Rozdział 15
— Tak się cieszę, że będziesz — Głos mojej młodszej siostry Amber, dźwięczał przy moim uchu, poruszając dawno zapomnianą strunę w moim sercu. Nie lubiłem myśleć o mojej rodzinie. Właściwie na co dzień starałem się udawać, że nie istnieją. Było to łatwiejsze niż zmierzenie się z problemem. Przypominali mi o wszystkim tym co straciłem.
— Nie wyobrażałam sobie tego dnia bez ciebie, Olly.
Przełknąłem głośno ślinę, czując jak jakaś dziwna gula stanęła mi w gardle. Wsiadłem do samochodu, zatrzaskując głośno drzwi. Nienawidziłem jeździć autem. Czułem się dziwnie klaustrofobicznie, zupełnie jak w pieprzonej klatce. Lubiłem czuć na twarzy podmuch wiatru i to poczucie wolności, kiedy motocykl przechylał się na zakrętach. Nie mogłem jednak jechać do Dallas na dwóch kółkach, bo musiałem coś odebrać po drodze. Dlatego byłem pod domem klubowym i pożyczałem samochód Hatcheta.
— Jesteś moją ulubioną siostrą, Amber. Jasne, że będę na twoim ślubie.
Zaśmiała się cicho, a jej śmiech brzmiał jak metalowe dzwoneczki, które wieszało się na ganku, żeby mogły grać na nich wiatr.
— Lepiej nie mów tego przy Lucy.
— Lucy wie, że jej nie cierpię. Za bardzo się rządzi. Z roku na rok coraz bardziej przypomina matkę.
Amber znowu się zaśmiała.
— Tego też jej lepiej nie mówi.
Przez chwilę oboje milczeliśmy. Przekręciłem kluczyk w stacyjce, a silnik zawarczał jak dzikie zwierzę.
— Odbierzesz po drodze te kwiaty? — zapytała z obawą. — Nie wierzę, że Lucy o nich zapomniała.
— Nic się nie martw dzieciaku — odpowiedziałem. — Będzie idealnie.
Mogłem sobie wyobrazić, jak się uśmiechała.
— Dziękuję, Olly. Do zobaczenia.
Skinąłem głową, wiedząc, że i tak nie mogła mnie zobaczyć. Rozłączyłem się, starając się nie myśleć o tym, że najbliższe dwa dni miałem spędzić w samym środku piekła. Mogłem sobie radzić z wieloma popierdolonymi sytuacjami, ale weekend z całą rodziną był ponad moje siły.
Podskoczyłem, kiedy drzwi do samochodu otworzyły się gwałtownie. Santana wskoczyła na siedzenie pasażera, całkowicie mnie zaskakując. Zamrugałem jak idiota.
Rzuciła na tylnie siedzenie swój różowy plecaczek i uśmiechnęła się do mnie szeroko.
— Podsłuchałam twoją rozmowę. Jedziesz do Dallas, prawda? — zapytała, zapinając pas. Miała na sobie białą bluzkę na ramiączkach i najwyraźniej postanowiła wpędzić mnie do grobu, bo nie założyła stanika. To chyba właśnie jej prześwitujące, sterczące sutki, sprawiły, że dałem się zaskoczyć i pozwoliłem jej w ogóle wsiąść do samochodu.
— Co? — zapytałem głupio, nadal wpatrując się w jej sutki. Były jak słodkie, różowe cukiereczki. Idealne do ssania.
— Podwieziesz mnie do Hillsboro, masz po drodze. — To chyba nawet nie było pytanie. Uśmiechnęła się czarująco i odgarnęła na ramiona blond włosy. Zapach czereśni wypełnił wnętrze samochodu. Cholera, czy ona się spryskała zaraz przed tym jak tu wsiadła? Nie mogła zawsze tak apetycznie pachnieć.
— Nie ma mowy, Santa — warknąłem. — Wysiadaj.
Skrzyżowała ręce na piersiach, przez co te wyglądały jakby zaraz miały wyskoczyć z dekoltu. Wpatrywałem się w niech przez chwilę z nadzieją. Potem pokręciłem głową, dając sobie w myślach mentalnego kopniaka. Nie miałem piętnastu lat, nie mogłem się podniecać zakrytymi sutkami.
— Umówiłam się ze znajomymi. I tak masz po drodze, jeśli mnie nie zawieziesz biedny Billy będzie musiał mnie eskortować, a miał jechać na urodziny swojej siostrzenicy. Nie bądź dupkiem, Rush.
— Nie bądź suką, Santa — przedrzeźniałem ją. Kurwa, faktycznie zachowywałem się jak nastolatek, a nie ponad
trzydziestoletni facet.
— Daj spokój, Rush — westchnęła.
Wpatrywałem się w nią przez chwilę, ale za cholerę nie potrafiłem jej odmówić. Wiedziałem, że to cholernie zły pomysł, bo ta dziewczyna kusiła mnie jak mała diablica.
— Dobra — warknąłem, odpalając silnik. — Big Jim wie?
Santana posłała mi szeroki, uroczy uśmiech i założyła na nos okulary. Matko boska, były różowe i w kształcie serduszek. Do reszty mnie popieprzyło.
— Tak, przed chwilą z nim rozmawiałam. Ma tam na mnie czekać Sunny i Rope. Załatwiali coś podobno w tamtych okolicach, więc zostaną tam jeden wieczór dłużej, żeby mnie popilnować. Bo wiesz, Rush, to cholernie fascynujące zajęcie.
Spojrzałem na nią uważnie. Policzki je poróżowiały i wpatrywała się wściekle w widok za oknem. Miałem przed sobą prawdziwą Santanę. Nie tą wiecznie zgrywającą się i sztucznie uśmiechniętą.
— Nadal się o to wściekasz na ojca? — zapytałem, o dziwo chcąc poznać odpowiedź.
Wzruszyła ramieniem, odwracając spojrzenie od okna. Miałem ochotę zedrzeć jej z nosa te okulary. Nienawidziłem z nią rozmawiać, nie widząc jej oczu.
— Wiem, że nie powinnam. Naprawdę nie jestem tak głupia, jak uważasz...
— Nie myślę, że jesteś głupia. W końcu chcesz być lekarzem.
— Chirurgiem urazowym — Uniosła w górę palec wskazujący. Jej paznokcie były długie i o zgrozo, blado różowe. Była jak pieprzona Barbie.
Zaraz potem westchnęła, a ja wiedziałem, że prawdziwa Santana rozsiadła się na dłużej w moim samochodzie. Uśmiechnąłem się pod nosem.
— Wiesz... — zaczęła, bawiąc się kosmykiem włosów. — Rozumiem, że jest teraz niebezpiecznie, a przez to że jestem jego córką, jestem narażona na ataki, tylko że... cholera, wiem, że to naiwne i głupie, ale nikt mnie nie pytał czy chcę brać w tym udział. Może po prostu chciałabym być zwykłą, normalną studentką, która przejmuje się jedynie tym co włoży na następna imprezę.
— A nie jesteś? — Nie mogłem się powstrzymać.
Prychnęła, uderzając mnie lekko w ramię, ale kącik jej krwistoczerwonych ust, uniósł się ku górze.
— Nie, czasami przejmuję się też tym co mam włożyć, żeby jakiś biker zagwizdał na mój widok. — Uśmiechnęła się szeroko, a ja zapragnąłem zjechać na pobocze i zrobić coś więcej niż tylko zagwizdać. Najpierw wyrzuciłbym przez okno te cholerny okulary, a potem rozerwał białą bluzeczkę, w końcu uwalniając te idealne cycki.
— Czemu dołączyłeś do klubu? — zapytała nagle, zaskakując mnie. Omal nie wjechałem na drugi pas. Za cholerę nie miałem ochoty o tym rozmawiać. Nawet z Santaną. A może właśnie z Santaną.
— Nie twój interes — warknąłem, ale najwyraźniej się nie przejęła. Wyciągnęła z kieszeni kusych szortów gumę balonową. Opakowanie było czerwone i narysowana była na nim truskawka. To wyjaśniało, dlaczego jej pocałunki zawsze smakowały truskawkami. Wsadziła ją do ust i odwróciła się lekko w moją stronę. Przechyliła głowę, pozwalając jasnym włosom spłynąć na ramię i przez kilka długich sekund po prostu mi się przyglądała.
Potem zrobiła balona z gumy i strzeliła nim głośno. Ja pierdole.
— Hatchet powiedział mi, że jest pięć grup — zaczęła, znowu strzelając gumą. Miałem ochotę zatrzymać się na poboczu i wyciągnąć jej siłą tę przeklętą gumę z ust. Wyciągnęła w górę palec. — Pierwsza to weterani, którzy nie mają pojęcia co zrobić ze swoim życiem, jak chociażby on sam. — Zamilkła, dołączając drugi palec. — Druga to popieprzone dzieciaki, które myślą że założywszy barwy Hellhoundersów staną się pieprzonymi królami. — Następny palec i kolejne strzelenie gumą. — Trzecia sukinsyny, które widziały w życiu tyle gówna, że nie mogą robić już nic innego, jak Houston. Czwarta znudzone życiem bogate dupki i piąta... ci którzy wychowali się w klubie.
Jej spojrzenie zdawało się wypalać we mnie dziurę, pomimo tych cholernych okularów.
— Więc? — zapytała, kiedy cisza zaczęła się przedłużać.
— Nie zadałaś pytania, dziecino.
Dałbym sobie ręce uciąć, że wywróciła oczami.
— Którym jesteś, Rush?
Uśmiechnąłem się kącikiem ust, patrząc jak oparła głowę o zagłówek fotela.
— Ty mi powiedz, dziecinko — Mrugnąłem do niej, na co prychnęła zirytowana. Potem westchnęła głośno i wydała z siebie cichy pomruk.
— Hm... Nie urodziłeś się w klubie — zaczęła, nie odrywając ode mnie spojrzenia. Nawijała na palec kosmyk jasnych włosów. — Raczej nie ubrałeś kuty, żeby udowodnić sobie i innym swoją wartość. Poza tym jesteś na to za stary...
Zaśmiałem się cicho.
— Na bogacza też mi nie wyglądasz — kontynuowała. — Byłeś w wojsku? Miałeś trudne dzieciństwo?
Westchnąłem cicho.
— Słuchaj — rzuciłem, zerkając na nią szybko. — Jeśli do końca podróży będziesz siedzieć cicho, to może odpowiem na kilka pytań.
Prychnęła znowu.
— Nuda, Rush. Nuda. — Przechyliła głowę, a jej krwistoczerwone usta rozciągnęły się w drapieżnym uśmiechu, który trafił prosto do mojego kutasa. — Dobrze wiesz, że zanim ta podróż się skończy będę wiedzieć o tobie wszystko.
— Big Jim stworzył potwora — mruknąłem, na co wybuchła śmiechem. Śmiała się głośno, odchylając lekko głowę w tył. Położyła dłoń na piersi i mój wzrok momentalnie tam uciekł. Jak tak dalej pójdzie, jak nic wpierdolę nas pod jakąś ciężarówkę.
Zaraz jednak spoważniała i przygryzła kusząco wargę. Odniosłem wrażenie, że ze sobą walczyła, więc jej nie pośpieszałem. Podejrzewałem, że tak czy siak jej pytania mi się nie spodobają.
— JJ ci powiedział? — zapytała w końcu, opierając głowę o szybę. Zerknąłem na nią, ale nic nie potrafiłem z niej wyczytać. Moja twarz odbijała się w tych przeklętych okularach. — O Connorze? — Głos jej zadrżał, kiedy wypowiedziała imię tego dupka.
Zmarszczyłem brwi, nie mając pojęcia jakie to miało znaczenie.
— Miałam szesnaście lat — zaczęła, ale szybko jej przerwałem. Nie chciałem tego wiedzieć. Nie chciałem jej poznawać. Bo wtedy musiałbym przyznać, że robiło się niebezpiecznie i przestawało chodzić tylko o seks.
— Nie musisz się tłumaczyć.
— Ale chcę. — Jej głos był stanowczy. — Nie mam cholernego fetyszu, nie pieprzę tylko bikerów. Chcę, żeby to było jasne.
— Odnotowane — sarknąłem. Nie uśmiechało mi się myślenie o tym z kim sypiała.
Odniosłem wrażenie, że wywróciła oczami, ale nie mogłem być w stu procentach pewien.
— Kochałam go — dodała dobitnie. — Był moją pierwszą miłością. Wiem, że w klubie plotki szybko się rozchodzą i zrobiono ze mnie kogoś kim nie jestem, ale... zrobiłam to z własnej woli. Z miłości. Ojciec nie miał prawa wyrzucać z klubu Connora.
— Dostał wybór. Mógł zostać.
Santana prychnęła.
— Co to za wybór, kiedy ktoś przystawia ci spluwę do głowy?
— Normalny. — Wzruszyłem ramieniem. — Albo kogoś kochasz i jesteś w stanie zaryzykować wszystkim, żeby być z tą osobą albo jesteś pierdolonym tchórzem. Nie ma tu większej filozofii, dziecinko.
Jej twarz zmieniła się w porcelanową maskę i odwróciła się w stronę okna, kompletnie mnie ignorując. Nie byłem pewien jak się z tym czułem.
*
Dwie godziny później minęliśmy znak Hillsboro i Santana zaczęła się kręcić nerwowo na fotelu pasażera. Wypluła gumę kilkanaście mil temu i teraz nawijała na palec kosmyk platynowych włosów. Jej telefon w rażąco niebieskiej, brokatowej obudowie leżał na jej nagim udzie.
— Podaj adres — rzuciłem, wrzucając kierunkowskaz i zmieniając pas. Zjechałem z głównej drogi.
Kątem oka dostrzegłem, że odwróciła się w stronę okna i przygryzła dolną wargę. W pierwszej sekundzie pomyślałem, że mnie nie usłyszała, pogrążona we własnych myślach, ale radio włączone było zaledwie na czwórkę i głos Lindemanna ledwo było słychać w samochodzie.
— Santana? — warknąłem, czując, że wdepnąłem w niezłe gówno. — SANTANA!
Odwróciła w moją stronę, wbijając we mnie niewinne, brązowe spojrzenie. Zamrugała kilka razy i zagryzła lekko dolną wargę. Wyglądała niemal niewinnie. Pieprzone złudzenie.
— Skłamałam — powiedziała na wdechu.
Złość wystrzeliła do mojego krwiobiegu. Zjechałem na pobocze i zatrzymałem samochód z piskiem opon. Drobne ciało Santany wystrzeliło do przodu, ale przytrzymał ją pas. Miałem kompletnie gdzieś czy stała jej się krzywda. W końcu nie była ze szkła. Wyprostowała się i rzuciła mi wściekłe spojrzenie. Jasne włosy opadły jej na twarz.
— Zauważyłem — syknąłem, odwracając się do niej całym ciałem. — Coś ty odpierdoliła, Santa?
Odgarnęła włosy na plecy, a jej policzki pokryły się rumieńcami.
— Santana, zacznij do kurwy nędzy gadać. — Automatycznie pochyliłem się w jej stronę. Gdyby ta gówniara wiedziała, jakie jej groziło niebezpieczeństwo. Gdyby cholerny Big Jim zechciał ją łaskawie wtajemniczyć w to całe gówno jakie się odpierdalało z Wild Griffins może byłaby choć trochę rozsądniejsza. Zacisnąłem mocno powieki, aż zobaczyłem żółte plamy. Miałem ochotę coś rozpierdolić. Nie chciałem być za nią odpowiedzialny. Na Boga, nawet nie potrafiłem utrzymać przy życiu kaktusa, którego podarowała mi na święta moja stuknięta siostra Lucy. A co dopiero infantylną blondynkę?!
— Big Jim wie, że tu jesteś? — zapytałem po chwili, kiedy byłem już pewny, że utrzymam wściekłość na wodzy i jej nie uduszę.
Przez chwilę się nie odzywała, a ja bałem się otworzyć oczy. Musiałem się, kurwa, uspokoić. Inaczej wytargałbym ją z samochodu i wystrzelał po dupie. Skoro zachowywała się jak rozpieszczona gówniara, to może tak powinienem zacząć ją traktować.
— Nie. — Jej cichy głos wypełnił wnętrze samochodu. Brzmiała w nim niepewność. — Myśli, że Hatchet i Foghorn odbiorą mnie z domu klubowego i odwiozą do Tammy. Ustaliśmy, że tam będą mnie pilnować.
Wściekłość paliła mnie w żyłach i byłem o krok o tego, żeby przełożyć ją sobie przez kolano. Wrzasnąłem, uderzając dłońmi o kierownicę i wyskoczyłem z samochodu. Jeszcze sekunda i zrobiłbym jej krzywdę.
— Przepraszam, w porządku?! — krzyknęła, w tym samym momencie, kiedy zatrzasnęła drzwi. W jej głosie brzmiała złość co wkurwiało mnie jeszcze bardziej, bo do cholery jasne powinna poczuć choć minimalne wyrzuty sumienia.
— NIE! — wrzasnąłem, odwracając się w jej stronę. — Nie jest kurwa w porządku! Czyś ty do reszty zgłupiała?! Masz coś z głową, Santana?! Chcesz, żeby wszyscy traktowali cię jak dorosłą, a zachowujesz się jak jebana gówniara!
— Myślisz, że tak cudownie być ich więźniem?! — Omal nie tupnęła nogą. Włosy zafalowały wokół jej twarzy. Wyglądała jak anioł zemsty. Czysta furia zabłysła w jej brązowych oczach. — Podążają za mną krok w krok! Jakbym była ich cholernym zakładnikiem! To nie jest, kurwa, życie!
Poczułem się tak, jakby ktoś kliknął we mnie jakiś cholerny przełącznik. W dwóch krokach znalazłem się przy niej, zaciskając mocno palce na jej nagich przedramionach. Syknęła cicho z bólu i jakaś rozsądna część mojej świadomości wiedziała, że robiłem jej krzywdę, ale wściekłość przesłoniła wszystko inne. Byłem wściekły na nią, że była cholerną idiotką, wściekły na siebie, że budziła we mnie taki intensywnie uczucia, wściekły na Big Jima za to, że chciał trzymać ją w niewiedzy i na pierdolonych sukinsynów z Wild Griffins, którzy myśleli, że mogą położyć na niej swoje obślizgłe łapy. Na samą myśl o tym co mogli zrobić z tym delikatnym, kruchym ciałkiem, czułem mdłości.
— ZAKŁADNIKIEM!? — wrzasnąłem jej prosto w twarz. Złość w jej oczach powoli ustępowała strachowi. — Do cholery jasnej, Santana! Zakładnikiem to ty możesz kurwa dopiero być, kiedy położą na tobie łapy! Zobaczymy czy ich więzienie przypadnie ci do gustu. A uwierz nie będzie ci do śmiechu, kiedy będą wyrywać ci te pierdolone różowe paznokcie!
Powinienem ważyć słowa, bo była zaledwie dwudziestojednoletnią naiwną dziewczynką. Nie powinienem jej straszyć, ale do kurwy nędzy, wiedziała jak działał nasz świat. I nawet Big Jim nie mógł ją przed tym uchronić.
Otworzyła i zamknęła usta, jak wyłowiona z wody rybka, błagająca o tlen. Przełknęła ślinę, a ja puściłem ją jakby mnie parzyła. Zrobiłem dwa kroki w tył, przeczesując dłoni włosy i wpatrując się w nią z wściekłością i niedowierzeniem. Nie mogłem uwierzyć, że była aż tak nieodpowiedzialna.
Wyglądała jakby ubyło jej kilka lat, zupełnie jakby była małą dziewczynką. Zagryzła lekko dolną wargę, a łzy nadal błyszczały w jej oczach. Wyciągnąłem z kieszeni telefon i odwróciłem się do niej tyłem, nie mogąc znieść wyrazu jej twarzy. Wyglądała na pokonaną. A pokonana Santana zdecydowanie do niej nie pasowała. W moich myślach była dumna i kurewsko uparta.
Big Jim odebrał po drugim sygnale.
— Oby to było, kurwa, ważne — rzucił, a w jego głosie brzmiało zdenerwowanie.
— Jest ze mną — rzuciłem, ściskając palcami nasadę nosa. Nie było sensu tego przedłużać. Wiedziałem, że jeśli Hatchet nie zastał jej w domu klubowym od razu wszczął alarm. Nie był idiotą, a Wild Griffins jasno wyrazili swoje zamiary. Chcieli nas dopaść. Zdjęcia były jedynie ostrzeżeniem – znakiem, że mogą jej coś zrobić. Byliby idiotami, gdyby faktycznie ją porwali, gdy już się ujawnili, ale świat pełen był idiotów.
— Co? — warknął. — Santana? Santa jest z tobą? Kurwa mać! — wrzasnął, a w tle usłyszałem głuchy trzask. — Szukamy je od ponad dwóch jebanych godzin. Co ty odpierdalasz, Rush?
Westchnąłem ciężko.
— Powinienem zadzwonić wcześniej — powiedziałem szczerze. Powinienem, ale kurwa rozproszyły mnie jej sutki widoczne spod białej bluzki. — Nie dogadaliśmy się. Nie miałem pojęcia, że o niczym nie wiesz.
— Trzeba było się upewnić — syknął.
— Powiedziała, że mam ją podrzucić do Hillsboro, a tam będą na nią czekać Sunny i Rope. Powinienem od razu do siebie zadzwonić.
— Cholerna smarkula — powiedział jakby sam do siebie.
Spojrzałem na nią przez ramię. Opierała się o bok mojego pick-upa, obejmując przy tym ramionami. Nagle wydawała się mała i zagubiona. Kłóciło się to z obrazem Santany, jaki zdążył się utrzeć w moich myślach.
— Zaraz kogoś po nią przyślę — odpowiedział przez zaciśnięte zęby. — Gdzie jesteście?
Pokręciłem głową i dopiero wtedy do mnie dotarło do mnie, że przecież nie mógł mnie widzieć. Niemal czułem frustrację Santany na myśl o tym, że Big Jim przysłał po nią obstawę, żeby zabrać ją do domu jak cholerną zakładniczkę. Wiedziałem, że byłaby bezpieczna, ale Santana była jak dzikie zwierzę marniejące za kratami. Dusiła się zupełnie jak ja. Poza tym nie mogłem czekać na nich na pieprzonym poboczu drogi. Nie chciałem też, żeby bracia przyjechali do domu moich rodziców. Chciałem, żeby to życie nigdy nie zmieszało się z tym klubowym.
— Nie fatyguj się — odpowiedziałem, sam siebie zaskakując. — Odstawię ją za dwa dni. Będzie bezpieczna, masz moje słowo. Oboje zdążycie ochłonąć.
— Będzie ci przeszkadzać.
— Nie mogę się z tym kłócić — wymamrotałem, przejeżdżając dłonią po włosach. Na samą myśl dostawałem mdłości. — Nie ma sensu, żebyście tyle jechali.
— Jesteś pewien, Rush?
Skinąłem głową, zanim odpowiedziałem.
— Co tej gówniarze chodzi po głowie? — zadał retoryczne pytanie. — Za cholerę nie rozumiem tego dzieciaka. Co chciała, kurwa, osiągnąć tą ucieczką?
Przejechałem dłonią po karku, nie odrywając spojrzenia od Santany. Otarła wierzchem dłoni policzki i zagryzła mocno wargę, podnosząc na mnie wzrok. Znowu błyszczał w nich ogień. Santana Mason mogła spuścić z dymem cały mój pieprzony świat. Tego jednego byłem pewien. Była pełna życia, zawzięta i nigdy się nie poddawała. Była taka inna niż Celeste.
— Daj jej trochę czasu, Big Jim — powiedziałem, nadal mierząc się z Santaną spojrzeniami. Żadne z nas nie chciało przegrać. — Nie przywykła do ograniczeń. Dopiero pochowała matkę, znalazła się w nowym miejscu, w otoczeniu ludzi których nie widziała od pięciu lat. To wszystko jest dla niej nowe.
Po drugiej stronie rozległo się przeciągłe westchnienie.
— Jesteś pewien, że dasz radę się nią zająć przez te dwa dni? — zapytał. — Będzie bezpieczna?
Wyciągnąłem z kieszeni paczkę fajek i zapalniczkę. Czułem się jak ostatni złamas, bo nie wiedziałem, czy uda mi się trzymać od niej z daleka. Odpowiedziałem, więc dyplomatycznie:
— Wróci cała i zdrowa.
Tego byłem pewien.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro