Rozdział 5
— Co... Ty tutaj robisz? — zapytał i słusznie. Dziwne, że ani razu go tutaj nie spotkałam.
— Ja... — podrapałam się po głowie. — Ciężko to wyjaśnić. — rozłożyłam ręce.
— Mogę za ciebie? — zaoferował się Luke. — Okay.
— Nawet się nie zgodziłam. — odparłam oburzona.
— Jak mamy siedzieć w trójkę w takim niekomforcie, to podziękuję. — prychnął. — Andrew to dupek, dziewczyny są na shoppingu, Raven nie bardzo lubi chodzić na zakupy i tylko im tam marudzi, matka Raven to pani lekkich obyczajów. — Colin uniósł brwi i otwarł lekko usta.
— To tak w skrócie.
— Kim jest Andrew? — zapytał blondyn, szukając odpowiedzi w moich oczach.
— To mój chłopak. — wyjaśniłam.
— Cóż, Luke może zostań jakimś psychologiem, skoro wszyscy do ciebie lgną z problemami. — stwierdził i usiadł na parapecie.
— Nie dziękuję. Nie mam zamiaru iść w nic, co wiąże się z medycyną. Od zawsze oboje tu przychodzicie, ale pierwszy raz w tym samym czasie. Przypadek? Nie sądzę moje poziomki. — znowu powiedział „poziomki".
Rany, czy on miał jakiś problem z wymową, że tak to słyszałam, czy co?
Zauważyłam, że Colin owinął tę dłoń bandażem.
— Idę po coś do picia. Nie pozabijacie się tu? — i wyszedł. Okay Raven, działaj.
— Niemożliwe, że rany od uderzenia w deski są aż takie. — pokazałam palcem na jego rękę.
— Możliwe. — zbył mnie. Wiedziałam, że nie ma ochoty o tym rozmawiać.
— Ja uderzałam i nie poraniłam się tak bardzo.
— Masz mniej siły. — uciekał od tego. — Możemy zmienić temat? — wstałam i podeszłam do niego. Poczułam zapach truskawek. Pewnie niedawno wyszedł z pod prysznica.
— No właśnie nie. — uśmiechnęłam się słabo, a wtedy na mnie spojrzał. Zrobił to w taki sposób, że poczułam ciarki. Uciekłam wzrokiem, żeby dłużej nie rozpływać się na jego oczach.
— Nie rozumiem. Zwykłe rany, nic wielkiego. Drewno potrafi takie wyrządzić. — wzruszył ramionami, sztucznie się uśmiechając. Odruchowo położyłam dłoń na jego.
— Drewno? Czy może tynk, mur, beton, nie wiem? — szepnęłam.
— Pojęcia nie mam, o co ci chodzi. — zabrał rękę.
— Nie mam cukru, więc jest miód. — wrócił Lucas. — Kurwa. — klepnął się w czoło. — Zapomniałem. — zaczął się śmiać. — Ty masz uczulenie na miód, sorry stary, pijesz gorzką. — podał mu kubek gorącego napoju.
— Przeżyję. — puścił mu oczko. — Zawsze zapomina. — szepnął do mnie.
— Co ty tam mamroczesz? Przedstawiasz mnie w złym świetle? Bo nie mam cukru? — robił dziwaczne ruchy ręką. Przypominało to rapera z parkinsonem. — Nie no luz. Gadaj jej co chcesz, nie jestem nią zainteresowany, zresztą czułbym się, jakbym popełniał kazirodztwo. Raven jeszcze tylko godzinka. — pokazał na swój zegarek, który miał na lewym nadgarstku.
— Właśnie zepsułeś mi humor. — wskazałam na niego palcem.
— Ałć, przepraszam. — rozłożył ręce w geście obronnym. — Jak chcesz, mogę cię zamknąć w spiżarni na tę noc.
— Bardzo śmieszne. — uderzyłam go w ramię. Udając, że boli rozmasował to miejsce.
— Jedź do Andrew. — spiorunowałam go wzrokiem. — Ah tak, zapomniałem...
— Skoro to twój chłopak, to czemu nie? — Colin był szczerze zdziwiony.
— Mamy kryzys. — powiedziałam dziwnym głosem. Od pewnego czasu czułam, że z Andrew jest coś nie tak, ale nie zwracałam na to zbytnio uwagi, aż do dzisiaj...
— Chyba nie przez tę butelkę wody? — uniósł brew.
— Nie. — roześmiałam się.
— Myślisz, że jakbyś teraz wróciła, to właśnie by kończył? — miałam ochotę przybić mu piątkę. Krzesłem. W twarz.
— Lucas! — skarcił go Colin.
— No co! Może na jej twarzy?
— Ty tak serio? Naucz się mówić odpowiednie rzeczy w odpowiednim momencie. Idealnie dogadałbyś się z Kasie. — odparłam zdegustowana.
— Kochana, idealnie to ona robi...
— Nie kończ. — przerwał mu Colin.
— Dlaczego seks to taki temat tabu? — jęknął i położył się na łóżku, wbijając wzrok w sufit.
— Dlaczego przed przyjściem Colina, byłeś normalny? — rzuciłam.
— Ja cały czas jestem normalny, po prostu się napaliłem. — zaczął się śmiać. — Czekaj zaraz załatwię sobie odstresowanie. — wyjął telefon i do kogoś zadzwonił, jak się później okazało, tą osobą była bardzo bliska mi dziewczyna...
— No hej Kasie, wpadniesz na siódmą? Okay, okay, czekam. Buziaki, pa!
— Zaraz zwymiotuję. Nie miałam pojęcia, że Kasie puszcza się z kim popadnie, skoro jest taka zakochana w tobie. — zwróciłam się do Colina.
— Nie jest w moim typie. Ciężko by było. — cmoknął z dezaprobatą.
— Myślałem, że wiesz. — fuknął Luke.
— Za dużo myślisz. — stwierdziłam. — Dobra idę. Muszę wrócić do domu po tej siódmej, ale nie mam zamiaru tutaj być, kiedy ona przyjedzie.
— A Lily, lub Charlotte? — było mu mnie żal.
— Lily teraz ma szlaban i wychodzi raz na tydzień z domu, a Lottie nadal nie powiedziała nam gdzie mieszka. Poza tym, przecież są na zakupach. — westchnęłam.
— Dziwne... Co Lily przeskrobała, że jest uziemiona?
— Dostała piątkę z fizyki. — opadły im szczeny.
— Jej rodzice są okropni. Cześć. — rzuciłam i skierowałam się do wyjścia.
Tak strasznie chciałam być jak najdalej stąd, ale nie miałam wyboru. Chciało mi się płakać, lecz nie uroniłam ani jednej łzy. Spojrzałam w niebo, zbierało się na deszcz. No pięknie.
— Dobrze, że mieszkasz tak blisko. Nie zmoczysz się. — usłyszałam głos blondyna z heterochromią.
— Chyba jednak tak. Nie uśmiecha mi się tam wchodzić, poczekam, aż on wyjdzie. Do tego czasu spokojnie zdąży się rozpadać. — ścisnęłam pasek od torby.
— Niezbyt przyzwoita propozycja, ale... Jeśli chcesz, mogę cię zabrać do siebie. — nawet nie zauważyłam, kiedy znalazł się obok. Z jednej strony byłam przerażona, a z drugiej to było najlepsze wyjście. Wzdrygnęłam się, co chyba zauważył.
— Spokojnie, będziesz spała na drugim końcu domu. — przyłożył tę poranioną dłoń do serca.
— Co ze szkołą? — próbowałam się wymigać, ponieważ dziwnie czułabym się z faktem, że nocuję u obcego chłopaka.
— Co masz w torbie? — wskazał na nią.
— Ciuchy na zmianę.
— Książki masz w szafce. Nic ze szkołą, odwiozę cię do niej. — wzruszył ramionami.
— Zaczynam wcześniej niż ty. — uświadomiłam go.
— Żaden problem. Wstanę wcześniej. — otworzył mi drzwi do samochodu.
Wsiadłam do niego bez wahania.
Czułam dziwną chęć przebywania z nim, chociaż przed sekundką chciałam uciec.
Kiedy siedział już za kierownicą, podziękowałam, a potem jechaliśmy w ciszy. Nie była to niezręczna cisza, ale taka przyjemna. Nie powinnam tego robić, nocować u niego. Wiedziałam o tym doskonale, tylko ja potrzebowałam kogoś takiego, jak on i musiałam zmusić go w jakiś sposób do gadania, aby mu pomóc. To totalne szaleństwo. Zbyt krótko go znałam, by to wszystko robić, chyba, że ta jedna noc wystarczyła? To jedyne racjonale wyjaśnienie w tej sytuacji.
Po dotarciu, dom okazał się przepiękny. Nie był w nowoczesnym stylu, ale takim przytulnym. W środku było jeszcze lepiej. Wskazał mi gdzie mogę nocować i od razu tam poszłam. Drzwi do pokoju były wykonane z drewna, które miało biały kolor. Klamka była w kolorze srebra, chociaż nie wiem czy z niego nie została zrobiona. Ściany były jasnoniebieskie, meble pasowały do drzwi, a pościel łózka do ścian. Wszystko perfekcyjnie dopasowane. Nawet zasłony były pod kolor świeczek, znajdujących się na stoliku nocnym. Położyłam torbę z ciuchami na łóżku, a z moich ust wydobyło się nieme „Woow".
— Może być? — podskoczyłam wystraszona.
— Oczywiście. Piękny jest. Czy któreś z twoich rodziców jest architektem wnętrz? — zachciało mi się śmiać, kiedy spostrzegłam, że jego koszulka również jest jasnoniebieska, i to identyczny jasnoniebieski, co dokoła.
— Mama. —potwierdził. Oparł się o framugę i włożył ręce do kieszeni.
— To się nie dziwię. — powiedziałam z podziwem.
— Ten pokój akurat jest moim dziełem. — odparł skromnie.
— Co? — spojrzałam na niego.
— Jednak się dziwisz. — zaśmiał się. — Idę w jej ślady. Znaczny, bardziej wystrój wnętrz mnie kręci, ale wiesz.
— Wciąż mnie zaskakujesz. — wyznałam.
— To, o której masz być w szkole? — podrapał się po głowie.
— Siódma.
— Okay, to jakbyś czegoś potrzebowała, to jestem na dole.
— Colin?
— Tak?
— Musze z tobą pogadać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro