Rozdział 40
Żyje. Musi żyć. Po prostu musi żyć — powtarzałam w myślach jak mantrę, biegnąc szpitalnym korytarzem. Byłam egoistką, ale potrzebowałam go dla siebie. Potrzebowałam, żeby był obok i pomógł mi przejść przez moje piekło. Bez jego niebieskiego spojrzenia, bez tego kpiącego uśmiechu, bez tych szorstkich dłoni i bezpiecznych ramion nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Potrzebowałam Rusha, żeby przetrwać. Potrzebowałam go, żeby żyć. Może i było to niebezpieczne, nieodpowiednie, ale miałam to totalnie gdzieś. Mogliśmy być razem zniszczeni i połamani.
— Olivier Heyes — powiedziałam zdyszana do pielęgniarki, siedzącej za blatem recepcji. Uniosła głowę, patrząc na mnie z absolutnym spokojem. Miałam ochotę rzucić się na nią i nią potrząsnąć. — Przywieziono go tu jakiś czas temu.
Pielęgniarka uniosła brew i wstukała coś na klawiaturze.
— Jest pani z rodziny? — zapytała nadal z tym cholernym spokojem.
— Jest jego żoną — odpowiedział za mnie Hatchet, zjawiając się u mojego boku. Pielęgniarka obrzuciła go spojrzeniem i spiekła raka. Jej policzki stały się niemal tak czerwone, jak oprawki jej okularów. Nie miałam pojęcia czy miało to coś wspólnego z tym, że Hatchet był w sumie przystojnym facetem, czy najzwyczajniej w świecie przestraszyła się jego tatuaży i barw klubowych.
— Umm... — wymamrotała, stukając w klawiaturę. — Pan Heyes jest w trakcie operacji.
— Żyje? — wyjąkałam z ulgą. Musiałam przytrzymać się szarego blatu recepcji, bo omal nie ugięły się pode mną kolana.
— Z tego co piszą w systemie to tak — odpowiedziała oschle, po czym zerknęła na Hatcheta. Ten jednak wpatrywał się w moją skroń, jakby gotowy w każdej chwili mnie złapać, jeśli usłyszałabym zbyt wiele informacji. — Możecie poczekać w poczekalni. Jego lekarz prowadzący wyjdzie do państwa, żeby was o wszystkim poinformować. Proszę uzbroić się w cierpliwość.
Wzięłam drżący oddech i spojrzałam z popłochem na Hatcheta. Ten bez słowa złapał mnie za łokieć i pociągnął w stronę poczekalni, gdzie siedziało kilka osób. Rozejrzałam się dookoła. Każdy z tych ludzi wyglądał, jakby przeżywał najgorsze chwile w ich życiu. Podejrzewałam, że tak w istocie było.
Opadłam na jeden z szarych foteli i bezmyślnie wpatrywałam się w przeciwległą ścianę. Jedyne co mogłam zrobić to czekać. Chciało mi się płakać z bezsilności.
Hatchet usiadł obok mnie i oparł łokcie na udach, pochylając się w przód. Zmarszczyłam brwi, patrząc na niego z zaskoczeniem.
— Zostajesz? — zapytałam go cicho. W tle leciała cicha popowa piosenka, a starsza para rozmawiała półgłosem w kącie pomieszczenia. Nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi.
— Nie mogę zostawić cię samej — zapewnił. — Big Jim powiesiłby mnie za jaja.
— Co z nim? — zapytałam szybko, uświadamiając sobie, że nawet przez chwilę się nad tym nie zastanawiałam. Nie świadczyło to o mnie zbyt dobrze jako o córce. — Nic mu nie będzie?
Hatchet pokręcił przecząco głową.
— Pozbyliśmy się niewygodnych rzeczy — szepnął, mając na myśli trupy i broń. — Spiszą zeznania i go wypuszczą. Nie mają powodów, żeby go zatrzymywać. Jest tylko świadkiem.
— Jesteś pewien?
— Tak — zapewnił. — Nie po to są na liście naszych płac, żeby teraz zadawać niewygodne pytania.
Zagryzłam z roztargnieniem wargę, wiercąc się na krześle. Noga podrygiwała mi nerwowo i zaczęłam skubać skórkę wokół paznokcia. Hatchet posłał mi zirytowane spojrzenie i złapał mnie za nadgarstek, kładąc moją rękę na moim udzie. Spojrzałam na niego ze dziwieniem, ale widząc jego zmarszczone z niepokoju brwi, nie skomentowałam. Czułam, że jeszcze chwila i zwariuję.
— Co z JJ'iem? — zapytałam. Pytanie pozwalały mi na chwilę oderwać myśli od łatanego na stole operacyjnym Rusha. — Ktoś go szuka? Czy jako vice nie powinieneś być teraz w klubie? — wyrzucała z siebie pytania z prędkością karabinu maszynowego. Hatchet posłał mi tylko pochmurne spojrzeniem w odpowiedni. Wpatrywałam się jednak w niego nadal, więc westchnął głośno i oparł potylicę o ścianę, zamykając oczy.
— Jesteś wkurzająca, kiedy się martwisz — wymamrotał Hatchet, nie otwierając oczu. — Tak, powinienem być w klubie. Nie, JJ'a nikt nie szuka. Musi sam się przekonać, że to wszystko prawda. Suka wyruchała go i to nie tak, jakby tego chciał. Pewnie pojechał sprawdzić jej mieszkanie, będzie próbować ją znaleźć i wszystko wyjaśnić. — Otworzył oczy, wlepiając we mnie zielone spojrzenie. — Uwierzyłabyś, gdybym ci teraz powiedział, że Rush jest pierdolonym zdrajcą?
Na samą myśl, że ktoś mógłby oskarżyć Rusha o zdradę czułam autentyczną złość.
— Jest jednym z nas — powiedziałam z mocą. — Jest Hellhoundersem, nie zdradziłby.
Hatchet prychnął rozbawiony.
— Mnie nie musisz przekonywać, księżniczko. Nikt nie oskarża go o zdradę. Ale sama rozumiesz... W oczach JJ'a Tessa jest pieprzonym uosobieniem niewinności.
Zagryzłam wargę, odwracając od niego spojrzenie. Miał rację. JJ nam nie uwierzy, dopóki nie przekona się o tym na własne oczy. Cholernie mu współczułam. W końcu znalazł kobietę, z którą chciał spędzić życie, a ona okazała się zwykłą suką. Czułam się winna, bo przecież poznał ją dzięki mnie. Nie potrafiłam zrozumieć jak można się tak zachować? Kochała Connora, a mimo to sypiała z moim bratem. I to wszystko za pozwoleniem Connora. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że jego uczucie było odwzajemnione. Czy Tessa naprawdę była tak głupia, żeby w to uwierzyć? Zaraz potem w moim umyśle pojawiła się Tammy z jej oddaniem do Key'a i nie byłam już tego taka pewna. Ona dla tego sukinsyna też zrobiłaby wszystko.
Krew zalała moje wargi, gdy przygryzłam je za mocno. Ból fizyczny odwracał trochę uwagę od tego, który czułam w serce. Nie potrafiłam zmusić swojego ciała do bezruchu. Cholerny niepokój o życie Rusha i uczucie bezsilności targały mną całą.
Drzwi do poczekalni otworzyły się nagle, a w progu stanął Sunny z Foghornem. Hatchet otworzył oczy i podszedł do nich szybko. Siedzący w poczekalni ludzie odprowadzili go zaciekawionymi spojrzeniami. Obserwowałam Hatcheta jak wymienił kilka zdań z Hellhoundersami. Potem spojrzał na mnie przez ramię i mimowolnie się spięłam.
— Zostawiam cię pod opieką chłopaków — rzucił Hatchet, ściskając pocieszająco moje ramię. — Twój ojciec został wypuszczony. Nic mu nie będzie. Musimy ogarnąć ten pierdolnik. Dasz sobie radę, księżniczko? — Skinęłam głową, a w oczach Hatcheta pojawiło się coś miękkiego. — Rush to uparty sukinsyn — zaczął, a w jego głosie brzmiała śmiertelna powaga. — Ma po co walczyć. Nie da się zaciągnąć na tamten świat. Wróci do ciebie, jestem tego kurewsko pewien.
Uśmiechnęłam się blado, walcząc z napływającymi do oczu łzami. Cholernie chciałam mu wierzyć, więc skinęłam jedynie głową. Wielka gula stanęła mi w gardle, uniemożliwiając mówienie. Hatchet jeszcze raz ścisnął moje ramię i kiwając sztywno głową Sunny'emu i Foghornowi wyszedł z pomieszczenia. Hellhoundersi usiedli bez słowa po moich obu stronach, roztaczając wokół siebie ponurą, milczącą aurę. Mimo tego, że jeszcze kilka minut temu rozmowa pomagała mi nie pogrążyć się w rozpaczy, w towarzystwie Sunny'ego nie potrafiłam zebrać się na odwagę, żeby powiedzieć cokolwiek.
Nie miałam pojęcia, ile czasu minęło, kiedy drzwi do poczekalni otworzyły się ponownie, a do środka wpadła rodzina Rusha. Jego matka i ojcem weszli pierwsi, a zaraz za nim pojawiły się Lucy i Amber. Każda z nich w otoczeniu swoich mężów. Serce podeszło mi do gardła, a adrenalina wystrzeliła do krwioobiegi jak przeklęta kula. Mimowolnie poderwałam się na równe nogi, ściągając tym samym na siebie ich spojrzenia.
— Ty... — wysyczał pan Heyes, ruszając w moją stronę. Sunny i Foghorn od razu poderwali się ze swoich siedzeń i stanęli przede mną jak cholerni rycerze. Pan Heyes spojrzał na nich z wściekłością, ale przez jego twarz przemknął cień lęku. Foghorn był młody, nie mógł być starszy niż ja, ale nawet on budził szacunek. Nie wspominając już o Sunny'm, który wyglądał jakby w każdej chwili gotowy był dobyć broni.
— Przepraszam — wyszeptałam ze łzami w oczach. Nawet ich nie powiadomiłam. Od czasu, gdy zobaczyłam wykrwawiającego się Rusha byłam w dziwnym odrętwieniu. Zupełnie jakby wszystko dochodziło do mnie z opóźnieniem. Chciałam powiedzieć coś jeszcze, ale język odmówił mi posłuszeństwa. Bo cholera jasna, co miałam powiedzieć? Przeprosić za to, że ich cholerny syn uratował mi życie? Po raz kolejny? Prawdą było to, że Rush był tu przeze mnie.
— Mówiłem, że tak się to skończy! — krzyczał dalej pan Heyes, patrząc na mnie morderczym wzrokiem. Jego żona uwiesiła się jego ramienia, zupełnie jakby miała nadzieje, że w razie konieczności powstrzyma go przed rzuceniem się na mnie z pięściami. — Ten cholerny gang zapewni mu jedynie kulkę w głowę! I co, miałem cholerną rację!
— Calum, proszę cię — szepnęła pani Heyes, zerkając to na mnie to na swojego męża. — Po prostu dowiedzmy się co z naszym synem.
— Jest operowany — powiedziałam szybko, wychodząc zza pleców Sunny'ego. Ten w odpowiedzi przysunął się do mnie bliżej, jakby gotów w każdej chwili zasłonić mnie przed niebezpieczeństwem. Miałam mu ochotę powiedzieć, że pan Heyes nie jest tak popieprzony jak on i na pewno nie zacznie strzelaniny w szpitalu.
— To prawda, że to rana postrzałowa? — zapytała Amber, sprawiając, że spojrzałam w jej stronę. Jej włosy były rozczochrane, a wyraźne cienie pod oczami zdradzały to, że została zerwana z łóżka w środku nocy. Chyba nawet miała na sobie spodnie od piżamy.
Zagryzłam mocno wargę, zanim skinęłam głową. Lucy wciągnęła ze świstem powietrze i zasłoniła usta dłonią.
— Mówiłem, że przez ten gang tak skończy... — wymamrotał pan Heyes ze złością, po czym opadł na najbliższy fotel. Ukrył twarz w dłoniach i znieruchomiał.
— To nie tak... — wyszeptałam, nie mając pojęcia jak to wszystko wyjaśnić. Chciałam tylko, żeby ktoś zabrał mnie do Rusha, żeby był tu i ukrył mnie w swoich bezpiecznych ramionach. — Uratował mi życie. Gdyby nie Rush... — Przełknęłam głośno ślinę i pokręciłam głową. Oczy mnie szczypały, a serce bolało z każdym uderzeniem. Jeśli umrze... nie, nie chciałam nawet o tym myśleć.
— Nie — powiedziała nagle głucho pani Heyes. Jej wzrok był twardy, nieustępliwy, kiedy skrzyżował się z moim. — Nie chcę cię tutaj widzieć. To przez ciebie mój syn jest w takim stanie. To wszystko twoja wina, że nie odszedł wcześniej, tak?
Sunny zrobił krok w jej stronę.
— Nie masz, kobieto, pojęcia o czym mówisz... — zaczął z morderczym wyrazem twarzy, ale złapałam go za nadgarstek i pociągnęłam w tył. Pani Heyes spojrzała na niego z jawnym przerażeniem.
Nie miałam siły tłumaczyć jej tego, że nie miałam nic wspólnego z życiem Rusha w klubie. Nie minął nawet rok odkąd go poznałam, a przecież dołączył do Hellhoundersów niedługo po tym, jak uciekłam z mamą do Seattle. Nic z tego nie miało znaczenia. Państwo Heyes potrzebowali kozła ofiarnego, a ja byłam gotowa przyjąć na siebie tę rolę. Przełknęłam więc łzy i usiadłam na szarym fotelu, unosząc dumnie głowę.
— Nie chcę jej tutaj...
— Mamo... — odezwała się Amber, ale jej matka od razu przerwała.
— Nie jest z rodziny. Nie ma prawa tu być. Jeśli nie wyjdzie powiadomię ochronę.
— Tylko spróbuj — warknął Sunny. Byłam mu wdzięczna za ochronę, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że robił to jedynie z czystego obowiązku.
— Nie wyjdę — powiedziałam twardo, patrząc jej prosto w oczy. — Rush jest moim Starym. Jestem tam, gdzie on. Nie ma, kurwa, opcji, że ktoś mnie stąd wyprowadzi. Prawda, Sunny? — spojrzałam na niego z nadzieją. W odpowiedzi skinął sztywno głową i wiedziałam, że byłam bezpieczna. Nikt mnie stąd nie ruszy. Sunny im nie pozwoli.
Pani Heyes zacisnęła usta w wąską linię i spojrzała najpierw na Sunny'ego, a potem na Foghorna. Usiadła na krześle najwyraźniej dochodząc do wniosku, że tę bitwę przegrała.
Czas mijał nieubłaganie, a nic się nie działo. Obserwowałam tłoczących się w poczekalni ludzi. Co jakiś czas się zmieniali. Starsze państwo wybuchło płaczem, kiedy lekarz ubrany w biały kitel wyszedł, aby z nimi porozmawiać. Uściskali go mocno i obdarzyli uśmiechami, więc podejrzewałam, że dostali dobre wieści. Zaraz potem zniknęli wraz z lekarzem, za przeszklonymi drzwiami. Do nas nadal nikt nie wychodził i starałam się przekonać samą siebie, że brak informacji był lepszy niż złe informację.
Mimo krążącej w moim organizmie adrenaliny, poczułam w końcu zmęczenie. Oczy powoli mi się zamykała, a głowa opadła na ramię Foghorna. Ten drgnął lekko, ale się nie odsunął. Byłam mu za to cholernie wdzięczna. Wpatrywałam się w przeszklone drzwi, za którymi znikali lekarze, modląc się w duchu o to, żeby następny lekarz przyszedł do nas i powiedział, że wszystko było dobrze.
Lucy i Amber rozmawiały cicho, zerkając na mnie co jakiś czas. Wiedziałam, że nie prezentowałam się zbyt dobrze. Warga mnie szczypała, a limo pod okiem musiało się powiększać, bo czułam, że puchnie. Moje włosy były związane w niechlujny kok na czubku głowy. Miałam to jednak gdzieś. Nie obchodziło mnie co rodzina Rusha sobie o mnie myślała. Liczyło się tylko to, żeby Rush przeżył.
W końcu drzwi otworzyły się, a dwóch lekarzy weszło do poczekalni. Wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. Wstrzymałam oddech.
— Rodzina pana Heyesa — odezwał się w końcu starszy z lekarzy. Miał na nosie okulary w cienkiej, złotej oprawce. Rozejrzał się po pomieszczeniu, a wymienieni poderwali się na równe nogi, omal nie rzucając się biegiem w jego stronę. Wstałam powoli, zmuszając moje nogi do ruchu. Miałam wrażenie, że całe moje ciało ważyło tonę. Złapałam Foghorna za nadgarstek, wbijając mu boleśnie paznokcie w skórę i pociągnęłam do w stronę lekarza.
— Co z naszym synem? — zapytał pan Heyes, opanowanym tonem. Matka Rusha uwiesiła się jego ramienia, jakby nie była w stanie sama ustać na nogach.
— Operacja się powiodła — zaczął, a ja poczułam, że ugięły się pode mną kolana. Sunny i Foghorn złapali mnie zanim upadłam na podłogę. Ulga zalała mnie całą i z trudem stłumiłam szloch. W końcu stres zaczął ze mnie schodzić i trzęsłam się jak osika.
— Żyje — wymamrotałam do siebie, patrząc na wytatuowaną rękę Sunny'ego, która mnie podtrzymywała. Reszta słów lekarza nie dotarła do moich uszu. Zaśmiałam się szaleńczo i opadłam na krzesło, dławiąc się śmiechem i łzami.
— Rozumiem, że się państwo martwią, ale państwa syn przeszedł poważną operację, jeszcze nie wybudził się z narkozy. Tłumy odwiedzających nie są wskazane. Jedna osoba.
Wszyscy pokiwali głowami i wiedziałam, że tym razem nie wygram. Walczyłam ze sobą, żeby nie rzucić się biegiem przez te szklane drzwi, ale wiedziałam, że jego rodzina miała pierwszeństwo. Skuliłam się więc na krześle i próbowałam uspokoić oddech.
— Nadal pieprzycie się okazjonalnie czy to coś poważniejszego? — podskoczyłam na krześle, słysząc koło ucha głos starszej siostry Rusha – Lucy. — Sądząc po tym, że siedzisz tu od kilku godzin, stawiam na opcję numer dwa.
Jej głos był lekko znudzony, ale brzmiała w nim protekcjonalna, nieprzyjemna nuta. Zmarszczyłam gniewnie brwi, nie mając ani siły ani ochoty na dziecinne przepychanki.
— Pierdol się, Lucy — odpowiedziałam spokojnie. Siedzący obok mnie Sunny zerknął na nas uważnie, jakby się zastanawiał, czy reagować. Szybko jednak doszedł do wniosku, że akurat przed atakami słownymi nie miał zamiaru mnie ratować. Nie liczyłam na nic innego.
Lucy wywróciła oczami.
— Co się stało? — zapytała poważnie. — Ojciec i matka raczej nie przyjmą zbyt dobrze prawdy, Amber tym bardziej, ale ja chcę wiedzieć, co tam się odpierdoliło? Co takiego się wydarzyło, że mój brat wylądował na stole operacyjnym z kulką w ciele, a jego laska wygląda jak ofiara pobicia?
Tym razem to ja prychnęłam.
— Rush dostał kulkę, ja zostałam pobita. To całkiem logiczne, Lucy. Właśnie to się stało.
Zazgrzytała zębami.
— Czy to gówno, które ciągnie się za Ollym może dociągnąć naszą rodzinę?
Spojrzałam na Amber, która tuliła się do swojego męża. Mąż Lucy, którego imienia nawet nie zapamiętałam, stał obok nich, zerkając na nas niepewnie. Państwo Heyes zniknęli za przeszklonymi drzwiami. Zacisnęłam dłonie w pięści, na samą myśl, że oni mogli zobaczyć Rusha, a ja nie czułam złość.
Wiedziałam, że Lucy miała dzieci. Widziałam ich zdjęcia na ścianie w salonie domu państwa Heyes. Potrafiłam sobie wyobrazić jej niepokój. Cholerne rozdarcie między miłością do brata, a potrzebą chronienia swojej własnej, małej rodziny.
— Nie — odpowiedziałam w końcu, patrząc jej prosto w oczy. — Mój ojciec i reszta Hellhoundersów posprząta ten bałagan.
Byłam tego pewna.
Przez chwilę jedynie odpowiadała spojrzeniem, jakby szukała w moich oczach potwierdzenia słów. W końcu powoli skinęła głową. Kilka czarnych kosmyków uciekło z jej niedbałego kucyka.
— Więc to prawda, że jesteś z tego świata. Wiesz... — zawahała się na moment. — Byłam wściekła, kiedy Olly przywiózł cię ze sobą na ślub Amber.
— Cóż, właściwie tego nie zrobił. Sama się wprosiłam, nie miałam pojęcia, że jedzie na ślub. — Wzruszyłam ramieniem, skupiać jednocześnie nitkę w rękawie mojej bluzki. — Raczej nie słynę z podejmowania racjonalnych decyzji.
Rozmowa pomagała mi skupić się na czym innym niż na Rushu, ale mimo to cały czas zerkałam w stronę drzwi.
Lucy machnęła ręką.
— Wiesz Olly i Celeste poznali się jeszcze w podstawówce. Byli nierozłączni. Kochali się od zawsze. Olly naprawdę mocno ją kochał, zrobiłby dla niej wszystko.
Zagryzłam z całej siły wargę, bo to nie było coś czego chciałam słuchać. Każde słowo bolało, jak dźgnięcie sztyletem.
— Kiedy zdarzył się ten wypadek. Kiedy Celeste umarła... — Lucy pokręciła głową, jakby chciała wyrzucić z niej zbędne myśli. — Coś w Ollym też umarło. Zaczął się od nas oddalać, coraz bardziej i bardziej. A potem, któregoś dnia po prostu zniknął. I pojawił się po roku ze skórzaną kamizelką z tym przeklętym psem. Nie był już naszym Ollym. Za każdym razem, kiedy go widzieliśmy mieliśmy wrażenie, że patrzymy na kogoś całkiem obcego. Zawsze był taki zimy, taki oschły. Nigdy ani jeden pieprzony raz, nie widziałam, żeby się uśmiechał. A przecież minęło sześć lat.
Zacisnęłam z całej siły oczy, czując zbierające się pod nimi łzy.
— Kiedy zobaczyłam go wtedy przed ślubem Amber, nadal nie był naszym Ollym, ale odniosłam wrażenie, że coś się zmieniło. Że gdzieś tam głęboko nadal była jakaś jego część. Myślę, że to ty wyciągnęłaś ją na światło dzienne. Pierwszy raz od sześciu lat widziałam, że się uśmiechał. Boże, Santana. — Wzięła głęboki oddech. — Patrzył na ciebie tak jakbyś ty jedyna mogła wyciągnąć go z tej czarnej dziury, do jakiej wpadł po śmierci Celeste.
— Przestań... — szepnęłam, ale nie byłam nawet pewna, czy Lucy mnie słyszała.
— Mama i tata tego nie rozumieją. Chcą tego starego Olly'ego, ale on już nie istnieje, prawda?
Wbiła w moją rękę paznokcie, zmuszając mnie, żebym na nią spojrzała. Jej niebieskie spojrzenie, niemal identyczne jak Rusha, prześwietlało mnie na wylot.
— Przykro mi, Lucy — odpowiedziałam szczerze. — Nie mam pojęcia. Nigdy nie poznałam twojego Olly'ego, ale mogę cię zapewnić, że Rush jest cudowny. Kocham go z całego serca. — Szloch złapał mnie za gardło i nie potrafiłam powiedzieć już nic więcej.
Lucy skinęła głową.
— Mam nadzieję, że gdy już z tego wyjdzie da mi kolejną szansę i pozwoli mi się poznać na nowo — powiedziała cicho z nadzieją w tych lodowato niebieskich oczach.
Kolejne minut zmieniały się w godziny, ale nikt z nas nie ruszał się z miejsca. Foghorn pochrapywał na fotelu w kącie, ale Sunny był w pełni przytomny. Zerkał na mnie co jakiś czas, jakby sprawdzał, jak się trzymałam. A przynajmniej to sobie wmawiałam, bo nie byłam pewna czy było w nim aż tak wiele ludzkich uczuć.
— Kochanie, może powinniśmy jechać do domu... — Mąż Lucy pojawił się przy jej boku, podając jej kubek z kawą. Spojrzał na drugi, który trzymał w ręce i niepewnie wyciągnął go w moją stronę. Przyjęłam podarek, próbując się uśmiechnąć. Sprawiło to jedynie, że moje opuchnięta warga, zaczęła pulsować. — Powinnaś odpocząć.
— Co z dzieciakami? — zapytała zmęczonym głosem, zanim upiła łyk kawy. — Dzwoniłeś do twoich rodziców?
Mężczyzna przytaknął. Był z niego niezmęczony spokój.
— Nawet się nie obudzili, nie mając pojęcia, że nas nie ma.
Lucy przymknęła powieki, zanim jednak usłyszałam jej odpowiedź przeszklone drzwi otworzyły się, a do poczekalni weszło państwo Heyes. Od razu poderwałam się na równe nogi, przygotowując się na to, że albo chcieli mnie stąd wyrzucić, albo coś złego działo się z Rushem. Ręka, w której trzymałam kawę za trzęsła się do tego stopnia, że siedzący obok mnie Sunny od razu ją z niej wyciągnął.
Twarz pani Heyes była blada, a fioletowo sine podkowy pod jej oczami odznaczały się wyraźnie. Zacisnęła usta w wąską linie i unikała moje spojrzenia. Miałam ochotę podejść do niej i nią potrząsnąć. Chciałam się czegoś dowiedzieć. Niewiedza doprowadzała mnie do szału.
— Chce widzieć ją — powiedział pan Heyes z ponurą miną. Skrzywił się, zupełnie jakby te słowa powodowały ból. Drgnęłam lekko.
— Obudził się? — zapytałam, bliska płaczu. Nogi miałam jak z waty.
Ojciec Rusha skinął głową, a mnie nie trzeba było mówić dwa razy. Rzuciłam się biegiem na poszukiwania Rusha, omal nie przewracając jego matki.
*
Rush leżał na szpitalnym łóżku z rękami ułożonymi niemal nienaturalnie prosto na białym prześcieradle. Serce podeszło mi do gardło. Był chorobliwie blady i dziwnie kruchu. Widok bezbronnego Rusha był czymś cholernie nienaturalnym. Kroplówka z środkami przeciwbólowymi podłączona była do jego nadgarstka.
Wzięłam głęboki oddech, robiąc niepewny krok w jego stronę.
— Rush? — wyszeptałam, zupełnie jakby głośniejsze się odezwanie było świętokradztwem. Powieki Rusha otworzyły się, pokazując te lodowato niebieskie tęczówki i kolana omal się nie ugięły pode mną z ulgi.
— Dziecinko... — wymamrotał z trudem. Wyciągnął do mnie rękę, patrząc na mnie z czułością. Zasłoniłam usta dłonią i tłumiąc szloch, rzuciłam się w jego stronę. Usiadłam na krześle i oparłam czoło o jego ramię, szlochając tak głośno, że na pewno było słychać mnie na korytarzu.
— Ty cholerny sukinsynu... — mówiłam, między łkaniem. Ręka Rusha, gładziła mnie delikatnie po włosach. — Myślałam, że cię straciłam. Nigdy więcej mnie tak nie strasz.
— Spójrz na mnie — wyszeptał słabo. Podniosłam głowę, patrząc na niego mokrymi oczami. Delikatnie dotknął mojego policzka i starł z niego łzy.
— Jesteś cała? — zapytał ze śmiertelną powagą. — Sukinsyn cię nie skrzywdził?
Napięcie w jego oczach było tak wielkie, że ledwo byłam w stanie wytrzymać to spojrzenie. Mięsień drgnął w jego szczęce, kiedy przyglądał się mojej opuchniętej twarzy.
— Jestem cała — odpowiedziałam. — To tylko kilka siniaków. Nie zrobił nic więcej.
Zamknął oczy i opadł z głową na poduszkę. Przytuliłam się do jego ciepłej dłoni.
— Dzięki, kurwa, Bogu...
— Rush... — zaczęłam. — Obiecaj mi, że już nigdy mnie tak nie wystraszysz. Już nigdy nie chcę oglądać się w takim stanie.
Otworzył oczy, a jego usta wykrzywił mały uśmieszek.
— Tamtego wieczora po strzelaninie z Wild Griffins podjąłem decyzję, dziecinko — powiedział miękko. — Zaproponowałem ci zostanie moją Własnością. To właśnie to oznacza... W razie niebezpieczeństwa zasłonię cię własnym ciałem. Chcę, żebyś była tego świadoma. — Spojrzał mi głęboko w oczy. — Zrobię wszystko, żeby cię chronić. Nasz świat jest popierdolony, ale przesiąkliśmy nim tak bardzo, że już się z tego nie wyplatamy. Więc to jedyne co mogę zrobić, chronić cię za cenę własnego życia. Nie mogę ci obiecać, że nie wezmę za ciebie kulki, ale obiecuję, że zrobię wszystko, żeby nie musieć stawać już przed takim wyborem.
Jego słowa były jak balsam na moją zbolałą duszę. Niebieskie spojrzenie wpatrywało się we mnie z intensywnością i byłam całkowicie pewna, że mówił prawdę. Może i nie był tym czego chciałam od życia, ale zdecydowanie był tym czego potrzebowałam.
— Nie chcę już uciekać, Santa — dodał miękko. — Nie chcę już umierać.
– Kocham cię, Rush — szepnęłam, pociągając nosem.
— Ja cię też kocham, dziecinko. Całą pieprzona duszą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro