22. Niespodzianka
[A/N] Myślę, że tego shota możecie śmiało wcisnąć sobie pomiędzy numery pierwszy, dziesiąty i czternasty a jedenasty, dwunasty, siedemnasty, szesnasty, dziewiąty... W skrócie: będzie to jeden z tych ciepłych, rodzinnych shotów. Niektórym tytuł może już coś zdradzić, a nawet jeśli się sukinkot wygadał, to i tak uważam, że pomimo długiego dopieszczania tego cholerstwa można przeczytać i nie rzygnąć z cringe'u :')
Wiem, że strasznie nie po kolei dodaję te shoty, normalnie jak Bill Gates liczący do dziesięciu (1, 2, 3, 95, 98 (...) 7, 8, 8.1, 10). Prompty na pominięte shoty numer 18, 19, 21 oraz następny 23 są rozpisane. Będzie spoiler, jak powiem, że będzie to seryjka? (:
__________________________________________
- Nie przepracowałeś się, biedaczku?
Kobiecy głos dobiegający zza biurka przy dyżurce pielęgniarskiej miał w sobie tę uszczypliwą nutkę, która przyprawiała gburowatego anestezjologa o chęć mordu, lecz nie wyobrażał sobie on tego miejsca bez złośliwej, niewysokiej pielęgniarki. Szatynka zamknęła teczkę i odsunęła się nieco od swego stanowiska pracy, biorąc do rąk kubek ze stygnącą kawą, którą miała tym razem okazję wypić jeszcze względnie ciepłą.
- A tobie to nie za dobrze, leniwa jędzo? – mruknął rudzielec, przeglądając dokumenty i patrząc, czy gdzieś jeszcze nie powinien się podbić i podpisać. Zerknął spode łba na swoją dobrą koleżankę, która uśmiechała się do niego złośliwie.
- Też bym tak chciała. Kilka godzin i do domku – pielęgniarka westchnęła teatralnie, po czym upiła spory łyk kawy, posyłając anestezjologowi pełne wyrzutu spojrzenie. – I jeszcze jutro wolne masz i zostawiasz nas tu z tym baranem!
- Baran, bo baran, ale się zgodził. Nie rozpieprzcie całego bloku operacyjnego, dobra?
- Chciałbyś, bo miałbyś wolne, głąbie. Miłej randki!
Ichigo odburknął pod nosem coś o grobie matki i uszykowaniu dodatkowego miejsca, bo ktoś się chyba tu prosi o okład z piasku przez deskę, lecz wychodząc do śluzy, uśmiechnął się do koleżanki. A gdy tylko opuścił oddział, kobieta mogła wreszcie odpalić sobie pasjansa na komputerze w dyżurce bez idiotycznych komentarzy kolegi, który regularnie truł jej, że zajebiście jej idzie ta jakże ciężka praca, po czym i tak siedzieli razem i wyzywali się, kiedy karty za żadne skarby nie chciały do siebie pasować.
Z jednej strony kusiło go, żeby poczekać na zewnątrz, bo pogoda tego dnia była piękna, ale od pięknej pogody wolał podziwiać twarz pewnej pięknej lekarki. Dlatego zaczaił się przy izbie przyjęć w innej części szpitala, gdzie zdarzało im się czasem razem pracować.
Hol o jasnych, brzoskwiniowych, pastelowych ścianach był miłą odmianą od świerknięcia pośród boleśnie chłodnej zieleni czy błękitów, które były niejako motywem przewodnim śluz czy sal operacyjnych. No i te alabastrowe, duże płytki na ziemi – od razu było przytulniej. Może nawet trochę sennie, zwłaszcza że nie było tu zazwyczaj dzikich tłumów, a jeśli były, to nie były tak dzikie jak te u nich, gdzie najbardziej potrzebujący siedzieli cichutko w kącie, a ci z bólem małego palca u lewej nogi od dwudziestu lat awanturowali się najgłośniej.
Choć Kurosaki doskonale wiedział, że w tej części szpitala także zdarzają się tragedie, to teraz, kiedy tak stał oparty o ścianę i rozglądał się, czuł się oderwany od „swojego" świata i momentami miał wrażenie, że zaraz dopadną go mdłości od tej słodyczy, a jednocześnie nie umiał nie uśmiechać się pod nosem, zerkając znad telefonu na przebywających tu ludzi.
Jeden z mężczyzn, który kierował się do wyjścia, zawstydzony wyciągnął z kieszeni wibrujący telefon, będąc świadomym, że powinien go wyciszyć, ale w natłoku emocji gdzieś mu ta informacja umknęła. Wymknął się na zewnątrz pospiesznie, nie chcąc nikomu przeszkadzać.
Inny chodził w te i wewte, co jakiś czas zatrzymując się przy którejś z licznych plansz zawieszonych na ścianach, starając się najwidoczniej zająć czymś głowę. Bliżej najbardziej wysuniętego punktu dyżurki siedziała para; kobieta drzemała, oparta o ramię obejmującego ją mężczyzny, który patrzył na powoli przesuwające się wskazówki zegara na ścianie przed nim.
Był już kwadrans po piętnastej. Rudzielec zaczynał się coraz bardziej niecierpliwić. I najwyraźniej się z tym zdradził, bo nagle ni z tego, ni z owego podszedł do niego ten sam facet, co przed chwilą łaził i kontemplował każdy pieprzony plakat i każde jebane zdjęcie na ścianie, ale te się najwyraźniej skończyły, więc postanowił komuś potruć dupę. A że ruda czupryna nawet na tle brzoskwiniowych ścian musiała się wyróżniać, ofiarą padł właśnie zniecierpliwiony anestezjolog w cywilu.
- Pan też czeka, nie? – zaczepił go, stając obok i zadzierając nieco głowę, by uchwycić spojrzenie znacznie wyższego od japońskiej średniej brązowookiego delikwenta.
Ichigo schował telefon do kieszeni, słysząc faceta i skierował ku niemu wzrok, upychając przy tym niedbale ręce do kieszeni spodni.
- Dajmy na to – odparł od niechcenia, marszcząc brwi jeszcze bardziej niźli zazwyczaj. Coś mu podpowiadało, że ta rozmowa zmierza w złym kierunku, no ale skoro typiarz chce się wygadać i nie ma jak spuścić z siebie pary, no to niech już będzie. Wszak anestezjolog niejednego zwierzenia musiał wysłuchać, a jeśli to pomagało przetrwać nową sytuację pacjentom lub ich rodzinom, warto było choćby udawać zainteresowanego tematem.
- Dziewczyna, co? – widząc, że rudowłosy najwyraźniej był w stanie zdobyć się na taką zwyczajową, korytarzowo-poczekalnianą rozmowę, jakich wiele można uświadczyć w szpitalach i w przychodniach, mężczyzna zbliżył się nieco do Kurosakiego i ściszył głos.
- Żona – mruknął, nie za bardzo wiedząc, dlaczego jakiś obcy typ interesuje się rodzajem relacji łączących go z tą cholerną, spóźnialską neonatolożką.
- Tak, ja też czekam na żonę! – pospiesznie odpowiedział mężczyzna, machając przy tym rękoma tak, że rudzielec odsunął się nieco, nie chcąc przypadkiem dostać z jakiegoś narwanego liścia.
- Cieszę się – odparł, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć. Jakaś dzika, niezrozumiała ekscytacja na twarzy niespodziewanego rozmówcy budziła w nim coraz większy niepokój.
- Ach, już rozumiem! Czyli chłopak!
- Co ty, człowieku, pierdolisz? – rudzielec, nim te słowa zdążyły przemknąć z głowy na język, ugryzł się weń, po czym westchnął ciężko, całkowicie zbity z tropu próbą wyciągnięcia z niego tym razem coming-outu. Usiłując ogarnąć przegrzanym umysłem tę osobliwą Modę na sukces, wymamrotał wreszcie – Co? Skąd ten pomysł?
- Ma pan rację, przepraszam. Skoro nie chcieliście sobie psuć niespodzianki...
- Jakiej, kurwa, niespodzianki? – burknął, nachylając się do delikwenta i mierząc go wzrokiem. Już miał coś powiedzieć na temat tych dzikich, zaczepnych insynuacji kompletnie dlań niezrozumiałych, lecz w tym momencie usłyszał cichy, kobiecy śmiech.
Tylko jedna osoba na świecie potrafiła się śmiać jednocześnie tak uroczo i tak wkurwiająco.
- Pani doktórko! – nagle mężczyzna, który jeszcze przed chwilą truł Kurosakiemu o dziewczynach, chłopcach i żonach, momentalnie porzucił wszelkie interakcje z rudym bucem, po czym niemal doskoczył do niewysokiej brunetki, która w międzyczasie musiała niespostrzeżona podejść i przysłuchiwać się tej lawinie nieporozumień. – Pani doktórko, czy wszystko jest dobrze?
Zakłopotany i zażenowany całą sytuacją rudzielec nerwowo podrapał się po karku, prostując się i patrząc na faceta, który w jednej chwili z zaczepnego i sprawiającego wrażenie niefrasobliwego typa przybrał minę tak zaaferowaną i zmartwioną, że Ichigo autentycznie zrobiło się trochę głupio.
- Koleżanki nic nie przekazały? Wszystko jest w porządku. Państwa córeczka jest po prostu na rutynowej obserwacji w oddziale – niziutka kobieta uśmiechnęła się łagodnie do swego rozmówcy, w międzyczasie posyłając mężowi rozbawione spojrzenie i puszczając mu oczko. – Gdy wychodziłam z oddziału, to obiło mi się o uszy, że za jakiś kwadrans będzie można wejść w odwiedziny.
- Naprawdę? Wszystko w porządku? Nic im nie jest? – zaaferowany tatusiek wciąż nie dowierzał, patrząc niepewnie na lekarkę, a kiedy ta skinęła głową, powstrzymał się z trudem, by nie wyściskać jej i dziękując jej serdecznie za opiekę nad córką, ukłonił się nisko, po czym puścił się pędem ku korytarzowi prowadzącemu na blok porodowy.
A że ruszył z miejsca gwałtownie, wciąż nie wyprostowawszy się ze skłonu, po chwili potknął się o własne nogi i – walcząc z grawitacją, rozkładając przy tym ramiona niczym samolot swe skrzydła – dzielnie mknął przed siebie, zostawiając za sobą rozbawionych ludzi.
- To dlatego wyszłaś później? – rudzielec podszedł do żony i nachylił się do niej, by złożyć na jej czole delikatny pocałunek. Objął ją ramieniem i uśmiechnął się, kiedy zobaczył dwie drobne, jasne dłonie wczepiające się w jego szaroniebieską koszulkę założoną jakże gustownie do ciemnej koszuli z krótkim rękawem, zupełnie jak za czasów ogólniaka.
- Koleżanka, która zaczęła dyżur, musiała pilnie zejść na blok. Podobno coś skomplikowanego, więc dokończyłam za nią – Rukia podniosła głowę, patrząc w orzechowe oczy męża i wtuliła twarz w jego tors. – To co, idziemy?
Ostatnimi czasy rzadko wracali do domu razem. To, że tego dnia udało im się wyjść z pracy o tej samej godzinie, w zasadzie było wynikiem prośby Rukii.
- Ja pierdolę, co oni mi znowu w grafiku zrobili? – jęknął rudowłosy, zamykając za sobą drzwi wejściowe i spojrzał wzrokiem spławionego szczeniaczka na brunetkę – Najebali mi tych dniówek, jakbym był jedynym, kurwa, anestezjologiem w tym pieprzonym grajdołku.
- Ale to już ostateczna wersja? – Rukia, wychyliwszy się z kuchni, spojrzała z lekkim rozbawieniem na cierpiętniczą minę męża.
- Nie no, jeszcze możemy nanosić poprawki, ale przecież ta banda kutafonów ma tak poukładane, że mogę zapomnieć o wolnym w sensownym terminie – westchnął ciężko Ichigo, dając buziaka żonie na powitanie. – A wy macie już grafik na czerwiec?
- Tak, już zatwierdzony. I w związku z tym mam do ciebie małą prośbę.
- Mniejszą od ciebie czy mniejszą od przyrodzenia łaskawcy naszego ordynatora?
Z metra cięta kobieta już miała coś odpowiedzieć mężusiowi na temat zależności między takimi żarcikami a spaniem na wycieraczce, ale meritum sprawy było w tym momencie dla niej ważniejsze niż urażona duma, z pewnością większa od właścicielki.
- Mniejszą od twoich szans na seks przez następny miesiąc, idioto.
Ichigo parsknął śmiechem, obserwując czerwieniejącą gwałtownie twarz żony. Jeśli mieliby teraz pokłócić się o to, kto szybciej złamałby ów zakaz, od rozmów o grafiku musieliby rychło przejść do sypialni celem pogodzenia się.
- Załatwiłam sobie ósemkę na szesnastego i wolne na siedemnastego, żeby wybrać się na grób mamy. Ósemka dzień wcześniej do piętnastej, jakby na następny dzień komuś się za mną zatęskniło w oddziale i musiałabym pójść do pracy. Gdyby udało ci się wynegocjować coś w podobie, moglibyśmy pójść na wszelki wypadek dzień wcześniej na cmentarz.
Ichigo bez słowa przygarnął do siebie brunetkę, patrząc w jakiś nieokreślony punkt nad nią. Zawsze rozczulało go zarówno to, jak Rukia nazywała jego matkę także swoją mamą (cała rodzinka Kurosakich była zgodna, że Masaki, gdyby żyła, z marszu pokochałaby trzecią córkę) oraz to, jak każdego roku kombinowała z grafikiem czy – wcześniej, gdy studiowali – z planem zajęć, by mogła wraz ze zwariowaną rodzinką swego wybranka udać się na cmentarz siedemnastego czerwca. Wiedziała, jakie to ważne dla tego gburowatego rudzielca, a gburowaty rudzielec nie znajdował słów, by wyrazić wdzięczność za to, jak Rukia troszczy się o jego raz zawierzone jej uczucia, obawy i wspomnienia.
Dlatego właśnie teraz szli po oblanej czerwcowym słońcem Karakurze, kierując się w stronę cmentarza położonego na wzgórzach. Z racji upału wybrali drogę blisko rzeki, która po latach zaczęła się rudzielcowi kojarzyć inaczej niż ze śmiercią matki. To tutaj wiele razy spędzał czas z przyjaciółmi czy z tą małą choleryczką. Tutaj przesiadywał w samotności, bijąc się z myślami i próbując bezskutecznie walczyć z uczuciami do tej czarnowłosej wiedźmy. Tędy też szli na pierwszej – przynajmniej oficjalnie – randce.
Wymieniwszy się już opowieściami ze swych dyżurów i ponarzekawszy na wszelkie niedogodności, których latem doświadczali na swych oddziałach, temat zszedł na ich spotkanie w holu kliniki, w której pracowała Rukia oraz na jej rozmowę z roztrzepanym facetem, który o mało co nie wywinął pięknego orła na korytarzu, pędząc do żony i córki.
- Nawiedzony typ – westchnął Ichigo, wspominając gadającego od rzeczy trzpiota i patrząc w stronę rzecznej tafli, na której migotały radosne refleksy słonecznych, popołudniowych promieni. – Przyszłaś w porę, bo miałem ochotę zafundować mu randkę z moim butem.
- Gbur jesteś i tyle – brunetka, idąc pod rękę z mężem, delikatnie uszczypnęła go w bok, po czym zaśmiała się cicho, słysząc jego syknięcie i widząc tę uroczo napuszoną minę. Ichigo, kiedy próbował w takich sytuacjach wyglądać groźnie i poważnie, przypominał małego kociaka, który wpadł do wanny i ofukiwał wszystko dookoła, jakby każdy otaczający go atom pchnął go w mokre ramiona niespodziewanej kąpieli.
- A weź! Jak nie insynuacje, czy czekam na dziewczynę, czy na żonę, to potem jeszcze myślał, że na chłopaka. Kochanie, ja pierdolę taką rozmowę!
- Oj Ichi, Ichi. Ty kretynie. Naprawdę nie domyśliłeś się, o co chodziło?
- Wiesz, dopiero jak zaczął ciebie wypytywać, zorientowałem się, że coś mu się urodziło i czeka na wieści, ale litości, Rukia! Takimi szyframi to ja nie umiem rozmawiać, no!
- Żebyś ty jeszcze umiał rozmawiać.
- Nie chcesz sobie może popływać w rzece?
Przez dłuższy czas żadne z nich nie odzywało się, wpatrując się przed siebie. Dopiero wtedy, gdy zbliżyli się do charakterystycznego, pagórkowatego terenu, zatrzymali się, by dokonać pewnego taktycznego przegrupowania sił.
- No dobra, jak tak myślę o moim staruszku, to aż za dobrze widzę, jak ojcostwo potrafi zrobić wodę z mózgu albo z jego imitacji – mruknął Ichigo, niosąc na barana Rukię i powoli, acz sukcesywnie wspinając się pod górę.
- Wiesz, jak to jest – brunetka, oplótłszy rękoma rudzielca i z jego rosłych, umięśnionych barków podziwiając widoki, postanowiła trochę potruć mężowi, który w pewnych kwestiach był wciąż nieznośnie tępy. – Wszystko się zmienia. Zmieniają się priorytety. Człowiek czasami zapomina, jak się nazywa, a ty masz pretensje do biednego faceta, że nie umiał się wysłowić.
- Na szczęście to było typowo korytarzowe pierdolamento, bo jakby coś się stało i musiałbym wydusić jakieś dane czy podpis z typa, to bym prędzej po ścianie rozsmarował. Chuj, nie rozmowa, no! – żachnął się Kurosaki, wciąż poirytowany tym, jak bardzo od rzeczy – przynajmniej w jego odczuciu – gadał tamten koleś.
- Zero podejścia czy odrobiny dyplomacji, ty nadęty bucu.
- Dlatego zostałem anestezjologiem, Rukia. Usypiam delikwenta i po sprawie.
Chyba udało mu się udobruchać żonę, sądząc po jej cichym śmiechu, który rozbrzmiał koło jego ucha. Lubił czasem palnąć jakąś głupotę czy wplątać się w małą sprzeczkę, by po prostu zobaczyć uśmiech tej drobnej choleryczki. Zresztą w temacie dyplomacji naprawdę nie miał się co z nią sprzeczać. Jej specjalizacja wymagała ogromnej precyzji, oceanu cierpliwości oraz empatii i wewnętrznego spokoju. I w tym właśnie niewysoka lekarka odnajdywała się doskonale.
- Zresztą ze swoimi pacjentami też za wiele nie pogadasz – zwrócił jej uwagę na pewien istotny szczegół. Spodziewał się usłyszeć znaczące chrząknięcie, lecz nic takiego nie nastąpiło.
- Ale z ich rodzinami już tak – odparła brunetka, opierając czoło o ten kudłaty, rozczochrany, rudy łeb męża.
Nie było sensu dalej z nią dyskutować w tej materii. Przecież zdarzało mu się uczestniczyć w konsyliach razem z nią, kiedy szło choćby o postępowanie paliatywne u tych najmniejszych, bezbronnych pacjentów. Może i rzadko mówił to Rukii, ale podziwiał ją za to, z jak ogromną delikatnością i taktem potrafiła rozmawiać ze zrozpaczonymi ludźmi o najbardziej bolesnych, trudnych sprawach. Zapewne nie bez znaczenia pozostawał fakt, że była Boginią Śmierci i miała pewne obycie w materii, gdzie czarna pani witała się z życiem, lecz nigdy nie zwątpił w to, że ma zaszczyt iść przez życie z anielicą.
- Powiedz tak całkiem szczerze i z ręką na sercu, dumny durniu, nie zapomniałbyś języka w gębie, jakby szło o mnie? – pani Kurosaki nachyliła się bardziej, niemal zwisając przez mężowskie ramię i próbując uchwycić jego wzrok.
- A mogę bez ręki na sercu? Wolałbym cię nie upuścić – odparł, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok.
- Łapiesz mnie za słówka!
- Ciesz się, że nie za coś inne- auć!
- Nie zmieniaj mi tu tematu, głąbie!
- Jakbyś nie znała odpowiedzi! – prychnął rudzielec – Przede wszystkim nie stałbym jak ostatni chuj na korytarzu, tylko byłbym przy tobie.
- A jakby cię nie wpuścili? – ciągnęła brunetka, z pewną satysfakcją obserwując, jak uszy jej wybranka robią się czerwone.
- Co to znaczy nie wpuścili? Nakopałbym do dupy każdemu, kto stanąłby mi na drodze.
W tamtym momencie Rukia cieszyła się, że Ichigo zmuszony jest patrzeć przed siebie, żeby nie potknąć się na dość wyboistej ścieżce, usłanej konarami starych drzew niczym naturalnymi schodkami, które Stwórca układał może trochę pijany bezkresem okolicznej zieleni, rozłożystych koron drzew dumnie górujących ponad wszystkim, z zazdrością strzegących oczu przechodniów od błękitu nieba, łaskawie przepuszczając pomiędzy gałęziami jedynie pojedyncze, złotawe smugi światła.
Nie chciała, by widział, jak ona sama czerwieni się, z rozczuleniem myśląc o tym jej kochanym, narwanym idiocie, który próbował pozować na niewzruszonego, aroganckiego buca, lecz nie nauczył się jeszcze, że nie ukryje przed nią tym słabym kamuflażem dla jego szaleńczej opiekuńczości i dobrego serca. W tej materii praktycznie nie zmienił się od czasu, gdy poznała go jako nieokrzesanego piętnastolatka, który za swych najbliższych był gotów dać się zabić.
Widząc, jak twarz Kurosakiego przyobleka się we wstydliwy rumieniec, uśmiechnęła się, obejmując mocniej tego swojego kochanego głąba i przymknęła oczy. Wciąż bawiło ją to, że ten sam rudzielec, będący namiętnym i troskliwym kochankiem, czerwienił się jak sztubak i burczał pod nosem, gdy był zmuszony pomyśleć o drugiej stronie medalu. I choć zastanawiała się, jakim cudem łączył w sobie tę pasję, gdy doprowadzał ją na skraj raz za razem i tę uroczą niewinność, w takich chwilach wolała odrzucić na bok zbędne rozmyślania i po prostu delektować się reakcjami Ichigo.
Powiedzieć, że oboje byli pieprznięci tak samo, to jakby nic nie powiedzieć, choć w sumie to przebiegły los sprawił, że ten pierwszy raz, gdy trzymała go w ramionach, był właśnie na cichej polanie ponad cmentarzem, pośród szumu wiatru kołyszącego kojąco szeleszczącymi liśćmi, które niby małe zwierciadła chciały jedno przez drugie najpiękniej zaprezentować się w rozmigotanych promieniach słońca. I na tej samej polanie, w tym samym miejscu, parę lat później ten rudy kretyn oświadczył się jej. A ona? Co miała zrobić, zgodziła się. Niezależnie od tego, ile by w niego inwektyw nie ciskała przez te wszystkie lata, kochała tego narwanego, naburmuszonego idiotę nad życie.
Cmentarze mają to do siebie, że albo panuje na nich niemiłosierna spiekota, albo lodowaty wiatr smaga po każdym odkrytym kawałku ciała, śmiejąc się złowieszczo chłodnym świstem pomiędzy nagrobkami. W oczekiwaniu, aż słońce raczy zejść nieco niżej i nie piec z łaski swej tak brutalnie po umęczonej upałem, wilgotnej skórze, brunetka oparła się o przyjemnie chłodny, szorstki pień drzewa, rozsiadając się pod jego rozłożystymi ramionami niosącymi kojący cień. I niczego więcej nie było jej do szczęścia potrzebne, kiedy tak mierzwiła rudą, gęstą, rozczochraną czuprynę męża, który ufnie złożył głowę na jej udach i wtulił się w nią bezczelnie, mrużąc te swoje orzechowe oczyska wpatrzone w nią jak w obrazek.
Rudzielec zaś w milczeniu napawał się jej obecnością, chłonął ją każdym zmysłem; chłonął jej słodki, delikatny zapach, widział jej różane usta wygięte w łagodnym uśmiechu, te piękne, szafirowe oczy spoglądające na niego spod przymkniętych powiek, hebanowe, niedbale upięte na czas dyżuru włosy, które poza oddziałem powoli urządzały radosną dezercję, pojedynczymi kosmykami opadając na czoło i ramiona kobiety, harmonijnie komponując się z sennym błękitem jej sukienki. Na twarzy wtulonej w drobne, ciepłe ciało tej kochanej choleryczki czuł każdy jej oddech, słyszał miarowe bicie jej serca. Ogarniała go błogość tak przemożna, że miał ochotę zamknąć oczy i zasnąć, ale jego spokój zburzyło nachalne wspomnienie tego głąba na korytarzu izby przyjęć.
Po rozmowie z Rukią zaczął się na poważnie zastanawiać, jak sam zareagowałby, gdyby to on musiał czekać na jakiekolwiek wieści o stanie żony oraz ich dziecka. Już pomijając to, że zapewne rozsmarowałby po kafelkach każdego, kto wszedłby mu w drogę podczas próby dostania się do niej.
To nie tak, że nigdy o tym nie myślał. Po prostu to była mimo wszystko jakaś odległa, mglista wizja, choć co do pierwszego dziecka zgodnie przyjęli taktykę, że co ma być, to będzie, a jak będzie mniej porywcze od ich obojga, będzie to pewien sukces.
A jednak czuł, jak palą go policzki, gdy tak wyobrażał sobie, jak to będzie. Po prostu trudno było mu sobie to wszystko zobrazować. A jeszcze dziwniej niż z myślą, że jego i tak drobniutkiej żony zrobiłoby się więcej i wobec pewnych fizjologicznie nierozerwalnie połączonych z tym kwestii byłby bezradny, czuł się z tym, że pewnego dnia jakaś para ocząt wpatrzona w niego z zachwytem obierze go sobie za pewien wzór, choć przecież był tak beznadziejnie choleryczny, narwany i zbyt wiele razy zawiódł sam siebie, gdy widział krzywdę i cierpienie bliskich mu osób.
I nawet ta myśl, że w tak trudnej chwili nie mógłby być obok Rukii, napawała go strachem na zupełnie nowym poziomie. Bo przeciwnikiem nie będą ani Puści, ani Arrancarzy, ani jakieś inne jebnięte stwory z czeluści piekieł rodem, by powstrzymać je mieczem. Nienawidził, gdy coś, co mogłoby sprawić choć trochę bólu jego bliskim, było poza jego zasięgiem i kontrolą.
- Dalej przeżywasz tego faceta?
Słysząc ten wkurwiająco nabijający się z niego kobiecy głos, otworzył oczy szerzej, łypiąc spode łba (i spod objęć Rukii) i burcząc pod nosem.
- No debil. Po prostu debil – westchnął ciężko, przypominając sobie wesołkowatą gębę typiarza ze szpitalnego korytarza. – Serio, Rukia. Jak kiedyś będę tak pierdolił kocopoły od ojcostwa, to weź mi łeb ukręć, uduś poduszką, cokolwiek, żebyś nie musiała znosić takiego jełopa jak tamten kretyn. Albo mój staruszek.
- Och, Ichi. Aż tak szybko chcesz się pożegnać z życiem?
Rudzielec zamrugał kilkukrotnie, nie rozumiejąc, czym zasłużył sobie na tak rychłe spełnienie jego prośby. Podniósł się z jej kolan, marszcząc brwi, patrząc na nią badawczo i drapiąc się nerwowo po karku.
Tymczasem neonatolożka zaczęła naprawdę mieć ochotę z miejsca skrócić tego kretyna co najmniej o głowę. Poczuła, jak gorąc uderza ją w twarz, kiedy napotkała niewiele rozumiejące spojrzenie męża, który wyglądał jednocześnie tak zabawnie i tak irytująco, jakby próbował rozwikłać największą zagadkę wszechświata, którą było włożenie okrągłego klocka do okrągłego otworu.
- Ale nie mówię, że z miejsca, tylko w razie jakby... - bąknął zakłopotany i zbity z tropu nagłą zmianą wyrazu twarzy brunetki, która spuściła wzrok, wbijając go w swoje zaciśnięte pięści. Powiedział coś nie tak?
A Rukia właśnie wściekała się sama na siebie. To ona mówi po chińsku czy to ten bęcwał jest tak tępy?! Raczej to drugie. Zdecydowanie to drugie. Albo to pierwsze. Może rzeczywiście powinna jaśniej. Ale przecież to jego wina! Jemu czasami coś pod nos podstawić, to i tak będzie szukał na drugim końcu miasta. Niedomyślny dureń!
- Przepraszam, jeśli powiedziałem coś nie tak – Ichigo nachylił się do niej, z jeszcze większą dezorientacją drapiąc się po karku. Autentycznie nie wiedział, co ze sobą zrobić. Usłyszał coś źle? Położył dłoń na policzku żony, czując na niej coś wilgotnego.
Odpowiedziała mu, burcząc pod nosem coś naprawdę, naprawdę niezrozumiale i mimo najszczerszych starań nie był w stanie zrozumieć ani słowa, choć był przekonany, że to pewnie któreś z tych pieszczotliwych określeń ciskanych weń, gdy się kłócili.
- Co? – nachylił się jeszcze bardziej, chcąc tym razem usłyszeć, co mówi żona. I prawie podskoczył, kiedy ta nagle chwyciła go za poły koszuli, patrząc na niego rozgorączkowanym wzrokiem i niemal krzycząc mu prosto w twarz:
- CHUJÓW STO! JESTEM W CIĄŻY, IDIOTO!
Kurosaki miał wrażenie, jakby coś wyjątkowo ciężkiego obróciło się w jego trzewiach, kiedy ujął w dłonie wilgotną twarz Rukii. A potem zobaczył jej wzrok. Rozogniony, mający w sobie jednocześnie tyle nieodgadnionych uczuć, które łzami lśniły niczym gwiazdy na tle bezkresnego, granatowego nieba, ledwie muskanego przez ostatnie, fiołkowe oddechy zachodzącego za horyzont słońca. Nie miał bladego pojęcia, jak odczytać tę nową, nieznaną mu feerię uczuć i obaw, lecz widząc, jak ta mała choleryczka uśmiecha się przez łzy, wreszcie zrozumiał. I kiedy poczuł, jak widok mu się rozmazuje, a zaraz potem po jego twarzy spływają dwie wielkie, bezwstydne krople niby z oczu, a jednak prosto z mocniej bijącego serca i kiedy ich usta złączyły się w długim pocałunku, tak odmiennym od wszystkich poprzednich, nie potrzebował więcej słów, by zrozumieć, że dzielą tę samą, ogromną radość i wzruszenie.
Przynajmniej jedno z nich nie spodziewało się, w jak odmiennych nastrojach od tych, kiedy wracali z pracy, staną przed grobem rodziny Kurosakich. Nieco już spokojniejsze, łaskawsze promienie czerwcowego słońca rozkosznie pieściły ich ciała, kiedy tak wpatrywali się w nagrobek.
- To dlatego najpierw chciałaś odpocząć, co? – obejmując żonę ramieniem, rudowłosy mężczyzna wciąż nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Na takie wieści nigdy nie jest się gotowym. Zawsze trafiają delikwenta jak grom z jasnego nieba.
- Znaczy wiesz... Kiedy się dowiedziałam, to było pierwsze miejsce, które odwiedziłam.
- Ja pierdolę, kiedy nawet trup dowiaduje się wcześniej od ojca.
- Nie klnij przy dziecku, Ichigo!
- Wiesz, Rukia, ja rozumiem, że z twoim wzro-
Po chwili stał zgięty w pół, kaszląc i śmiejąc się jednocześnie pomimo solidnego dźgnięcia łokciem między żebra. Spojrzał na brunetkę, która patrzyła na niego z tym swoim perfidnym uśmieszkiem przemieszanym z urażoną dumą większą od właścicielki. Choć świat dookoła zmieniał się, zmieniali się oni czy czekająca ich przyszłość, jedno pozostawało niezmienne.
Ich miłość. Także ta do wzajemnego dogryzania sobie.
Ta rocznica śmierci Masaki Kurosaki była inna niż wszystkie poprzednie. Nikt nie zabrał Ichigo i Rukii wolnego i nie wezwał ich w trybie natychmiastowym na dyżur, bo komuś się budzik omsknął, więc wraz z Isshinem, Yuzu i Karin wybrali się na grób ukochanej matki, żony i teściowej. I tym razem, ku zmartwieniu Yuzu (i westchnieniu ulgi Karin, która nie musiała oglądać tego cyrku) nie brali udziału w prześciganiu się z Isshinem, kto pierwszy wbiegnie pod górkę. A kiedy wrócili do rodzinnego domu na obiad, mogli podzielić się radosną nowiną, że za jakiś czas w rodzinie pojawi się jeszcze jeden Kurosaki. Albo jedna.
Ichigo dzielnie znosił dzikie cyrki swojego tatuśka, który przykleił się do ogromnego plakatu przedstawiającego Masaki i zaczął beczeć, że jego dzieci dorosły i robią dorosłe rzeczy i z tych dorosłych rzeczy będzie wnusio, ale kiedy rzucił się, by wyściskać co sił Rukię, zarobił soczystego kopniaka w cztery litery i zaliczył ponowną randkę z plakatem. Yuzu i Karin nie posiadały się z radości, choć dziwnie im było wyobrazić sobie tego rudego, nabzdyczonego buca w roli ojca, a Rukia aż za dobrze zdawała sobie sprawę – idąc po całej rodzinie – czyja kolej nastała, jeśli chodzi o przekazanie tej ważnej wiadomości.
- Szefie! Do ciebie!
Tessai, ukłoniwszy się na samym wejściu, wpuścił do ciemnego, nieco zakurzonego wnętrza sklepu rudzielca i brunetkę. Kisuke nie kazał długo na siebie czekać; widząc, kto i w jakim składzie go odwiedził, prędko skrył podejrzanie szeroki uśmieszek za wachlarzem.
- Ach, dzień dobry! Widzę, że klamka zapadła, Rukia-san! Wymiennik Duszy jest już prawie gotowy. Dajcie mi pięć minutek, dobrze?
Kiedy zniknął za jednymi z drzwi, które prowadziły do korytarza, w których znajdowało się zejście do przepastnej piwnicy, Ichigo posłał żonie wymowne spojrzenie.
- Czy ja dowiedziałem się jako ostatni?
- Przedostatni – puściła mu oczko, a widząc, jak jego twarz przybiera barwę dojrzałej truskawki, parsknęła śmiechem. Rozczulało ją to, że przez te kilka dni od wyzywania na rozkojarzonego tatuśka na szpitalnym korytarzu momentami aż biła od niego ta ojcowska duma, która na poważnie brała nawet taki niewinny, głupi żarcik.
Oboje czuli, że udzielają im się nerwy. Komu jak komu, ale przekazanie takiej wieści Byakuyi dla kogoś mogło skończyć się dekapitacją.
Choć od ich ślubu minęło już trochę, zaś waśń pomiędzy Byakuyą a Ichigo należała do słusznie minionej przeszłości, wciąż nie potrafili swobodnie ze sobą rozmawiać. Ich nicią porozumienia była niewysoka brunetka, która aktualnie wpatrywała się w kubek z herbatą, siedząc obok męża i czując na sobie wzrok szwagra.
- Nieczęsto przybywacie w odwiedziny – zauważył Kapitan VI Dywizji, patrząc to na Rukię, to na Ichigo. – Czy stało się coś złego?
Ichigo i Rukia spojrzeli na siebie wymownie, bez słów wymieniając spostrzeżenie, że jeszcze nic złego się nie stało, ale niechybnie wszystko ku temu zmierza, jeśli fortuna i względnie dobry humor Byakuyi nie dopiszą.
- Od razu nastawiasz się na złe wieści – westchnął Kurosaki, patrząc na szwagra, który mierzył go wzrokiem tak, jakby w rudym osobniku upatrywał źródła ewentualnego nieszczęścia.
- W istocie. Wolę być pozytywnie zaskoczony dobrymi wiadomościami niż rozczarowany.
Rukia doskonale zdawała sobie sprawę, że jak tak dalej pójdzie, nie skończy się to dobrze. A jako najbliższa – zaraz po zmarłej siostrze – sercu przybranego brata kobieta potrafiła go udobruchać nawet wtedy, gdy jej rudy wybranek walnął jakimś głupim tekstem, postanowiła wziąć sprawy w swoje drobne i nieco drżące ręce, choć serce podchodziło jej do gardła i robiło jej się trochę niedobrze. I nie do końca wiedziała, czy to już nerwy, czy ta gorzka, zielona herbata, czy to przez ciążę, czy może wszystko nałożyło się na siebie, a ona rozgrzebywaniem tego dodatkowo pogarsza sprawę. Upiła łyk herbaty, wzięła głęboki oddech, po czym spojrzała na bruneta. Po jej plecach przeszedł dreszcz, gdy napotkała to charakterystyczne spojrzenie jego chłodnych, szarych oczu.
- Bracie, chcemy przekazać ci wieść o tym, że niebawem nasze życie znacząco się zmieni – kobieta na chwilę spuściła wzrok, dobierając dalsze słowa oraz ignorując ciche, znaczące westchnienie męża, który niejednokrotnie nabijał się z tego patetycznego języka szlachty i dziwił się, jak proste informacje można zawoalować w takie konstrukcje, że od powagi aż zęby bolą. – I żywimy głęboką nadzieję, że będziesz radował się wraz z nami, wujku.
Mówiąc ostatnie słowa, spojrzała na niego z delikatnym, aczkolwiek dokuczliwym i palącym rumieńcem na twarzy, kurczowo trzymając dłoń męża. Z niecierpliwością, ale też lękiem oczekiwała na reakcję szwagra.
Tymczasem Byakuya spokojnie dopił herbatę, odstawił czarkę, po czym spojrzał najpierw na Rukię, potem na Ichigo.
- Chcecie mi powiedzieć, że... że wy... - próbował wydusić z siebie jakkolwiek składne zdanie oddające to, co teraz działo się w jego głowie.
- Hej, Byakuya. Zdradzę ci sekret. Jesteśmy małżeństwem – teatralnie szepnął Kurosaki, starając się opanować swoje rozbawienie na widok nieśmiałych, karykaturalnych wręcz czerwonych plamek na bladych licach Kapitana, który najwyraźniej przetworzył w myślach, skąd się biorą dzieci.
- A więc to tak, Kurosaki Ichigo.
Brunet powoli podnosił się, wstając niespiesznie. I wtedy rozległ się charakterystyczny zgrzyt klingi wysuwanej z pochwy.
- Rozprosz się, Senbon-
Nie dokończył.
Ichigo, nie zwracając nawet uwagi na reakcję żony, poderwał się z miejsca, jedną ręką schwycił szwagra za fraki, zaś drugą z całej siły ścisnął ostrze jego Zabójcy Dusz. Przyszpilił go do przeciwległej ściany tak gwałtownie, że wydobył z Kapitana zduszony jęk, gdy jego plecy brutalnie zderzyły się z twardą powierzchnią, po czym nachylił się do niego, cały purpurowy na twarzy patrząc mu prosto w oczy, w których malował się szok.
- Nie przy Rukii. Nie w jej stanie. Chcesz mi dać w mordę? W porządku, ale nie tutaj i nie teraz – warknął cicho. Doskonale wiedział, że jego reakcja na ten nagły wyskok Byakuyi zapewne nie była lepsza od samego wyskoku Byakuyi z uwolnieniem Zabójcy Dusz, ale wolał już spać na wycieraczce przez resztę życia niż pozwolić temu pieprzonemu szlachciurze uwolnić miecz przy jego ciężarnej żonie. – A przed tym przypomnij sobie, jak to było, kiedy twoja żona żyła, bo dam sobie wszystkie członki uciąć, że pod wami cały ten grajdołek się trząsł, świętoszku pierdolony.
Po chwili Kurosaki puścił zarówno miecz Byakuyi, jak i jego samego. Kapitan schował broń, na chwilę spuszczając głowę, chcąc ukryć przed wzrokiem szwagra haniebny rumieniec. Gdy ochłonął, podniósł wzrok na rudzielca, odpowiadając cicho:
- Moja siostra podjęła najlepszą decyzję. Nic więcej nie muszę mówić, Kurosaki Ichigo.
Po czym zgrabnie ominął zbaraniałego Boga Śmierci i podszedł do brunetki, która trzymała już dłoń na rękojeści swego Zabójcy Dusz, gotowa ostudzić zapał najważniejszych mężczyzn w jej życiu. Stanął naprzeciw niej a kiedy uśmiechnął się do niej nieśmiało, biedna Rukia potrzebowała chwili na ogarnięcie tego, co się właśnie zdarzyło.
- Moje gratulacje, siostro. Jestem pewien, że gdyby Hisana była tu z nami, cieszyłaby się waszym szczęściem.
Onieśmielona kobieta zrobiła kilka kroków ku Kapitanowi, po czym padła w jego objęcia, kryjąc twarz w połach jego haori i ściskając go co sił. Mężczyzna odwzajemnił uścisk, znad ramienia szwagierki patrząc na Ichigo.
- Rozumiem, że wasze dziecko będzie nosić nazwisko Kuchiki, prawda?
- Będzie nosić takie nazwisko, jakie wybierze, gdy dorośnie – odparł rudowłosy Bóg Śmierci, podchodząc do nich i kładąc dłoń na ramieniu żony, która posłała mu spojrzenie pod tytułem „śpisz na wycieraczce, głąbie". – Zresztą czy to istotne, jak będzie się nazywać? Kuchiki, Kurosaki czy Shiba... Najważniejsze jest to, by było zdrowe i szczęśliwe.
Z braterskich objęć Rukia wymamrotała coś do męża na temat jego bycia durniem, któremu się zebrało na morały, a tymczasem radosna nowina wyruszyła w Dwór Czystych Dusz, niesiona przez ciekawską Yachiru, która chciała jedynie spłatać figla drugiemu ulubionemu Kapitanowi, a tymczasem dowiedziała się, że ulubieniec Kenny'ego będzie miał małego Icchiego! Tylko pytanie – jak oni to zrobili?! Ale to pytanie pozostało już dla pierwszej osoby, którą napotka radosna i niewinna Porucznik IX Dywizji.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro