Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 28

JJ krwawił jak zarzynana świnia.

Ledwo udało mu się utrzymać na motocyklu, zanim zaparkowałem przed domem klubowym. Adrenalina nadal krążyła w moim krwioobiegu, napędzając mnie do działania. Skrajną głupotą było jednak zostanie na miejscu i próba odzyskania naszej dostawy. Mogłem być lekkomyślny, ale cholera, chciałem jeszcze kiedyś zobaczyć jak Santana Mason strzelała balony z gumy do żucia. Nawet jeśli robiło to ze mnie idiotę.

— Trzymasz się? — zwróciłem się do JJ, kiedy ten niezdarnie zszedł z maszyny. Przyciskał do czoła zakrwawioną bandanę, która kiedyś była niebieska. Teraz przybrała niemal czarny kolor. Skinął mi lekko w odpowiedzi głową, a w jego oczach widziałem to samo co zapewne odbijało się w moich – chęć odwetu i rządzę zemsty.

Ryk silników rozległ się w powietrzu, a na podjazd wjechały dwa motocykle. Houston zaparkował obok mnie, wbijając w powietrze kłęby kurzu. Jego lewe ramie pokryte było czerwienią i dostrzegłem w nim dziurę po kulce, ale ten zdawał się tego w ogóle nie dostrzegać.

— Łapcie go — warknął Hatchet, wskazując głową za siebie. W tej samej sekundzie, siedzący za jego plecami Lucky, osunął się z motocykla i uderzyłby w żwirowy podjazd, gdybyśmy razem z JJ'iem go nie złapali.

Zakląłem szpetnie pod nosem, zarzucając sobie jego rękę na ramię. JJ, chwycił go z drugiej strony i ruszyliśmy w stronę werandy. Rana na boku Lucky'ego cholernie krwawiła, a on sam był blady jak ściana. Koszulka, którą miał na sobie przesiąkła czerwienią i na próżno byłoby szukać na niej pierwotnego szarego koloru.

Hatchet wyminął nas i otworzył drzwi, krzycząc jednocześnie:

— Dzwońcie po Doca!

W domu klubowym zapanowało zamieszanie. Któraś z kobiet, siedzących w kuchni pisnęła głośno, kiedy zobaczyła ociekającego krwią Lucky'ego, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. Weszliśmy do salonu, a Houston jednym zamaszystym ruchem wrzucił ze stołu wszystkie rzeczy. Deptając po rozbitym kuflu, położyliśmy z JJ'iem Lucky'ego na stole. Jęknął przy tym głośno, bo najwyraźniej nie wykazaliśmy się odpowiednią dozą delikatności.

Zakląłem tym razem głośniej, obserwując wypływającą z jego ciała fontannę krwi. Po chwili zaczęła spływać po stole na drewnianą podłogę. Houston ocknął się jako pierwszy z nas i przycisnął do brzucha Lucky'ego swoją koszulkę, którą ściągnął z grymasem na twarzy. Jego własna ręką ociekała czerwienią, utrudniając mu ruchy.

Zamieszanie przybierało na sile i już po chwili do salonu wbiegł Big Jim, patrząc na nas zdziwionym wzrokiem. Do tej pory nigdy nie mieliśmy problemów na trasie. Może i Wild Griffins zawsze byli naszymi wrogami, ale nie mieli jaj, żeby tak otwarcie z nami zadzierać. Zazwyczaj trzymaliśmy się swoich granic i pilnowaliśmy własnych interesów.

— Co do kurwy? — zapytał Big Jim.

— Pierdolona masakra — odpowiedziałem szybko, przeczesując zakrwawionymi rękami włosy. Adrenalina powoli zaczynała ze mnie schodzić i nie marzyłem o niczym innym niż o tym, żeby zapalić. — Pojawili się nagle, nie mieliśmy żadnych szans. Jedyne co mogliśmy zrobić to spierdalać. Ledwo udało nam się wyciągnąć z tego Lucky'ego.

— Podziurawili go jak ser szwajcarski — dorzucił JJ, mocniej dociskając do rany na czole bandanę. Lewe oko musiał zamknąć, bo zalewało się krwią.

— Jesteście pewni, że to oni? — zapytał Big Jim, patrząc to na wykrwawiającego się na stole Lucky'ego to na resztę z nas. Niepokój na jego twarzy, sprawił, że i mnie coś ścisnęło w dołku.

Skinąłem głową.

— Widziałem ich barwy jasno i wyraźnie — rzuciłem.

— Wszyscy widzieliśmy — dopowiedział Hatchet. Opierał się dłońmi o stół, patrząc na szefa ze śmiertelną powagą. — Oko za oko, Big Jim — dodał. — Musimy odpłacić im tym samym. Teraz, zanim zdążą się przegrupować. Zanim się nas spodziewają. Kurwa! — przeklął nagle. — Gdzie ten pieprzony Doc?

Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy jak na komendę spojrzeliśmy na Lucky'ego. Nie wyglądało to dobrze. Mimowolnie zacisnąłem dłonie w pięści, a ślepa furia wybuchła w moim wnętrzu jak bomba. Chciałem działać. Chciałem zrobić to co powiedział Hatchet – odpłacić im się z nawiązką.

— Co robimy? — pytał dalej Hatchet. — Nie ma czasu na zwołanie narady. Szefie?

Big Jim spojrzał mu prosto w oczy i na moment zmienił się w kamienny posąg. W końcu wypuścił z płuc długi oddech.

— Pokażmy sukinsynom, że z nami się nie zadziera — odpowiedział. — Chcieli wojny to ją dostaną.

— Lockdown? — zapytał Houston, nadal dociskając koszulkę do rany na brzuchu Lucky'ego. Krew zaczynała płynąć coraz wolniej.

Big Jim skinął głową.

— Co z tobą? — wskazał podbródkiem na zakrwawioną rękę Houstona.

— Przeszła na wylot —wymamrotał wypranym z emocji głosem. — Nic mi nie będzie.

W powietrzu czuć było metaliczny zapach krwi i oczekiwanie na rzeź. Dreszcz ekscytacji przebiegł mi po kręgosłupie, ale to uczucie zaraz zniknęło, wraz z kolejnymi słowami Big Jima.

— Sprowadźcie do klubu wszystkich. Zwłaszcza kobiety i dzieciaki — rozkazał grobowym głosem Big Jim, po czym spojrzał na swojego syna. — JJ, jedź po swoją siostrę.

Ten zacisnął z całej siły szczękę, jakby walczył sam ze sobą. Dopiero po sekundzie odpowiedział:

— Najpierw Tessa.

Ta odpowiedź najwyraźniej nie spodobała się jemu ojcu. Zakląłem w myślach, patrząc to na jednego to na drugiego. Moje głupie serce drgnęło w piersi, bo oto nadarzała się okazja, żebym w końcu zobaczył tę przeklętą blondynkę.

— Niech JJ jedzie po swoją kobietę. — Usłyszałem swój własny głos. — Pojadę po Księżniczkę.

Zanim Big Jim miał szansę odpowiedzieć, drzwi huknęły o ścianę, a do salonu wbiegł Doc z wielką czarną torbą. Wszyscy zeszli mu z drogi, kiedy podszedł do stołu. Zaraz potem zaczął wykrzykiwać polecenia, więc odsunąłem mu się z drogi. JJ i Big Jim ruszyli za mną.

— Sprowadź moją córkę jak najszybciej — warknął do mnie, a niepokój w jego oczach się zmógł. Niemal równał się z moim. Bałem się, że mogli ją już dorwać. Że zaplanowali coś dokładniej niż byśmy się po nich spodziewali. Żaden z nas nie chciał tego powiedzieć na głos, ale byliśmy na przegranej pozycji. Działo się coś, czego początku nie potrafiliśmy odnaleźć – jak pieprzona, poplątana włóczka. Nie potrafiliśmy dogrzebać się do żadnych informacji. Wiedzieliśmy jedynie, że Wild Griffins wypowiadali nam wojnę. I być może Dust Devils mieli z tym coś wspólnego. I mimo, że byliśmy silnym klubem, połączenie tych dwóch mogło mieć dla nas zgubne skutki. Tego też nikt nie chciał powiedzieć na głos.

— Nie martw się Big Jim. Włos jej z głowy nie spadnie — zapewniłem, wiedząc, że nie dopuszczę do tego, żeby ją skrzywdzili. Czy tego chciałem czy nie, jakaś część mnie uważała ją za moją. Mała Santana Mason wdarła się do mojego życia zbyt głęboko. Była w jakiś sposób moja. Nie potrafiłem nawet myśleć o tym, że mógłbym ją stracić. Na samą myśl coś ściskało mnie w klatce piersiowej.

— Weź mój motocykl. — Big Jim wyciągnął z kieszeni kluczyki i rzucił je swojemu synowi. — A teraz wypierdalajcie. — warknął do nas, wskazując głową w stronę drzwi. Żaden z nas nie czekał na nic więcej. Niemal biegiem rzuciliśmy się do swoich motocykli.

JJ wyrzucił na podjazd zakrwawioną bandanę, ale rana na szczęście przestała krwawić. Założył na głowę kask i zdążył skinął mi jeszcze głową, zanim niemal jednocześnie odpaliliśmy silniki.

Niepokój buzował w moich żyłach, mieszając się z czystą adrenaliną. Chciałem jedynie sprowadzić Santanę w bezpieczne miejsce i powystrzelać tych sukinsynów. Może było ze mną coś nie tak, może byłem ostro popieprzony, ale to wszystko sprawiało, że czułem się żywy. Od śmierci Celeste jedynie ta adrenalina, to cholerne życie na krawędzi, sprawiało, że nie rozsypywałem się na drobne kawałki.

To i mała Santana Mason.

*

Słońce świeciło wysoko na niebie, sprawiając, że strużka potu spływała mi wzdłuż kręgosłupa, gdy w końcu zaparkowałem motocykl na terenie kampusu. Wokół mnie kręciło się pełno studentów, ale w tym cholernym tłumie nie dostrzegłem blond czupryny Santany. Mój niepokój rósł z każdą kolejną sekundą i z każdym usłyszanym „zostaw wiadomość po sygnale", gdy próbowałem się do niej dodzwonić. Dzwoniłem na zmianę do niej i do Foghorna, który miał jej dziś pilnować. Był starszym prospektem i zgodnie ustalaliśmy, że możemy mu ufać na tyle, że w razie konieczności przyjmie na siebie kulkę za Santanę. Nie chciałem się mylić. Wybrałem numer prospekta jeszcze raz, ale tak jak za każdym poprzednim tak i teraz przeniosło mnie na skrzynkę pocztową i nic nie mogłem przy tym poradzić na dziwne uczucie paniki, które chwytało mnie za gardło. Kurwa mać, już raz straciłem kobietę, na której cholernie mi zależało. Świat nie mógł być przecież aż tak popierdolony, żeby zrobić mi to znowu, prawda?

Stanąłem na chodniku w cieniu drzewa, nie mając pojęcia od czego zacząć. I właśnie w tej samej chwili, rozległ się dźwięk przychodzącej wiadomości. JJ pisał, że ma Tessę i podał salę wykładową, w której miałem znaleźć jego siostrę. Wrzuciłem więc telefon do kieszeni dżinsów i biegiem rzuciłem się we wskazanym kierunku, modląc się w duchu, żeby tam była. Nie potrafiłem zrozumieć swojego niepokoju. Wild Griffins rzucili się na naszą dostawę, nie znaczyło to, że zrobili coś więcej. Mimo to miałem wrażenie, że wyprzedzali nas o krok. Nie chciałem ryzykować. Chciałem mieć moją irytującą blondynkę w ramionach. Bezpieczną.

Ludzie usuwali mi się z drogi, zapewne widząc moje barwy. Już dawno się do tego przyzwyczaiłem, ale do tej pory nigdy się tak z tego nie cieszyłem. Zanim dotarłem pod salę wykładową, serce miałem już w gardle.

Musiała tu być.

Wszechświat nie mógł być aż tak popierdolony. Nie popełniłem aż tylu grzechów, żeby płaciła za nie Santana Mason.

Pchnąłem ciężkie, mahoniowe drzwi. Głośne skrzypienie rozniosło się w dusznym powietrzu, a kobieta przemawiająca na katedrze zamilkła, patrząc na mnie zdezorientowana. Wszyscy studencie siedzący na auli odwrócili się w moją stronę, ale miałem to głęboko w poważaniu. Skanowałem otoczenie, wstrzymując oddech. Musiała tu być.

— Mogę panu w czymś pomóc? — Donośny głos wykładowczyni przerwał ciszę, ale nawet na nią nie spojrzałem. Musiałem znaleźć Santanę.

— Jesteśmy w trakcie wykładu. Jeśli pan nie wyjdzie, wezwę ochronę — dodała po chwili, ale w jej głosie nie było słychać zbyt wiele pewności siebie. Przeszukiwałem właśnie wzrokiem jeden z ostatnich rzędów, kiedy wreszcie ją zobaczyłem. Wstała powoli ze swojego miejsca, patrząc na mnie z przerażeniem. Coś w mojej twarzy musiało jej powiedzieć, że odpierdalał się niezły szajs. Skinąłem jej głową, a ona bez słowa zaczęła zbierać swoje rzeczy.

Boże, dopóki jej nie zobaczyłem nie miałem pojęcia jak szybko biło mi serce. Wypuściłem z płuc drżący oddech. Dopiero teraz uświadamiając sobie, że cały ten czas wstrzymywałem powietrze.

— Sprawy rodzinne — powiedziałem w stronę profesorki, nie spuszczając jednak spojrzenia z drobnego ciała Santany. Przepychała się między ławkami, aż w końcu udało jej się dojść do końca rzędu krzeseł. Miała na sobie obcisłe, białe dżinsy i bluzeczkę bez ramiączek w kolorze wściekłego różu. Gdyby nie tej niepokój na jej twarzy, wyglądałaby jak cholerna Barbie. Kiedy podeszła bliżej niepokój zmienił się w przerażenie. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, marszcząc ledwo widocznie jasne brwi.

Spojrzałem na swoją koszulkę, uświadamiając sobie, że cała była we krwi Lucky'ego. Zakląłem pod nosem, ale na dobrą sprawę nie miało to większego znaczenia. Nikt nie byłby na tyle głupi, żeby to gdzieś zgłosić.

— Zdaje sobie pani sprawę, że ten wykład jest obowiązkowy? — zapytała profesorka, kiedy Santana znalazła się przed jej biurkiem. Moja blondynka drgnęła jak dźgnięta szpilką, zerkając na nią szybko i nie zwalniając kroku.

— Myślę, że śmierć członka rodziny będzie dobrym usprawiedliwieniem — warknąłem w stronę profesorki, zaciskając jednocześnie dłonie w pięści. Santana pobladła jeszcze bardziej i wymamrotała coś pod nosem. Zaraz potem była już przy moim boku. Złapałem ją na chudy nadgarstek i odprowadzeni szeptami, wyszliśmy z auli.

Drzwi zatrzasnęły się za nami z głośnym hukiem i poczułem, jak Santana się szarpnęła, chcąc wyswobodzić rękę i zapewne zalać mnie falą pytać, ale w tej samej chwili zza zakrętu wyszedł Foghorn i cała moją tłumiona furia znalazła ujście.

Pchnąłem go na ścianę, a ten zaskoczony wypuścił z rąk papierowy kubek z kawą. Jej aromat uniósł się w korytarzu. Zacisnąłem pięści na materiale koszulki Foghorna.

— Telefon — warknąłem, zgrzytając zębami ze złości. — Wsadziłeś go sobie w dupę?

— C-co? — wyjąkał.

Poczułem na ramieniu drobną dłoń Santany i puściłem tego sukinsyna odwracając się do niej gwałtownie. Wyglądała na kruchą i przerażoną. W jej brązowych oczach zalśniły łzy.

— Kto? — zapytała zwięźle, zaciskając jednocześnie paznokcie na moim przedramieniu. Pokręciłem głową, łapiąc ją za rękę i ciągnąć w stronę wyjścia z budynku.

— Nikt — odpowiedziałem. Foghorn ruszył za nami, a Santa musiała niemal biec, żeby dotrzymać kroku. — Jeszcze nikt.

— Co się dzieje, Rush? — zapytał Foghorn. Rzuciłem mu w odpowiedzi mordercze spojrzenie i popatrzyłem na Santanę, chcąc się uspokoić. Z nim nie miałem zamiaru rozmawiać, bo mogło się to skończyć jedynie tym, że zarobi w szczękę, a nie miałem na to czasu.

— Rush, czemu cała twoja koszulka jest we krwi? — jęknęła Santana, lustrując moje ciało, jakby szukała ran. Cholera, nie powinno mi się podoba to spojrzenie. Spojrzenie mówiąc, że się o mnie martwiła. Nie zasługiwałem na to, żeby się o mnie martwić.

— To nie moja krew — zapewniłem łagodniejszym tonem. Skinęła mi w odpowiedzi głową, ale niepokój w jej oczach wcale nie zmalał. Zagryzła mocno dolną wargę, jakby powstrzymywała się przed gradem pytań, które pojawiały się w jej głowie. Byłem wdzięczny, że siedziała cicho.

— Obstrzelali naszą dostawę — zwróciłem się tym razem do Foghorna. — Oficjalnie mamy wojnę z Wild Griffins. Big Jim zarządził zamknięcie. Wszystkie kobiety i dzieciaki mają być w klubie. — Wziąłem głęboki oddech, zupełnie jakby następne słowa nie chciały mi przejść przez gardło: — Jedź po Trinket. Lucky porządnie oberwał.

Trinket od lat była Lady Lucky'ego i wiedziałem, że to będzie dla niej potężny cios. Miałem nadzieję, że sukinsyn się z tego wyliże.

Santana wciągnęła ze świstem powietrze i automatycznie na nią spojrzałem. Była chorobliwie blada. Przyłożyła na moment dłoń do ust.

— Wojna? — powtórzyła głucho.

— Nie martw się, dziecinko — powiedziałem, zanim zdążyłem pomyśleć. — Nie pozwolę, żeby coś ci się stało.

Otworzyła usta, jakby chciała się ze mną kłócić, ale nic nie powiedziała. Skinęła lekko głową i dała się wyprowadzić na zewnątrz.

Ostre słoneczne światło raziło w oczy, a dziedziniec nadal był pełen dzieciaków, nie mających pojęcia jakie gówno odpierdalało się tuż pod ich nosem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro