Rozdział 26
To zaskakujące jak moje myślenie o Santanie Mason mogło się zmienić w ciągu kilku sekund. W jednej chwili była krucha i delikatna jak biała lilijka – nie chciałem od niej nic innego jak pozwolenia, żeby poskładać ją w całość. Jak Boga kochałem, przez chwilę naprawdę bałem się, że jeśli tylko ją dotknę, rozleci się na drobne kawałeczki. Wiedziałem, że radziła sobie z niezłym gównem i byłem jedyną osobą, która o tym wiedziała. Nie sądziłem, że Houston czy Sunny mieli w sobie na tyle ludzkich uczuć, żeby móc zrozumieć Santanę.
A potem jak za pstryknięciem palców, Santana zmieniała się we wściekłą bestię. Tę wersję jej, z płonącymi gniewem oczami, jakoś łatwiej było mi znieść. Może dlatego, że podświadomie wiedziałem, że nie radziłem sobie z kruchymi rzeczami. Już nie. Ta część mnie, która potrafiła to robić, umarła pięć lat temu wraz z Celeste.
Kiedy zobaczyłem ją w objęciach tego tlenionego dupka, coś we mnie pękło. Podjąłem głupią, nieracjonalną decyzję, żeby uczynić ją moją. Nie miało to najmniejszego sensu, bo nie szukałem związku, ale myśl, że mogła być z kimś innym, paliła mnie od środka.
Tleniony dupek był wszystkim tym czego Santana Mason powinna chcieć. Był tym czego uparcie chciała się trzymać – normalnością. Ale znałem ją zbyt dobrze, aby się na to nabrać. Mogła okłamywać samą siebie, ale nie była w stanie wygrać ze mną w tę grę. Widziałem jej prawdziwą twarz. Wiedziałem do czego była zdolna. W Santanie nie było za grosz normalności. Była pokręconą suką i akceptowałem każdą jej szaloną część. Chciałem być tym, na którym mogła polegać. Tym, przed którym nie musiała niczego ukrywać. Tym do którego dzwoniła, gdy strzeliła komuś między oczy. Kimś kto zawsze pomoże posprzątać jej bałagan, niezależnie od tego jak bardzo zakrwawiony był. Bo cholera jasna, nikt z nas nie był normalny. Może i nie urodziłem się w klubie, ale niosłem jego piętno na swoich barkach i wiedziałem z czym się to wiązało. Wszyscy mieliśmy iść prosto do piekła i pierwszy raz chciałem iść ramię w ramię z Santaną Mason. Do samego końca.
Płomień płonął w jej brązowych oczach, kiedy zeskoczyła z łazienkowego blatu i rzuciła się na mnie z pięściami. Nie miałem pojęcia, dlaczego nagle wydawało mi się to cholernie gorące. Czarna obcisła sukienka, którą miała na sobie podwinęła się na udach, niemal odsłaniając jej majtki. Tylko o tym mogłem myśleć, mimo tego, że jeszcze kilka minut temu rozsypywała się przede mną na kawałki.
Nie powinienem mówić o tym, że zmieniała się w dziwkę. Było to kurewsko dalekie od prawdy, ale wściekły, zaborczy potwór w moim wnętrzu nie był w stanie się powstrzymać. Sama myśl o tym, że jej usta całowały tego dupka, sprawiała, że widziałem na czerwono. Powinienem sprać go na kwaśne jabłko, ale podświadomie czułem, że powinienem być przy Santanie. Sukinsynem mogłem zająć się później.
— Nigdy nie będziesz posłuszna, co? — zaśmiałem się, patrząc jak nadal walczyła, żeby mnie uderzyć. Wściekłość błyszczała w jej brązowych oczach. Zacisnąłem mocniej palce na jej nadgarstkach, przyszpilając ją do ściany. Jej cycki rozpłaszczyły się na moim torsie i mimowolnie oblizałem wargi na ten widok.
— Nigdy — syknęła, omal nie plując jadem. Rozbawiło mnie to jeszcze bardziej. Była jak wściekły mały kociak. Wiedziałem, że miała ostre pazurki, ale mimo to nie była w stanie wyrządzić mi żadnej szkody. Wystarczyło, że przytrzymałem ją jedną ręką, a już była zdana na moją łaskę. Jeszcze nigdy mi się to tak nie podobało. I mojemu kutasowi, który próbował przebić się przez dżins i wbić w jej ciasną cipkę. Może byłem chorym sukinsynem, ale kurewsko mnie kręciła, kiedy była taka wściekła.
— I co ja powinienem z tobą zrobić, dziecinko? — zapytałem, przejeżdżając nosem po jej policzku. Sapnęła cicho. Pachniała tak jak zawsze czereśniami. Cholernie słodko i niewinnie, choć wiedziałem, że niewiele w niej niewinności. Była ostra jak papryczka chili.
— Puścić mnie, zanim mój ojciec odstrzeli ci przyrodzenie — warknęła, nadal szarpiąc się w moich ramionach.
— Santana, dziecinko — powiedziałem cicho, zwracając jej uwagę. Na chwilę znieruchomiała, jakby przeczuwając najgorsze. Jej piersi unosiły się rytmicznie w górę i w dół i cholernie chciałem zobaczyć, jak by podskakiwały, gdyby ujeżdżała mojego fiuta. — Przestań się szarpać. I tak nie możesz tego wygrać.
— Puść mnie, ty zasrańcu — warknęła, kręcąc się przy moim ciele. Jej brzuch ocierał się o mojego fiuta i mimowolnie warknął, zaciskając na moment powieki. Jakim cudem jeszcze kilka minut temu wydawała mi się krucha i bezbronna? Miałem wrażenie, że potrafiłaby mnie zabić samym spojrzeniem.
— Powinienem ci wyszorować usta mydłem, dziecinko. Są kurewsko brudne — szepnąłem prosto w jej uchylone wargi. Owiał mnie zapach piwa i gumy balonowej.
Kurwa, balansowałem na cienkiej granicy. Wiedziałem, że była w złym miejscu. Że była w cholernej rozsypce i to tym powinienem się zająć. Nie mogłem patrzeć, jak pogrążała się w ciemności, a z drugiej strony wiedziałem, że nie było moim zdaniem ratowanie jej. To Big Jim powinien coś z tym zrobić. Ja już zająłem się wcześniejszym bałaganem. Na tym kończyło się moje zadanie. Dlatego też nie mogłem zrozumieć, jakim cudem znowu to sobie robiłem. Jakim cudem znowu znalazłem się z nią sam na sam ze sterczącym kutasem. Kiedy jednak zobaczyłem ją w objęciach tego tlenionego dupka, nie potrafiłem się powstrzymać przed interwencją. Jakaś część mnie krzyczała głośno, że powinienem zignorować całą sytuację, przecież ktoś takim jak ten młody byczek był dla niej idealny. Był w jej wieku, mógłby dać jej coś więcej niż traumę. Miał normalne życie, a ona pragnęła normalności.
Powinienem pozwolić zająć się tym problemem JJ'owi, tak jak chciał. Nie powinienem za nią iść. To wszystko było logiczne, ale nie uczyłem się na błędach.
— Dobrze — syknęła nad wyraz spokojnie. Ten spokój kazał mi się zatrzymać. Oblizała krwistoczerwone wargi, a mój wzrok podążył za ruchem jej języka. — Rób co musisz, Rush — szepnęła kusząco. Zmiana była tak gwałtowna, że aż zamrugałem otępiały. Miałem zamiar popełnić kolejny błąd.
Spojrzałem jej prosto w oczy, a kiedy odpowiedziała tym samym, wbiłem się w jej wargi. Mój uścisk na jej nadgarstkach zelżał i zaraz potem czułem jak jej palce wplątują się w moje włosy. Jęknęła prosto w moje usta, kiedy zacząłem podwijać jej sukienkę. Jej ręce wędrowały po moim ciele i wiedziałem, że trzeba się śpieszyć. Za drzwiami słyszałem muzykę i pokrzykiwania. Wiedziałem, że gdzieś w tym tłumie studentów był JJ i naprawdę nie chciałem, żeby nas przyłapał.
Dotknąłem koronki jej majtek i wtedy poczułem przy boku coś twardego. Albo Santana wyhodowała kutasa, albo...
— Zmieniłam zdanie — szepnęła, a jej usta nadal ocierały się o moje. — Sama cię zastrzelę.
Powinienem czuć wściekłość, ale zamiast tego zaśmiałem się, kręcąc rozbawiony głową. Zrobiłem krok w tył, unosząc ręce w obronnym geście. Spluwa opierała się teraz o mój tors.
— Lubisz się bawić zabawkami dla dorosłych, dziecinko? — zapytałem, przechylając głowę. — Uważaj możesz zrobić sobie krzywdę.
Wyglądała cholernie seksownie z tymi czerwonymi ustami, które otwarła lekko, chcąc uspokoić oddech po pocałunkach. Włosy miała zmierzwione, a ciemnobrązowe oczy błyszczały z podniecenia. Mogła okłamywać samą siebie, mogła sobie wmawiać, że nic nie czuła, ale jej ciało ją zdradzało. Pragnęło mnie równie mocno, jak ja jej. To było głupie i nieodpowiedzialne, żeby wykorzystywać ją w sytuacji, w jakiej się znalazła. Była rozbita, a ja nie potrafiłem jej naprawić. Nikt nie potrafił naprawić tego co się stało. Ale cholera jasna, Santana Mason tyle razy była moją ucieczką. Tyle razy sprawiała, że zapominałem o wszystkich problemach, więc może ja też mógłbym to dla niej zrobić.
Przycisnąłem spluwę mocniej do swojego ciała, obserwując jej rozszerzające się z zaskoczenia oczy. Przez myśl mi przeszło, że broń mogłaby przez przypadek wystrzelić, ale potem pomyślałem, że jeśli miałem zginąć od kulki, to chciałbym, żeby wystrzeliła ją właśnie ona. To byłaby dobra śmierć.
— Wysyłasz sprzeczne sygnały — kontynuowałem, nie odrywając wzorku od jej twarzy. Poczułem, że dłoń, w której trzymała broń jej zadrżała. Panika rozbłysła w jej brązowych oczach i wiedziałem, że w tej właśnie chwili uświadomiła sobie, że wyciągnięcie broni nie było dobrym pomysłem.
Gdyby nie to, że była tak cholernie słodka i seksowna, pewnie wściekłbym się, że tak łatwo wykradła mi spluwę. Zamiast tego czułem jedynie rozbawienie. Księżniczka zdecydowanie nie była nudna.
— Nie możesz nachodzić mnie w łazience, Rush — warknęła.
Uśmiechnąłem się szeroko.
— Zrobisz mi listę miejsc, w których mogę cię nachodzić?
Prychnęła jak rozjuszona kotka, a ten dźwięk dotarł prosto do mojego kutasa.
— Przestań, Rush — warknęła, a jej głos był poważny. Tak poważny, że przez sekundę naprawdę przez myśl mi przeszło, żeby odpuścić. W Santanie było zbyt wiele gówna, żebym chciał się w to bawić. Radziła sobie zbyt wieloma problemami na raz, a ja byłem jednym z nich. Tyle, że naprawdę nie potrafiłem się od niej odciąć. Nawet jeśli postanowiłem sam przed sobą, że będę trzymać się z daleka, to potem lądowałem z nią w pieprzonej łazience, gotów porzucić wszystkie postanowienia i wsadzić w nią kutasa. Była jak pieprzony narkotyk, a ja od dawna byłem na głodzie. A im dłużej patrzyłem w jej wystraszone brązowe oczy, tym dobitniej sobie uświadamiałem, że tu już dawno przestało chodzić o seks. Chciałem bym tym, który ją uratuje. Chciałem wziąć od niej te wszystkie problemy. Chciałem wskrzesić Skinnera i zabić go jeszcze raz, byle tylko ona nie musiała tego robić. To było niebezpieczne i sprzeczne z wszystkimi moimi postanowieniami.
Nie odrywając spojrzenia od jej pobladłej twarzy, wyciągnąłem z jej drżącej dłoni spluwę i schowałem za pasek spodni. Z jej ust wydobyło się ciche westchnienie ulgi.
— Mam cię, dziecinko — szepnąłem cicho, łapiąc jej twarz w swoje dłoni. — Nie musisz za każdym razem walczyć, Santa. Nie musisz być zawsze silna, dziecinko. Mam cię, kochanie. Trzymam cię.
' Zmarszczyła ledwo dostrzegalnie brwi, a jej dolna warga zadrżała od tłumionego płaczu. Uderzyła mnie jeszcze jeden ostatni raz zaciśniętą pięścią w ramię, ale tym razem w tym ataku była jedynie rezygnacja.
Pociągnęła nosem, odsuwając się ode mnie. Kiedy spojrzała mi w oczy, dostrzegłem w jej własnych dziwny upór.
— Każdy odchodzi, kiedy musi, pamiętasz? — zapytała cicho, a jej twarz zmieniła się w kamienną maskę. Poczułem się tak, jakbym dostał prosto w żołądek. Zacisnąłem z całej siły szczęki.
— Myślę, że to jest ten moment, Rush — dodała jeszcze ciszej. Jej delikatne palce pogłaskały mnie po policzku. Nie miałem pojęcia, dlaczego ten gest zdawał się być porównywalny do ciosu w szczękę.
A potem wyszła z łazienki, chwieją się lekko na tych przeklętych obcasach. Mogłem tylko stać tam jak cholerny idiota i odprowadzić ją wzrokiem. Bo cholera jasna, Santana miała rację. To najwidoczniej był ten moment. Nie sądziłem jednak, że przyjdzie tak szybko. I że będzie mi aż tak to przeszkadzać.
*
Nie rozmawiałem z Santaną od prawie miesiąca i każdego dnia kusiło mnie, żeby to zmienić. Pojawiając się w domu Big Jima kurewsko mnie korciło, żeby wejść na piętro do jej sypialni i po prostu ją zobaczyć. Nie potrafiłem przestać się zastanawiać, jak się trzymała. Czy potrzebowała wsparcia albo kogoś kto najzwyczajniej w świecie mógł ją objąć i zrozumieć. Chciałem zobaczyć ten ogień w jej oczach.
Nie mogłem przestać myśleć o naszej ostatniej rozmowie. Każdy odchodzi, kiedy musi – dźwięczało mi cały czas w uszach i nie miałem pojęcia co w związku z tym czułem. Złość. Rozczarowanie. Pieprzone wyrzuty sumienia. Ulgę. Wszystkie emocje zlewały się w jedno, tworząc wybuchową mieszankę.
Nie chciałem się do tego przyznać, ale brakowało mi tego przeklętego zapachu czereśni. Miałem wrażenie, że przesiąkłem nim do szpiku kości. Że stał się nieodłączną częścią mojego życia. Przekonywałem się jednak, że Santa miała rację. W barze w Dallas ustaliliśmy, że każde z nas będzie mogło odejść wtedy, gdy będzie tego chciało, bez względu na uczucia drugiej osoby. To był dobry układ. Bezpieczny układ zarówno dla niej i dla mnie. Ona mogła sobie ułożyć życie z dala od klubu, tak jak chciała, a ja nadal mogłem po prostu trwać i liczyć na to, że pewnego dnia dostanę kulkę w łeb. Wszyscy byli kurewsko szczęśliwi. Zgadzając się na to, nie sądziłem jednak, że to ona zostawi mnie. To miała być bezpieczna furtka dla mnie. To ja miałem ją pewnego dnia porzucić, bo przecież zawsze tak robiłem.
Asfalt skończył się, gdy zjechaliśmy w boczną drogę. Koła zatrzeszczały na żwirze, a ryk silników uniósł się w pustkowiu. Trasy naszej dostawy zawsze były ustalane w najdrobniejszych szczegółach i mimo tego, że władze przymykały okno na nasze interesy, woleliśmy się nie wychylać i trzymać bocznych dróg. Bycie z daleka od domu było mi wyjątkowo na rękę. Dzięki temu nie miałem sposobności się złamać i zobaczyć z przeklętą długonogą blondynką. Wracałem więc do miasta tylko wtedy, gdy było to konieczne. Patrolowałem nasze tereny, wypatrując Wild Griffinsów i Dust Devils, ale od czasu, gdy spotkałem ich w Dallas słuchu po nich zaginął. Wild Griffins też wpełzli w jakąś ciemną norę i się nie wychylali, ale miałem wrażenie, że to cisza przed burzą. I za każdym razem, gdy o tym myślałem, moje myśli uciekały w stronę Santany. Była w centrum tego całego zamieszania i miałem wrażenie, że uciekało mi sprzed oczu coś wyjątkowo oczywistego. A to z kolei budziło we mnie niepokój. A niepokój zmieniał się w złość, bo nic z tego nie powinno mnie obchodzić. Santana była obowiązkiem Big Jima i JJ'a. Zdecydowanie nie moim.
Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, odbijając się w okularach JJ, który jechał po mojej lewej. Hatchet i Houston chronili tyły, chociaż ochrona była rzeczą jedynie formalną. Nikt oprócz nas i kierowcy ciężarówki nie znał szczegółów dostawy.
Ciężarówka wjechała w ostry zakręt i w tym samym czasie stały się dwie rzeczy. Motocykl JJ'a zrównał się z moim, a z naprzeciwka wyjechało dziesięć motocykli. Kłęby kurzu na starej drodze, wzbiły się w powietrze, a ryk silników przestraszył stado ptaków siedzących na usychającym drzewie.
W pierwszej chwili miałem wrażenie, że to nasi, ale zdecydowanie nie potrzebowaliśmy wsparcia. A w następnej dostrzegłem na kasku jednego z nich barwy Wild Griffins. JJ zahamował ostro po mojej lewej, gdy w powietrze wbił się dźwięk wystrzału. Kula uderzyła w ziemię, a motocykl JJ wpadł w poślizg. Zdążyłem jeszcze odwrócić się za nim, kiedy JJ poturlał się po drodze, usuwając się spod ciężarówki. Zahamowałem mocno, chowając się z boku naczepy, jednak się nie zatrzymałem. Zakląłem głośno, wyciągając broń.
Lucky, który siedział za kierownicą ciężarówki, najwyraźniej też dostrzegł, że odpierdalało się niezłe gówno, bo przyśpieszył, jadąc na czołówkę z pieprzonymi Wild Griffinsami. Zakląłem jeszcze głośniej, bo to sprawiało, że sukinsyn zostawiał nas w pełni widocznych.
Houston skinął mi głową, mijając mnie na swoim motocyklu. Tuż za nim jak strzała wystartował Hatchet. Jechali tuż za ciężarówką, chowając się z linii strzału, ale nawet to nie mogło nas uratować.
Ja z kolei nawróciłem, nie mogąc zostawić JJ w krzakach. Mógł być z niego kawał wkurzającego skurczybyka, ale za dużo mu w życiu zawdzięczałem, żeby zostawić go na pastwę losu.
Zerknąłem szybko w stronę pędzącej ciężarówki i chłopaków. Właśnie mieli zrównać się z Wild Griffinsami. Widziałem, jak Hatchet i Houston wyciągnęli broń i zaczęli strzelać w momencie, gdy sukinsyni ich mijali. Houston trafił jednego z nich i ten poturlał się w stronę zarośli. Motocykl przewrócił się na bok i podjechał dobrych kilka metrów zanim się zatrzymał.
— Żyjesz? — zapytałem szybko JJ, która podnosił się właśnie na nogi. Trzymał się za brzuch, a z rany na czole lała się fontanna krwi. Starł ją wierzchem dłoni, ale niewiele to dawało. Krew zalewała mu oczy i kapała po brodzie.
— Pierdolone sukinsyny. Zajebmy kilku — warknął, wskakując za mnie na motocykl. Nie czekałem na to co miał do dodania.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro