Rozdział 41
Jasne włosy Santany rozrzucone były na mojej poduszce. Uśmiechnąłem się pod nosem, patrząc na jej spokojną twarz, pogrążoną we śnie. Policzki nadal miała lekko zarumienione po seksie, a usta opuchnięte. Wyglądała idealnie, jak mały aniołek stworzony tylko dla mnie. Wiedziałem, jednak, że ta delikatność była jedynie pozorna. Podobało mi się, że nie była tak krucha na jaką wyglądała. Nie chciałem bać się, że ją połamię za każdym razem, gdy ją dotknę. Lubiłem ten płomień w jej oczach. Kochałem jej dzikość i niezłamanego ducha. Zrobiłbym dla niej wszystko.
Zmarszczyła mały nosek, kiedy odgarnąłem z jej policzka zbłąkany kosmyk włosów. Nie miałem pojęcia, kiedy ta mała diablica posiadła prawa do mojego serca, ale cholera, wcale nie chciałem ich z powrotem.
Pocałowałem ją delikatnie w czoło, zanim zgarnąłem z łóżka swoją kutę i założyłem ją na plecy. Najciszej jak się dało wyszedłem z mieszkania i odpaliłem swój motocykl. Miałem nadzieję, że dzisiejszej nocy koszmary Santany w końcu się skończą. Zamierzałem tego osobiście dopilnować.
Po kilkunastu minutach zaparkowałem motocykl na pogrążonym w ciemności parkingu przed domem klubowym. Mimo późnej godziny światła na parterze były oświecone. Nie dziwiło mnie to. Czasem podejrzewałem, że dom klubowy nigdy nie spał. Zawsze znalazł się ktoś kto czuwał. Tym razem nie było inaczej. Oświecone światła znaczyły, że reszta braci była gotowa na to co miało zaraz zastąpić. Na samą myśl poczułem dreszczyk ekscytacji.
Zanim jednak miałem szansę wejść do środka, usłyszałem na werandzie szelest i mimowolnie się spiąłem. Moja ręka wystrzeliła w kierunku broni. W ostatnim czasie każdy z nas był nerwowy. Co prawda Dust Devils rozpierzchli się po świecie, uciekając przed zemstą Hellhoundersów i Wild Griffins, ale nadal stanowili zagrożenie. Połączyliśmy siły, chociaż układ ten był niestabilny i niepewny. Dopóki jednak mieliśmy wspólnego wroga, nie tykaliśmy siebie. Wszystkim nam zależało na pozbyciu się Dust Devils.
— Big Jim — powiedziałem powoli, kiwając sztywno głową. Nie bardzo wiedziałem na czym staliśmy. Ojciec Santany wyszedł z cienia i oparł się o drewnianą balustradę werandy. Odpowiedział skinieniem głowy.
Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami, badając grunt. Miał na sobie czarną bluzę z kapturem i sprane dżinsy. Był w pełni gotowy do drogi.
Wyciągnąłem z kieszeni paczkę fajek i wsadziłem jednego między usta. Zapaliłem go, zaciągając się głęboko. Ostatni raz paliłem rano, bo Santana bawiła się w cholerną pielęgniarkę i nie pozwalała mi nawet patrzeć na fajki. Na szczęście zrekompensowała mi to ubierając seksowny strój pielęgniarki i zaciągając mnie do łóżka. Nie mogłem narzekać na odwracanie uwagi od papierosów seksem. Nie powinienem jednak o tym myśleć przy Big Jimie.
Wyciągnąłem do niego paczkę papierosów, oferując gałązkę oliwną. Spojrzał na mnie bez wyrazu, ale zabrał fajkę i odpalił ją swoją zapalniczką.
— Nie zdążyłem ci podziękować — zaczął, a jego nerwowo zaciskająca się szczęka, podpowiedziała mi, że te słowa nie przychodziły mu łatwo. — Za uratowanie mojej córki.
Wypuściłem dym nad głowę.
— Nie masz mi za co dziękować, szefie — odpowiedziałem powoli. — Bez urazy, ale nie zrobiłem tego dla ciebie.
Pokręcił lekko głową, a przez jego twarz przemknął ponury cień.
— Kochasz ją? — zapytał w końcu, patrząc mi prosto w oczy.
Prychnąłem, nie mogąc opanować złości.
— Wziąłem na siebie kulkę, Big Jim. I zrobiłbym to znowu. Zrobiłbym dla niej wszystko. Naprawdę musisz jeszcze, kurwa, pytać?
Patrzył mi uparcie w oczy, jakby szukał w nich potwierdzenia. Nie miałem zamiaru odwracać wzroku. Szanowałem Big Jima, był moim Prezydentem, ale nawet jemu nie pozwoliłbym odebrać sobie Santany. Należała do mnie. Z każdą blizną z każdym kawałkiem połamanego serca. Nie zamierzałem jej oddawać. Już raz straciłem kobietę, którą kochałem i nie zamierzałem dopuścić do takiej samej sytuacji. Santana Mason była moim ratunkiem. Moją ucieczką od przeszłości. Była moim cholernym, nowym początkiem.
— Jestem tu dla niej — kontynuowałem, zaciągając się mocno. — Chcę doprowadzić tę sprawę do końca. Sprawić, żeby skurwiel zniknął i nigdy nie miał okazji skrzywdzić jej ponownie.
Big Jim skinął głową.
— Wiesz, że mogą pojawić się kolejni? — zapytał po chwili, a cień niepokoju przemknął przez jego twarz. W pomarańczowym świetle naścienne lampy zmarszczki na jego twarzy zdawały się pogłębiać.
— Od tego ma nas, prawda? — zapytałem z powagą. — Jestem jej Starym. Biorę za nią pełną odpowiedzialność. Zrobię, kurwa, wszystko, żeby była bezpieczna. Nie ma takiej rzeczy, której bym dla niej nie zrobił. Uratowała mnie tak wiele razy, Big Jim. Na tak wiele różnych sposobów. Teraz moja kolej, żeby się nią zaopiekować. A ty — Wskazałem na niego fajką. — Mi w tym pomożesz. Kochasz ją i wiesz, że jestem najlepszą opcją.
Mlasnął językiem i pokręcił głową.
— Tak, jesteś. — Posłał mi mordercze spojrzenie. — Co nie znaczy, że mi się to podoba.
Zaśmiałem się cicho, gasząc peta o drewnianą balustradę.
— Chodźmy zajebać tego sukinsyna, tato — rzuciłem.
Big Jim prychnął głośno.
— Nie przeginaj, młody.
*
Księżyc świecił w pełni, rzucając długie cienie na suchą, upstrzoną kamykami ziemię. Głąb kurzu unosił się z półciężarówki, kiedy JJ zaparkował tuż obok naszych maszyn. Wściekły błysk w jego oku podpowiedział mi, że był gotowy na to co mieliśmy zrobić. Od ponad tygodnia szukaliśmy Tessy Caldwell, ale zapadła się pod ziemię, zupełnie jakby nigdy nie istniała. Wiedziałem, że JJ nie spocznie, dopóki jej nie znajdzie. Nie byłem jednak pewien, co chciał zrobić potem. Podejrzewałem, że on sam nie znał odpowiedzi na to pytania. Nigdy nie sądziłem, że James Mason mógłby się zakochać. A przynajmniej nie tak szybko i gwałtownie.
Dreszcz ekscytacji zmieszanej z wściekłością przebiegł mi po plecach. Nie byłem dobrym człowiekiem. Gdybym nim był, poczułbym choć minimalne wyrzuty sumienia na myśl o tym co mieliśmy zaraz zrobić. Zamiast tego czułem jedynie dziką satysfakcję.
Tydzień temu w końcu wypuścili mnie ze szpitala i mogłem zrobić to na co tak długo czekałem – zemścić się na tym sukinsynie, który skrzywdził moją dziecinkę. Na samą myśl o tym, co ten skurwiel jej zrobił, miałem ochotę pociąć go na małe kawałeczki. Gdy tylko myślałem o tym, że nie udało mi się zasłonić jej przed strzałem, czułem cholerną panikę. Nie mogłem stracić mojej dziecinki. Wiedziałem, że musiałem zamknąć ten rozdział, żeby mogła pójść na przód. A zamkniecie rozdziału równało się zabiciu pierdolonego Connora.
Houston stał obok swojego motocykla z wsadzonymi do kieszeni rękami. Tak jak zwykle wyglądał na całkowicie znudzonego. Sunny za to sprawiał wrażenie podekscytowanego i nie byłem pewien co było większy niepokój. Big Jim wyglądał za to, jak usposobienie pieprzonej furii.
Drzwi półciężarówki JJ'a trzasnęły głośno, a zaraz potem w zasięgu wzroku pojawił się Hatchet, ciągnący za sobą zakrwawionego Connora. Sukinsyn wyglądał jak przepuszczony przez maszynkę do mięsa i żałowałem, że tak mało się to tego przyłożyłem. Żadna kara nie miała być dobra – nie było dla niego pieprzonego rozgrzeszenia. Jego twarz wyglądała jak czerwony opuchnięty kawał mięsa. Oczy były ledwo widoczne. Mimowolnie się skrzywiłem, bo to zdecydowanie nie był przyjemny widok.
Hatchet rzucił go przed nasze nogi jak worek ziemniaków. Głośny jęk bólu wyrwał się z gardła Connora. Zarył rękami w ziemi, ledwo ratując się przed upadkiem na twarz. Otoczyliśmy go ze wszystkich stron, choć nie stanowiła dla nas żadnego zagrożenia. To miała być pieprzona egzekucja. Jasny sygnał dla każdego z członków Dust Devils, o tym co się stanie, gdy z nami zatrą. Wybrali zły klub i złą kobietę.
— Powtórka z rozrywki, co Connor? — zapytał Hatchet, stając obok mnie i krzyżując ręce na piersi. Connor splunął nam po nogi.
— Ciężko się odpowiada bez zębów? — rzuciłem, patrząc na niego z góry jak na robaka.
— Nie przedłużajmy życia temu jebańcowi — powiedział Big Jim przez zaciśnięte szczęki. Skinąłem mu bez słowa głową i złapałem łańcuch, który rzucił w moją stronę. Zabrzęczał w nocnej ciszy. Zapiąłem go do nadgarstka rzucającego się Connora. Houston sprzedał mu mocne kopnięcie, sprawiając tym samym, że sukinsyn znieruchomiał. Ukucnąłem przed nim, patrząc na niego jak na cholernego śmiecia, którym w istocie był.
— Santana przesyła pozdrowienia — powiedziałem cicho, patrząc na jego opuchniętą, zakrwawioną twarz.
— Kurewsko żałuję, że jej nie trafiłem — odpowiedział bełkotliwie, a słowa były zniekształcone. Najwyraźniej brakowało mu kilku zębów.
Posłałem mu kpiący uśmiech.
— Na szczęście nie będziesz mieć kolejnej szansy, Poker.
Roześmiał się głucho, niewesołym śmiechem. Z trudem opanowałem się, żeby nie zdzielić go w szczękę. Łańcuchy brzęczały, gdy bracia przywiązywali je do jego kończyn.
— Zawsze będzie o mnie pamiętać — szepnął złowieszczo. — Wyryłem swój znak na jej bladej skórze. Zawsze będę jej pierwszym. — Uśmiechnął się bezzębnym uśmiechem. — Jak się z tym, kurwa, czujesz Rush?
Zacisnąłem z całej siły szczęki, powstrzymując się przed tym, żeby go nie uderzyć. Chciałem, żeby sukinsyn był przytomny.
— Za kilka minut nic z tego nie będzie mieć znaczenia, Connor — odpowiedziałem spokojnie. — Możesz mi wierzyć, że nie znaczysz dla niej aż tak dużo, żeby o tobie pamiętała. Już moja w tym głowa, żebyś odszedł w niepamięć.
Cień niepokoju przemknął przez jego twarz, gdy wstałem z kucek i spojrzałem na niego z góry. Nienawiść i pieprzona satysfakcja zalały mnie całego. Spojrzałem na ciężkie łańcuchy przyczepione do jego kończyn i naszych motocykli.
Big Jim skinął mi głową, zanim wsiadł na swoją maszynę. Dziki ryk silnika rozbrzmiał w powietrzu, mieszając się z przerażonym krzykiem Connora.
Nie obejrzałem się za siebie, kiedy wsiadłem na swój motocykl. Silnik obudził się do życia, mieszając się z pozostałymi. Paniczny wrzask Connora niósł się w nocnej ciszy, ale byliśmy tak daleko, że nikt nie miał go usłyszeć. Ani dźwięku wyrywanych ze stawów kończyn.
Dodałem gazu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro