Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.3 ("Shum")

milicja, wulgaryzmy, krew, użycie rasistowskiego sformułowania w celu oddania charakteru postaci

2359 wyrazów

---------------------

Po dwóch godzinach dreptania żółwim tempem ulicami Wołkowyska, stanęliśmy przed niewysokim domkiem z trójkątnym, spiczastym dachem i świeżą elewacją pomalowaną na bladoróżowo. Nad szklanymi drzwiami wejściowymi widniał szyld stylizowany rzemieślniczym krojem pisma, kojarzącym się z nowoczesnym barberem albo z piwami IPA: Manufaktura Pączka.

Wystarczył jeden rzut oka przez szybę, żeby zauważyć tłum ludzi w środku oraz typową dla małych miasteczek mieszaninę trendów dekoracyjnych z każdej możliwej branży.

— Dobra, komu kupić? – spytałam z uśmiechem, szerszym od chodnika, na którym stałam. Obracałam w swojej dłoni w kieszeni równowartość dziesięciu dolarów i czułam się, jakbym miała do dyspozycji nieograniczony majątek i zamierzałam postawić całemu światu kolejkę.

— Mi! – wyrwała się Wiera, której nagle nie przeszkadzało, że znaleźliśmy się w samym środku miasta, bo było dokładnie tak, jak zapowiedziałam. 

Dookoła nas rwącym strumieniem przepływała rzeka najprzeróżniejszych ludzi.  

— Jakiegoś z budyniem – zastanawiała się na głos. – Ale nie z takim zwykłym. Najlepiej z alkoholem.

— Kawę – odezwał się Max. – Gorzką. I bez soli.

— Kup mi może pół bagietki z kozim serem i burakiem. – Olga uśmiechnęła się przepraszająco i wyjęła z kieszeni swojego plecaka pozwijane banknoty. Dorabialiśmy, jak tylko się dało. Od oprowadzania zagranicznych turystów, przez sprzedaż owoców z działek, po zbieranie złomu.

Pietia wzruszył ramionami, ambitnie unosząc się honorem. Odpowiedziałam mu tym samym, po czym wkroczyłam do środka.

Przecisnęłam się przez tłum gapiów zgromadzonych przed gablotą z produktami i odstałam swoje w kolejce w oczekiwaniu na zamówienie. Zapłaciłam, przelałam kawę do pustego termosu, schowałam wszystkie produkty do plecaka, a następnie ruszyłam w stronę części ze stolikami, rozglądając się za najwłaściwszym miejscem na to, żeby móc zostawić ulotki. Kolorowy tłum pachniał kawą i wanilią. Ludzie, którzy mieli czas i pieniądze na to, żeby po wyczerpującej podróży znaleźć się w kawiarni, nie mogli należeć do najbiedniejszych.

Wyobraziłam sobie, jak za parę minut ten radosny gwar zmieni się w niespokojne poruszenie, bowiem moje ulotki ostrzegały przed współpracą reżimu Andruszenki z międzynarodowym Centrum Kwalifikacji. W pięciu językach pisaliśmy o tym, że uczestnicy niezakwalifikowani w trakcie procesu w poprzednich latach nie wracali z budynku, natomiast w Białorusi nikt nie zadawał pytań o ich dalsze losy. Było wręcz przeciwnie – Air Belarus zarabiało na połączeniach lotniczych umożliwiających wzięcie udziału w rozgrywce, zaś tutejsi przemytnicy organizowali przerzuty ludzi z Afryki i Azji.

Rzuciłam okiem w kierunku marmurowego parapetu, porównując go z drewnianym stolikiem, na którym ustawiono pojemnik z jednorazowymi opakowaniami z cukrem, a także z miodem, cynamonem i całą masą papierowych serwetek. Napotkałam wzrok chłopaka o bliskowschodnich rysach, siedzącego w towarzystwie starszego mężczyzny w tradycyjnym nakryciu głowy i wyraźnie przyglądającego się mojej krzątaninie. Zupełnie, jakby mógł przewidzieć, co zamierzam zrobić.

Odwróciłam od niego głowę, po czym sięgnęłam do plecaka, żeby wyciągnąć gruby plik papierów wydrukowanych w formacie A4. Niecała minuta dzieliła mnie od położenia ulotek tuż obok plastikowych przykrywek do kubków do kawy. Następnie zamierzałam skierować wzrok w zupełnie inną stronę i zdecydowanym krokiem opuścić pomieszczenie. Tak jakby nigdy mnie tu nie było.

Ruszyłam w stronę stolika z cukrem. Podnosiłam właśnie oczy znad ziemi, kiedy nieoczekiwanie stanęłam niemal twarzą w twarz z milicjantem. – No ja pierdolę – pomyślałam natychmiast. Rozpoznałam tę znaną mi podłużną, łysą głowę, przykrytą ciemnoniebieską czapką z daszkiem ozdobioną emblematem rządu Białorusi. Właściciel łysej głowy zdawał się rozpoznawać również i mnie, chociaż zdążyłam się zasłonić swoim kapturem oraz włosami.

Panicznie zastanawiałam się, co powinnam zrobić. Krótki rzut oka przez drzwi wyjściowe wystarczył, żebym dostrzegła kilku kolejnych milicjantów, którzy znaleźli się dokładnie na linii mojej potencjalnej ewakuacji. Mężczyzna wykonał krok w moim kierunku, a ja stałam jak zamrożona z plikiem reakcyjnych ulotek w dłoni. Posłałam rozpaczliwe spojrzenie w stronę lady i korytarza znikającego za plecami sprzedawców, prowadzącego do kuchni, a potem – jak miałam nadzieję – do tylnego wyjścia.

Gdy rozważałam, czy udałoby mi się przebiec obok porucznika Kirowa, zanim on zdążyłby mnie złapać lub oddać do mnie strzał, usłyszałam za plecami rzężenie wychodzące z czyjegoś gardła, przepoczwarzające się w dźwięk przypominający próbę odpalenia starego samochodu. Milicjant na ułamek sekundy przeniósł uwagę na człowieka, który się dusił. Za nami podniosły się krzyki w języku, który natychmiast rozpoznałam jako mowę używaną przez główną grupę etniczną Afganistanu.

Ludzie występowali z kolejki, ruszając w stronę źródła hałasu i wołając do milicjanta, żeby udzielił pomocy. Kirow podniósł do ust krótkofalówkę, która zaalarmowała jego kolegów przy wejściu, po czym zdecydował się zostawić mnie w spokoju i ruszył do gwałtownie duszącego się człowieka.

Na widok posiłków nadciągających z zewnątrz, nie zastanawiałam się już ani chwili dłużej. Szerokim gestem rozsypałam ulotki po podłodze, zostawiając milicji materiały do sprzątania, z całej siły odbiłam się od jasnej, marmurowej podłogi i w kilku długich susach znalazłam się przy kasie. Odepchnęłam na bok panią, trzymającą za rękę małe dziecko, czym wzbudziłam okrzyki niezadowolenia, oparłam się od tyłu dłońmi o marmurową ladę, podciągnęłam pupę i przeniosłam nogi na stronę przeznaczoną wyłącznie dla autoryzowanych pracowników. Przelotem dostrzegłam strach w oczach niskiej kasjerki w jasnobeżowym fartuchu.

Bez zastanawiania, rzuciłam się w stronę półotwartych drzwi, które prowadziły na zaplecze. W wąskim korytarzu oświetlonym jarzeniowym światłem nieomal zderzyłam się z dwa razy większym ode mnie wózkiem wiozącym nową transzę pachnących ciastek.

— Gdzie tu jest wyjście? – krzyknęłam do nieznanego mi wielkiego faceta, który posuwistymi ruchami pchał urządzenie na kółkach.

W myśli przeklinałam cały swój brak szczęścia, składający tego dnia mój los w ręce wielu obcych ludzi, mających zupełnie odmienne intencje od moich.

— Do końca korytarza i na prawo – odpowiedział facet. – Drzwi będą otwarte.

Wyminęłam wózek, pospiesznie podziękowałam i ruszyłam przed siebie, ze świadomością, że ten bieg decydował o moim życiu.

— Nie myśl, że będę kłamał dla ciebie na psiarni! – wydarł się za mną.

Jego słowa ścisnęły na chwilę moje serce, ale nie spowolniły mojego tempa. Nie miałam prawa oczekiwać od zwykłych ludzi bohaterskich reakcji. Wszyscy po prostu starali się przeżyć. Każdy według swoich możliwości.

Z impetem wypadłam przez wielkie, żelazne drzwi i zaciągnęłam się haustem październikowego powietrza, zatrutego smrodem wydobywającym się z niedomkniętych śmietników. Wiedziałam, że nie mam zbyt wielkiej przewagi nad milicjantami, którzy właśnie obiegali budynek, żeby odciąć mi ścieżkę ucieczki.

Zwróciłam się twarzą w kierunku wysokiej, metalowej siatki. Zaczepiłam palcami o druty chłodne od nieustannie padającego na nie cienia. Siłą ramion podciągnęłam się na tyle wysoko, by zaczepić nogami o chyboczącą się siatkę wspartą jedynie na dwóch żelaznych prętach, a na moim bandażu ciemnoczerwona plama rozlała się niczym kleks atramentu pochłaniający czystość papierowej kartki. Syknęłam ze złością na widok otwierającej się rany. Bardziej miałam świadomość, że coś się ze mną dzieje, niż byłam w stanie to poczuć. Adrenalina wyłączyła we mnie strach, ból, uczucie zimna, uczucie gorąca. Miałam nad sobą jedynie zabarwione na brzoskwiniowo niebo oraz kilkumetrowy płot, oddzielający mnie od kolejnego podwórka.

To nie był pierwszy raz, kiedy uciekałam przed milicją. Jednak nigdy dotąd nie brakowało mi tak niewiele do tego, żeby ostatecznie się od nich uwolnić. Właśnie zaliczałam spektakularny upadek na ostatniej prostej, a najgorsze w tym było to, że czekały na mnie cztery osoby, które naraziłam na niebezpieczeństwo. Nie miałam nawet pewności, czy Pietia, Wiera, Max i Olga wciąż stali na chodniku w umówionym miejscu, czy przytomnie ewakuowali się na sam widok zagrożenia.

— Jesteś zjebaną idiotką – warknęłam na siebie przez zaciśnięte zęby.

Złapałam się za jedyny w miarę stabilny element, którym był metalowy kołek wbity w ziemię i z samego szczytu spojrzałam na asfalt poniżej. Przez chwilę pomyślałam, co by się stało, gdybym spadła z tej wysokości. Pokręciłam głową, oddalając od siebie mroczne wizje i w pośpiechu przerzuciłam nogę nad ogrodzeniem, a po chwili zrobiłam to samo z drugą. Usłyszałam, jak zardzewiała siatka odpruwa się od żerdzi pod moim ciężarem, więc zaczęłam coraz szybciej i coraz mniej dokładnie opuszczać się na dół. Moje stopy nie zahaczały tak, jak powinny. Palce bębniły coraz szybciej po metalowych drutach w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Otwarta rana krwawiła coraz mocniej. Myślałam, że spadam.

W końcu odczepiłam od siebie plecak i zrzuciłam go na ziemię, a sama zeskoczyłam, przewracając się na bok i okręcając kilka razy na asfalcie, w celu zamortyzowania upadku. Byłam cała zakurzona, obolała i wściekła. Moja dłoń paliła już teraz żywym ogniem.

Nie mając chwili do namysłu, obróciłam się za siebie, zauważając w dalekiej perspektywie nadbiegających milicjantów. Podniosłam z ziemi torbę i rzuciłam się do ucieczki wąską uliczką pomiędzy gospodarczymi podwórkami. W oddali dostrzegłam pomarańczowe kombinezony mężczyzn naprawiających studzienkę burzową. Robotnicy głośno rozmawiali ze sobą, paląc papierosy, w ogóle nie zważając na otwarty nieco dalej właz do podziemi. Nie miałam pojęcia, czy podejmuję dobrą decyzję. Jakiś przebłysk intelektu kazał mi się usunąć z widoku, więc chwyciłam w dłonie żelazną drabinkę prowadzącą w dół, do kanału, i zeszłam po jej stopniach, zeskakując na betonowy podest przy którym płynęła bura, śmierdząca woda.

Daleko przed sobą ujrzałam słaby snop światła. Z radości aż podskoczyłam, chociaż moje uda były ciężkie jak beton i jednocześnie trzęsły się jak galareta. Kilkaset metrów dalej znajdował się kolejny remontowany odcinek. Półgębkiem się uśmiechając, puściłam się w jego stronę z najszybszą prędkością, bo tym razem czułam tę lekkość, wiatr pod skrzydłami. Zupełnie jakbym z każdym krokiem odrywała ze swoich pleców kolejną z nici łączących mnie z niebezpieczeństwem. Zanim którykolwiek z milicjantów zdąży pokonać siatkę, a następnie odkryje, że schowałam się w studzience, ja powinnam już być po drugiej stronie.

Nie miałam pojęcia, dokąd prowadziło to wyjście, ale zahaczyłam dłońmi o zardzewiałą drabinkę i zaczęłam się energicznie podciągać. Mój bandaż zrobił się cały brązowy od zaschniętej krwi, rdzy oraz wszechobecnego brudu. Przez moment poczułam, jak moja dłoń drętwieje. Tępy ból promieniował w stronę nadgarstka i przedramienia. Przygryzłam wargę, myśląc tylko o tym, jak blisko już byłam od wyjścia na powierzchnię.

Wychyliłam głowę przez właz, a chłodny wiatr natychmiast odcisnął się na moim nosie oraz na policzkach. Kilkanaście metrów dalej robotnicy zajmowali się jedzeniem i polewaniem sobie do plastikowych kubków wódki na rozgrzewkę. Przypomniałam sobie ze zgryźliwym uśmiechem jak często narzekaliśmy na tempo remontu jakiejś ulicy, naprawę zerwanych przewodów elektrycznych czy na dosłownie cokolwiek innego, co wymagało interwencji ze strony służb miejskich. Przynajmniej raz w życiu przydało mi się, że robotnicy zajmowali się wszystkim innym, tylko nie swoją pracą. Zastanawiałam się, jak to musiało wyglądać w jakimś normalnym kraju.

Wiedziałam, że moja przewaga nad pościgiem nie była zbyt duża, więc zaczęłam się rozglądać, w jaki sposób mogłabym się ewakuować z tego miejsca. Mogłam się założyć, że któryś z milicjantów już zszedł do studzienki.

Dostrzegłam, że na drodze zaparkował samochód dostawczy – coś pomiędzy kombi a vanem, oklejony srebrną taśmą najwyraźniej po to, żeby się nie rozpadł. Kierowca wyszedł na zewnątrz, zostawiając otwarte drzwi, a następnie z szerokim uśmiechem podszedł do grupy robotników w pomarańczowych kombinezonach. Witali się z daleka. Mężczyzna zauważył alkohol.

Zastanawiałam się, czy to możliwe, żeby przez swoją lekkomyślność zostawił w stacyjce kluczyk. Nie widziałam żadnego ruchu jego ręki, który mógłby wskazywać na ukrycie klucza w kieszeni kurtki bądź spodni. Wszelkie historie o odpalaniu samochodu kablami można było włożyć między bajki; bez specjalnych urządzeń nie dało się usunąć immobilizera ani nawet głupiej blokady kierownicy. Moja grupa dysponowała takimi przyrządami, ale ja nie byłam osobą, która nosiła je w swoim plecaku.

Udawałam zwykłego przechodnia, unikającego tłumu głównych ulic i zarazem próbowałam przyjrzeć się sytuacji z bliska. Zza moich pleców dochodziły rozmowy mężczyzn, którzy okazali się kolegami.

— Artiom, a ty co? Nie zamykasz swojej karety? Nie widzisz, ilu tu dzisiaj ciapatych? – zapytał któryś z robotników. – Zaraz ktoś ci ją ukradnie.

— Taa, chyba na złom – zaśmiał się kierowca.

Tymczasem ja drobnymi kroczkami zbliżałam się do samochodu. Zapuściłam oko do wewnątrz i nie mogłam uwierzyć szczęściu.

— Zresztą, to nie moje, co ja mam się tym przejmować – dodał Artiom, po czym od razu poprosił o kubeczek wódki.

Już wiedziałam, że powinnam być wdzięczna nie za łut szczęścia, a za rozpowszechnione w społeczeństwie podejście do tego, co państwowe lub zapewniane za darmo przez zakład pracy.

Miałam odrobinę wyrzutów sumienia, kiedy wsiadałam do środka, wrzucałam plecak na boczne siedzenie, zatrzaskiwałam za sobą drzwi i odpalałam silnik. Jednak uspokajałam się tym, że nie kradnę, a tylko sobie pożyczam ten samochód. Nie mogłam go przecież zabrać ze sobą, do Centrum Kwalifikacji. Musiałam go porzucić jakieś trzydzieści kilometrów od Wołkowyska, przed zdemilitaryzowaną strefą neutralną.

W lusterku zobaczyłam kilku bezskutecznie goniących za mną mężczyzn.

— Ty brzydka kurwo, oby cię stado ciapatych wyruchało! – Usłyszałam przez uchylone okno.

Moje wyrzuty sumienia zmniejszyły się do prawie nieistniejących. Zabawne, jak próbując obrazić kobietę, faceci lubili dodawać przymiotnik negatywnie oceniający jej figurę, wagę lub też ogólny wygląd. Żaden z tych, którzy za mną gonili, nie zdążył nawet zobaczyć mojej twarzy. Mało tego, nikt nie mógł mieć pewności co do mojej płci. Mogli tylko zgadywać.

Wymusiłam pierwszeństwo, włączając się do ruchu na głównej ulicy i odetchnęłam z poczuciem ogromnej ulgi, ignorując agresywne dudnienie klaksonów. Po chwili sama zaczęłam trąbić na grupy różnokolorowych, przeróżnie ubranych pieszych, dla których chodnik okazał się zbyt wąski. To był z pewnością najgorszy dzień w roku na jazdę samochodem.

Skierowałam się z powrotem w stronę pączkarni. Milicjanci patrolowali teren, ale nie zamykali drogi, bo było to po prostu niemożliwe. Uśmiechnęłam się triumfująco do myśli, że w pewnym sensie jednak wyszło na moje. Niezależnie od własnego poczucia sprawczości, jak również od osobistych historii z porucznikiem Kirowem, nazywanym przez nas Kira – na wzór boga śmierci z mangi – zajmowałam niższą pozycję na liście państwowych priorytetów niż zabezpieczenie pierwszego dnia Kwalifikacji.

Toczyłam się w ślimaczym tempie i rozglądałam się bacznie po chodniku, wyszukując wzrokiem swoich znajomych. Musieli już zrozumieć, że wpakowałam się w kłopoty, więc nie spodziewałam się, że będą na mnie czekali w tym miejscu. Wyjęłam z kieszeni spodni przedpotopowy telefon, który wprawdzie nie miał możliwości odbioru internetu, ale za to nie dało się go namierzyć. Odczytałam wiadomość od Maxa. Ostrzegał mnie przed Kirowem. Wcisnęłam szary, wyślizgany przycisk, na którym dekady temu pewnie była narysowana zielona słuchawka.

— Nie zanosi się na deszcz – rozpoczęłam od podania kodu, który oznaczał, że byłam sama i mogłam swobodnie rozmawiać.

Spodziewałam się usłyszeć podobną komendę rozpoznawczą od Maxa. Zamiast tego, w głośniku zaszurało, a potem usłyszałam przerażająco zimny, chowający w sobie wszelką urazę tego świata głos Pietii:

— Czy ty jesteś normalna?

Przełknęłam głośno ślinę. Poprawiłam rękę na kierownicy i poczułam, jak od stóp po czubek głowy moje ciało przeszywa zmrożony piorun.

Szykowało się niezwykle długie trzydzieści kilometrów. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro