Rozdział 33
Telefon zabrzęczał na stoliku nocny i rzuciłam się na niego, omal nie spadając z łóżka. Dochodziła godzina dwudziesta druga. Rush, wraz z moim bratem i ojcem wyszli ponad dwie godziny temu i od tej pory nie dawali znaku życia. Powoli zaczynałam się martwić. A właściwie zmieniałam się w jeden wielki, poplątany kłębek nerwów. Naprawdę nie przywykłam do życia w zamknięciu.
Na wyświetlaczu nie pojawiło się jednak imię Rusha ani tym bardziej mojego ojca czy JJ'a. Zmarszczyłam lekko brwi, odczytując napis Cameron, a wyrzuty sumienie złapały mnie za gardło. Nie rozmawiałam z nim od naszego ostatniego spotkania w kawiarni na terenie kampusu. Zasługiwał na coś więcej niż zniknięcie bez słowa. W ciągu ostatniego miesiąca zwodziłam go jak rasowa suka, robiąc mu złudną nadzieję. Na swoje usprawiedliwienie miałam jedynie to, że naprawdę chciałam, żeby coś z tego było. Może gdyby nie było Rusha, mogłoby nam wyjść. Ale przy Rushu nikt inny nie miał znaczenia.
Odebrałam połączenie, zerkając wcześniej w stronę Tessy, która kilka minut temu zasnęła na łóżku. Tammy zniknęła w jednej z sypialni razem z Key'em, a Tessa nie chciała zostać sama. Też potrzebowałam towarzystwa. W końcu obie czekałyśmy na swoich mężczyzn.
- Halo? - zapytałam ściszonym tonem.
Przez chwilę po drugiej stronie linii brzmiała cisza.
- Zniknęłaś bez słowa - odezwał się w końcu Cameron, a moje wyrzuty sumienia stały się jeszcze większe. Mimowolnie podeszłam do okna i objęłam się ramieniem.
- Przepraszam - odpowiedziałam szybko. To i tak zdawało się być za mało.
- Spotkaj się ze mną, Santa - zaproponował, a ja drgnęłam jak ukłuta szpilką.
- Przepraszam, Cameron. Naprawdę, ale nie mogę. - Zacisnęłam na moment powieki, zdając sobie sprawę jak okropnie to brzmiało. - Nie dlatego, że nie chcę. Masz rację powinniśmy porozmawiać w cztery oczy. Po prostu... - Wzięłam głęboki oddech. - Po prostu nie mogę się ruszyć z domu klubowego.
- Przyjadę - rzucił szybko. - Daj mi pół godziny.
Zanim miałam szansę zaprotestować przerwał połączenie. Przez kilka sekund patrzyłam na wygaszony wyświetlacz, a potem wybrałam jego numer. Sygnał ciągnął się i ciągnął, aż w końcu przeniosło mnie na skrzynkę.
- Wszystko w porządku? - wymamrotała Tessa zaspanym głosem. Uniosła głowę i podparła ją na ręce. - Wyglądasz na zmartwioną.
- Cameron chce się ze mną spotkać - odpowiedziałam, marszcząc brwi. - Powiedział, że tu przyjedzie i zanim zdążyłam mu powiedzieć, że to zły pomysł, rozłączył się.
- Próbowałaś oddzwonić? - Usiadła na łóżku, przecierając oczy.
- Nie odbiera - jęknęłam i ponownie wybrała numer. Pojawienie się Camerona w domu klubowym nie mogło skończyć się dobrze. Naprawdę nie zasługiwał na to jak go potraktowałam i nie chciałam go narażać na dodatkowe niebezpieczeństwo.
- Cholera jasna - warknęła, przerywając połączenie, kiedy przeniosło mnie na skrzynkę.
- Hej, spokojnie - powiedziała, wygrzebując się z pościeli. Usiadła obok mnie i złapała mnie za rękę. - W sumie to wcale nie tak źle. Wyjaśnisz z nim wszystko. Nic złego się nie stanie. Bull po prostu go przeszuka i przepuści przez bramę. Wyjdziesz na podjazd i szybko z nim porozmawiasz. Potem odjedzie. Nic złego mu się nie stanie, Santa. - zapewniała mnie i z każdym kolejny słowem rozluźniałam się bardziej. Tessa miała rację. Najgorsze co mogło się stać to to, że Bull po prostu każe mu zawrócić.
- Ogarnij się i weź głęboki oddech - posłała mi ten swój uroczy, uspakajający uśmiech. Naprawdę nie dziwiłam się mojemu bratu, że się w niej zakochał. Była chodzącą dobrocią. - A ja muszę iść siku. Zaraz wraca. I nie martw się na zapas, Santa.
Skinęłam głową i odprowadziłam ją wzrokiem do drzwi. Kiedy wyszła złapałam za rozciągnięty sweter, który kiedyś zostawiłam w gabinecie ojca i wzięłam kilka uspakajających oddechów.
*
- Butcher, przecież nie proszę cię o to, żebyś pozwolił mi się wybrać na cholerną wycieczkę do Vegas, tylko żebyś wpuścił do środka mojego przyjaciela - powtórzyłam po raz kolejny, próbując przemówić mu do rozsądku. Butcher był w wieku mojego ojca i był starszym o dwa lata bratem Bulla. Wyglądali niemal identycznie, z tą różnicą, że brzuch Butchera był zdecydowanie mniejszy niż Bulla.
Wiatr wiał z zachodu, sprawiając, że dostawałam gęsiej skórki. Opatuliłam się ciaśniej swetrem, modląc się o to, żeby mieć rozmowę z Cameronem już za sobą. Nie chciałam, żeby Rush był świadkiem tej rozmowy. Musiałam sama wypić piwo, które sobie naważyłam.
- Twój ojciec wyraźnie powiedział... - zaczął Butcher.
- Że nikt ma nie wychodzić - przerwałam. - Nie, że nikt ma nie wchodzić. Na litość boską, to tylko student. Nie ma pojęcia co się tu dzieje.
- Nigdy nie wiesz, Księżniczko, komu można ufać.
Westchnęłam ciężko, przykładając dłoń do czoła. Byłam zmęczona. Chciałam, żeby Rush już wrócił. Żeby mój ojciec i brat byli już w klubie. Nie potrafiłam odetchnąć pełną piersią, nie wiedząc co się z nimi działo. Miałam wrażenie, jakby na mojej klatce piersiowej cały czas leżał wielki głaz.
- Będziemy stać na podjeździe. Będziesz mieć na nas oka. Możesz go nawet przeszukać.
Butcher prychnął głośno.
- Oczywiście, że go kurwa przeszukam.
- Więc go wpuścisz? - podchwyciłam.
Zazgrzytał zębami ze złości i spojrzał w nocne niebo, zupełnie jakby użerał się z namolną pięciolatką.
- Pięć minut, Santana - powiedział w końcu, sprawiając tym samym, że wypuściłam z płuc wstrzymywany oddech. Skinęłam głową, bo głos nagle utknął mi w gardle. Nie byłam gotowa na tę rozmowę, ale byłam pewna, że to właściwa rzecz. Nigdy nie mogłabym być z Cameronem i zasługiwał na to, żeby wiedzieć na czym stoi. Zasługiwał, żeby usłyszeć to ode mnie osobiście.
Minęło kilka minut zanim w nocnej ciszy usłyszałam dźwięk samochodowego silnika. Opony szeleściły na żwirze i już po chwili ostre światła oświetliły podjazd. Butcher warknął na mnie, żebym natychmiast odeszła na werandę i poczekała, aż będzie bezpiecznie. Miałam ochotę wytknąć, że to tylko Cameron a nie pieprzeni Wild Griffins, ale nie byłam idiotką. Mogły się podziać różne rzeczy, a Butcher musiał wykonać swoją pracę.
Stanęłam, więc posłusznie na werandzie, obejmując drewniany słup, jakbym potrzebowała oparcia. Powietrze robiło się coraz chłodniejsze i nie mogłam powstrzymać dreszczu, który wstrząsnął całym moim ciałem.
Czarny land rover zaparkował przed bramą, a Cameron wyskoczył z szoferki. Uniósł w górę ręce, kiedy Butcher podszedł do niego z wyciągniętym pistoletem. Wyrzuty sumienia stały się jeszcze większe. Cameron nie powinien przez to przechodzić.
W końcu Butcher machnął na mnie ręką i niemal biegiem rzuciłam się w ich stronę. Przełknęłam z trudem ślinę, obejmując się ramieniem i próbując przygotować się na tę rozmowę. Mimo tego, że siedząc w pokoju przygotowałam w głowie cały scenariusz teraz ziała w niej wielka pustka.
Cameron wsadził ręce do kieszeni jasnych dżinsów. Pasowały do niebieskiej uczelnianej kurtki. Wyglądał na równie zdenerwowanego jak ja. Przestąpił z nogę na nogę, nie odrywając ode mnie spojrzenia.
- Pięć minut - warknął do mnie Butcher, kiedy znalazłam się w zasięgu słuchu. Skinęłam głową, nie odrywając spojrzenia od Camerona. Próbowałam się do niego uśmiechnąć, ale wyszedł mi jedynie niemrawy grymas.
- Przepraszam, Santa - rzucił szybko Cameron, a w jego oczach zalśniły łzy. Zmarszczyłam brwi, nie mając pojęcia, dlaczego to on mnie przepraszał. Coś zimnego złapało mnie za serce. Moje nogi zgubiły rytm. - Tessa powiedziała...
Zanim miał szansę dokończyć, jego głowa odskoczyła w bok, a krew trysnęła mi na twarz. Wrzasnęłam dziko, robiąc chwiejny krok w tył. Miałam wrażenie, że jego ciało upadło na ziemię w spowolnionym tempie. Moje oczy widziały to wszystko, ale umysł jeszcze nie potrafił tego przetworzyć. Cameron wpatrywał się martwym wzrokiem w bliżej nieokreślony punkt, a krew wypływała z jego głowy na żwirowy podjazd.
Jak spod tafli brudnej wody usłyszałam przekleństwo Butchera. Rozległ się kolejny strzał i mężczyzna padł martwy na ziemię, zanim zdążył sięgnąć po broń.
Nawet nie pomyślałam o tym, żeby rzucić się w jego kierunku i wyrwać broń z jego dłoni, ani tym bardziej, żeby rzucić się do ucieczki. Najzwyczajniej w świecie mnie zmroziło. Mogłam jedynie wpatrywać się w Camerona. Nie potrafiłam odwrócić wzroku. Ktoś wyskoczył z samochodu i złapał mnie w pasie. Zaczęłam kopać, a panika wystrzeliła w moje żyły, jak fajerwerki w nocne niebo. Mężczyzna był jednak zdecydowanie zbyt silny, nie zważał na moje krzyki i kopnięcia.
Kątem oka udało mi się jeszcze zobaczyć, jak drzwi domu klubowego otwierają się z hukiem i mężczyźni wypadają na podjazd, ale silne ręce nieznajomego wrzuciły mnie do samochodu. Zdążyłam go jeszcze ugryźć w przedramię, zanim dostałam w twarz. Ból na chwilę mnie zamroczył, ale wyraźnie usłyszałam szorstki głos.
- Ruszaj, do kurwy nędzy.
Samochód odjechał z piskiem opon, a kilka kul odbiło się od karoserii. Zaraz potem poczułam ukłucie na ramieniu i pochłonęła mnie ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro