Na pewno bym kojarzyła, gdybym widziała go wcześniej. Prawdopodobnie w ogóle nie chciałabym robić z nim interesów, bo ten facet nie wygląda bezpiecznie.

Wygląda na gangstera.

Nie, żebym kiedyś jakiegoś spotkała – raczej nie obracam się w tych kręgach. Ale potrafię wyczuć zagrożenie, gdy jestem blisko niego. A ten facet z pewnością oznacza zagrożenie.

– No tak, rzeczywiście, licytowałem przez pośrednika – dodaje z krzywym uśmiechem, widząc chyba moje zagubienie. – Może pani nie kojarzyć. Basquiat, całkiem ładny obrazek, mówi to pani coś?

Powoli kiwam głową. Wygląda na to, że William Wolfe jest jednym z trzech szczęśliwców, którzy ledwie kilka tygodni temu kupili od mojego narzeczonego na aukcji grafiki Basquiata. Nadal nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną ani dlaczego jestem na „spotkaniu" z nim, ale to już co nieco wyjaśnia.

Miałam w tych transakcjach swój udział. To ja załatwiłam Kieranowi miejsce w domu aukcyjnym i to ja przeprowadzałam ekspertyzy. Dostałam za to swój procent, ale jako że zrobiłam to po znajomości, był malutki. Nie chciałam wykorzystywać sytuacji.

To nadal jednak nie tłumaczy, dlaczego właśnie ja tu jestem.

– Oczywiście – potwierdzam spokojnie. – Ta aukcja była bardzo głośna.

– Wiem, że to pani wykonywała ekspertyzy potwierdzające, że grafiki są oryginalne. – William Wolfe opiera się o tył kanapy, nie spuszczając ze mnie nieruchomego spojrzenia. – Jak więc jest to możliwe, że te eksponaty są falsyfikatami?

W pierwszej chwili nie dociera do mnie to, co on próbuje mi powiedzieć. Wpatruję się w niego tępo, próbując to przetworzyć. O czym ten człowiek mówi?

Dopiero potem przychodzi gniew. Gangster czy nie, niebezpieczny facet czy nie, nie będzie podważał moich kompetencji!

– Te „eksponaty" nie są falsyfikatami – cedzę przez zęby. – Sama się o tym upewniłam.

– Ach tak? – William Wolfe podnosi brew. – Gdzie, w łóżku narzeczonego, który sprzedał te obrazki kolekcjonerom frajerom?

Piorunuję go pełnym oburzenia spojrzeniem, ale ten mężczyzna nic sobie z tego nie robi. Wprost nie wierzę, że ktoś może insynuować coś takiego! Spędziłam ostatnie dziesięć lat, ucząc się tego zawodu, odkąd tylko poszłam na studia, i żaden pewny siebie samiec alfa nie będzie mi mówił, że jestem niekompetentna!

– Nie bardzo rozumiem, co to ma znaczyć – mówię i nawet ja słyszę w moim głosie gniew. – Jeśli zamierza mnie pan obrażać, to wychodzę.

Nie zdążam się nawet podnieść, gdy czuję na ramieniu czyjś dotyk. Zamieram, po czym spoglądam w górę – to jeden z ludzi Wolfe'a, którzy mnie tu doprowadzili.

– Nigdzie pani nie idzie, póki nie wyjaśnimy sobie kilku spraw – odpowiada mój towarzysz chłodnym tonem, od którego dreszcz przepływa mi wzdłuż kręgosłupa. To nie jest przyjemny dreszcz. To dowód na to, że zaczynam wreszcie zauważać powagę tej sytuacji. – Zacznijmy od tego.

Rzuca w moją stronę cienką białą teczkę, która do tej pory leżała na kanapie obok niego. Łapię ją zręcznie i otwieram nieufnie, cały czas łypiąc na śmiertelnie spokojnego Williama Wolfe'a. Obserwuje mnie czujnie jak jastrząb, jakby liczył na jakąś moją reakcję.

I ją dostaje.

Wiem, że krew odpływa mi z twarzy, gdy tylko spoglądam na dokumenty, które znajdują się w teczce.

Nie. To niemożliwe.

– Mam własnego eksperta, który uważnie przyjrzał się mojemu nowemu nabytkowi – mówi z nutką znudzenia w głosie. – Jak pani widzi, jego ekspertyza wykazała z całą stanowczością, że grafika Basquiata, którą kupiłem za, bagatela, pięć milionów dolarów, to bardzo zręczna podróbka.

Rzucam teczkę na stół, czując, jak moje serce zaczyna galopować jak szalone. Chryste. Nie. To nie może być prawda.

Jeszcze nigdy się nie pomyliłam. Mam naprawdę dobre oko, jeśli chodzi o malarstwo, zwłaszcza współczesne. Jasne, nie jestem ekspertem we wszystkim – nikt nie jest – ale potrafię zasięgnąć odpowiednich informacji i je zweryfikować, jeśli trzeba. Znam się na tym i wiem, co robię. Wiem, że jestem w tym dobra.

Jednak dokumenty, które przedstawia mi William Wolfe, dobitnie świadczą o tym, że tym razem się pomyliłam. Basquiat Kierana jest falsyfikatem. Bardzo dobrym, ale wciąż falsyfikatem. Jak mogłam to przeoczyć? Jak mogłam tego nie zauważyć? Naprawdę bardzo się starałam, żeby moje uczucia do narzeczonego nie weszły mi w paradę. Chciałam być w każdym calu profesjonalna.

Nie chce mi się wierzyć, że popełniłam taki błąd. To kompletnie nie w moim stylu. Przeglądam dokumenty ponownie, szukając jakiejś luki, która pomogłaby mi to zrozumieć, ale nic z tego. Nie ma jej tam.

Pomogłam Kieranowi sprzedać trzy świetne falsyfikaty za piętnaście milionów dolarów łącznie.

Bardzo staram się nie pokazać po sobie uczuć, ale chyba nie jest to możliwe, skoro ręce zaczynają mi się w końcu trząść. Chryste, będę skończona, jeśli to wyjdzie na jaw. Moje kontakty nie będą chciały mieć ze mną nic do czynienia, gdy się dowiedzą. Znajomości w domach aukcyjnych, w galeriach i wśród prywatnych kolekcjonerów, to wszystko przestanie istnieć. Środowisko mi tego nie zapomni. Takich błędów się nie zapomina.

A do tego piętnaście milionów dolarów plus odszkodowania! Jestem ubezpieczona, ale przecież nie aż na takie kwoty. Zlicytują mnie i pójdę mieszkać pod most!

– Panno Dixon. – Do moich rozmyślań wdziera się natrętny niczym bzyczenie muchy głos Williama Wolfe'a. – Czy teraz pojmuje pani, dlaczego zaprosiłem panią na tę kolację?

Podnoszę na niego wzrok; w tej samej chwili kelner przynosi nam jedzenie i wino. Ledwie zwracam uwagę na to, że wino jest czerwone, a danie to jakiś rodzaj makaronu z owocami morza. Żołądek mam już tak ściśnięty z nerwów, że wątpię, żebym była w stanie cokolwiek przełknąć.

Dopiero teraz to sobie uświadamiam: on jest jednym z tych frajerów, których Kieran naciągnął na pięć milionów dolarów. Ten facet, który wygląda na niebezpiecznego gangstera. I ma mnie właśnie w swoich łapach.

Robi mi się gorąco i zimno na przemian; zaczynam szczękać zębami, dlatego czym prędzej zaciskam szczęki, żeby William Wolfe tego nie zauważył. Nie pokazuj po sobie strachu, przemyka mi przez głowę. On na to właśnie liczy.

– Zaczynam – przyznaję i jestem z siebie bardzo dumna, bo głos właściwie w ogóle mi nie drży. – Ale to nie ode mnie kupił pan grafikę. Sprzedającym był Kieran Lewis. To jego należy pociągnąć do odpowiedzialności.

– Ale to pani poświadczyła, że grafika to oryginał, przez co mój pełnomocnik dał się nabić w butelkę. – Na ustach Williama Wolfe'a błąka się lekki uśmieszek, jakby wiedział, że kontroluje tę rozmowę. No cóż, ja nadal nie wiem, do czego ona dąży. Każe mi oddać te pięć milionów? Jestem dobrze sytuowana, ale daleko mi do takich oszczędności. – A co do pani narzeczonego... Kieran Lewis zapadł się pod ziemię, ale pani z pewnością już o tym doskonale wie.

Nie potrafię powstrzymać zaskoczonego sapnięcia. To dlatego nie dzwoni? Dlatego nie daje znaku życia? Nie bo coś mu się stało, nie bo z kimś zabalował, tylko oszukał mnie, moich klientów na piętnaście milionów dolarów i zwiał, gdzie pieprz rośnie?!

Wprost nie wierzę, że jestem taką idiotką. W przeszłości faceci rolowali mnie już wielokrotnie, ale coś takiego zdarza mi się po raz pierwszy. Jak mogłam dać się wplątać w coś podobnego?! Przecież ten palant może mi zniszczyć całe życie! Tu nie chodzi już tylko o związek, ale o moją pracę, karierę i przyszłość!

Chryste, dobrze, że ten palant zapadł się pod ziemię, bo inaczej udusiłabym go gołymi rękami.

– Ja nie... – Nie wiem, co mu odpowiedzieć. Próbuję zebrać myśli. – Nie rozumiem, dlaczego miałabym o tym wiedzieć.

William Wolfe śmieje się, w tym śmiechu nie słyszę jednak wesołości.

– Może dlatego, że jest pani jego wspólniczką? – podsuwa. – Błagam, proszę nie robić ze mnie idioty. Albo to pani z nim zaplanowała, a on zostawił panią na pastwę losu, albo jest pani zakochaną w oszuście idiotką.

Cóż, to prawda. Trzeciej opcji nie ma.

– Ma pani naprawdę dobre opinie w mieście – kontynuuje tymczasem mój rozmówca, nie czekając na odpowiedź. – Zapewne dlatego mój pełnomocnik wybrał właśnie aukcję poświadczoną przez panią. Trudno mi więc uwierzyć, żeby to mógł być przypadek. Chciała pani wraz z narzeczonym ugrać coś na kolekcjonerach frajerach, prawda? A on zwiał z forsą i zostawił panią na lodzie.

Chyba jednak dostanę ataku paniki, chociaż to nigdy mi się nie zdarza.

A więc może być gorzej. Mogę nie tylko zostać najbardziej niekompetentnym rzeczoznawcą dzieł sztuki od czasu przewodniczącego Instytutu Amadeo Modiglianiego. Mogę również zostać oszustką, naciągaczką i wspólniczką gościa, który zgarnął za falsyfikaty piętnaście milionów dolarów i zwiał w siną dal.

Po moim trupie. Nie zostanę własnym ojcem, zwłaszcza że nie zrobiłam nic złego poza tym, że dałam się wprowadzić w błąd i zaufałam mężczyźnie, który na to absolutnie nie zasługiwał.

– Nie miałam o tym pojęcia – odpowiadam, dumnie unosząc głowę. – Też jestem w tej sytuacji ofiarą. Przyznaję, popełniłam błąd i nie zauważyłam, że grafiki to falsyfikaty. Nie zrobiłam tego jednak celowo i nie miałam z tego żadnych korzyści. Więc jeśli pan chce, może mnie pan nazywać zakochaną w oszuście idiotką.

Trudno powiedzieć, czy naprawdę jestem lub byłam zakochana w Kieranie. Moje uczucia nie bywają raczej tak mocne. Ale byłam do niego naprawdę przywiązana i jego zdrada naprawdę boli. Czy planował to przez cały ten czas, gdy byliśmy razem? Czy wpadł na to później i postanowił mnie po prostu wykorzystać? Jak to się stało, że zostałam narzędziem w rękach oszusta?

Nie jestem w stanie pojąć, jak mogłam dać się tak podejść.

– Jakoś nie chce mi się w to wierzyć – odpiera William Wolfe. – Nie wygląda pani na idiotkę. A biorąc pod uwagę pani przeszłość, jestem skłonny pani nie uwierzyć.

Prycham z oburzeniem.

– Moją przeszłość?! Mam nieposzlakowaną opinię w branży, w której obracam się od lat!

Wolfe uśmiecha się paskudnie.

– Ależ oczywiście. Mówiłem, że dokładnie panią sprawdziłem, panno Dixon – stwierdza z przekąsem, po czym dodaje: – A może powinienem powiedzieć „panno Harris"?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro