Rozdział 4
— Skoro już zapunktowałem u ciebie, to może mi powiesz, co było powodem twojego wyjścia ze stołówki? — brnął w to nadal. Brnął we mnie.
— Nie lubię, jak ktoś się przez mnie kłóci. — zamknęłam agresywnie książkę, którą wcześniej mi podał.
— Woow. Się dowiedziałem, referat mogę napisać. — prychnął.
— A co? Mam ci cały życiorys przedstawić? Już ci mówiłam, że po jednej nocy nie zostaniemy przyjaciółmi. — warknęłam nieprzyjemnie.
— To jak chcesz nimi w ogóle zostać, skoro nic mi nie mówisz. — uniósł brew.
— Skąd pomysł, że chcę, abyśmy zostali przyjaciółmi? — założyłam ręce na krzyż. — Nie mówię byle komu o swoich problemach. — wstałam, ponieważ oboje siedzieliśmy pod oknem. Zrobił to samo.
— Wydaje mi się, że jednak chcesz się zaprzyjaźnić. — oparł się ręką o szafkę w taki sposób, że zagrodził mi przejście.
— Wybacz, ale nie bardzo leży mi przyjaźń damsko-męska. Mogę? — zapytałam, patrząc na jego rękę. Odruchowo spojrzałam też na dłonie. Miał długie, smukłe palce i poranione knykcie. — Co ci się stało?
— Ty masz swoje tajemnice, ja mam swoje. Próbowałem wyjść z tego schowka, to mi się stało. — przewrócił oczyma. Swoją drogą zajebistymi oczyma.
Raven nu, nu. Nie wolno myśleć w ten sposób o innych facetach niż Andrew. Ogarnij się.
— Dobra, przepraszam za, nie wiem co. — uniósł dłonie w geście kapitulacji — Możesz się rozluźnić? Nie mam zamiaru cię skrzywdzić, czy wykorzystać, więc nie rozumiem, dlaczego jesteś tak wrogo nastawiona.
— Nie jestem wrogo nastawiona. Nie lubię tak z dnia na dzień nagle się z kimś przytulać na powitanie, mówić o tym dlaczego jestem smutna, czy wkurzona i dzielić swoją przestrzeń z tym kimś... — powiedziałam, odpychając go wolną ręka. Wreszcie mogłam wyjść, ponieważ wziął tę rękę. Nie szedł za mną, co mnie uszczęśliwiło.
* * *
Wychodząc ze szkoły, zauważyłam dobrze znany mi skuter.
— Andrew! — krzyknęłam podniecona, kiedy wskoczyłam mu w ramiona. Pocałował mnie w czoło i przytulił mocno. Tak strasznie mi go brakowało. Widywałam się z nim dwa razy na tydzień, czasem nawet raz...
— Cieszysz się, jakbyśmy się dawno nie widzieli. — zażartował. Miał zupełnie inny głos niż Colin, czy Lucas. Był od nich starszy, ale kiedy go poznałam miał tyle ile my, więc wiek nie miał znaczenia w tej kwestii. Jego głos był niski, z lekką chrypka. Seksowną chrypką.
— Bardzo śmieszne. — udałam obrażoną.
— Cześć. — Lily razem z Kasie i Charlotte pojawiły się za mną. Andrew przywitał Lily buziakiem w policzek, zawsze tak robili.
— Kasie, Charlotte, to jest Andrew, Andrew to moje przyjaciółki, o których ci opowiadałam. — wtuliłam się w jego tors.
— Miło wreszcie poznać. Obawiałam się, że Raven choruje na schizofrenię. — Kasie się zaśmiała, a reszta jej zawtórowała.
— Mnie też miło. — uśmiechnął się. — Wybaczą drogie panie, ale porwę wam ją. — wziął mnie na ręce i posadził na skuter. — Kask skarbie. — podał mi go.
Kiedy odpalił jego ukochaną furę, pomachałam dziewczynom na pożegnanie i odjechaliśmy.
Pojechaliśmy w dobrze znane mi miejsce. Chatka w lesie jego taty. W środku czekały już na mnie babeczki z cukierni na rogu budynku, w którym mieszka Andrew. Były przepyszne, zakochałam się w nich od pierwszego kęsa. Obok nich stała szklanka kakao.
— Wiesz, jak o mnie zadbać. — posłałam mu całusa, a on zniknął w łazience. Kiedy wrócił, ja zdążyłam już zjeść swoje babeczki.
— Czasami myślę, że bardziej kochasz jedzenie, niż mnie. — usiadł obok i mnie objął.
— Nie, najbardziej kocham fotografowanie, jedzenie, a potem ciebie. — połaskotał mnie za karę.
— Kiedy cię zobaczyłem, nie wyglądałaś na zadowoloną.
— Aaa... Dziewczyny się posprzeczały znowu. Muszę ci coś powiedzieć, zanim dotrą do ciebie dziwne plotki. — spoważniał. — Możesz usłyszeć, że spałam z Colinem Andersonem, ale to całkowite kłamstwo.
— Więc...
— Więc Luke jest głupi i ty o tym wiesz. Zamknął nas na noc w jego spiżarni. — wyjaśniłam szybko w obawia, że się zdenerwuje.
— Że co proszę? — zamrugał kilka razy.
— Do niczego nie doszło. — sprostowałam. — Przysięgam.
— Wierzę ci, kotek. Tylko po cholerę was tam zamknął? — złożył pocałunek na mojej szyi.
— Pojęcia nie mam. — chciałam już skończyć temat. — Ale moja mama znowu to robi...
— Mhm. — nadal mnie całował.
— Mam nie wracać do dziewiętnastej, bo ona będzie się bzykać z jakimś informatykiem. Dasz wiarę? — rozłożyłam ręce.
— Tak. — nie przestawał mnie całować.
— Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
— Pewnie, twoja mama...
— No co?
— No nie wiem, nieważne. Skoro do wieczora ma cię nie być, to ja się tobą chętnie zajmę i zagospodaruje twój czas. — odsunęłam się od niego w tempie komety, która zmierza z prędkością światła, w jakąś planetę.
— Zachowujesz się jak dupek. Nie chcę się z tobą dzisiaj kochać. — rzuciłam z oburzeniem.
— To po co tu przyjechaliśmy? — zapytał zrezygnowany, a mi wypadły gały z orbit.
— Nie wierzę. — skomentowałam. — Odwieź mnie proszę.
— Teraz?!
— Teraz. — wstałam. Byłam wściekła. Nie takiego Andrew teraz potrzebowałam. Milczeliśmy przez całą drogę. Kiedy dotarliśmy na miejsce, nawet się z nim nie pożegnałam. Nie wiedziałam za bardzo, co mam zrobić, więc zapukałam w kasztanowe drzwi należące do Lucasa. Ku mojej uciesze, właśnie on je otworzył.
— Jeżeli chcesz po mnie krzyczeć, to nie mam ochoty. — założył ręce na krzyż. Było to komiczne.
— Ja też nie. Muszę gdzieś być do dziewiętnastej. Nie chcę zawracać dupy dziewczynom, bo są na zakupach, pomyślałam więc o tobie. — wzruszyłam ramionami. Otworzył drzwi szerzej i poszliśmy do jego pokoju. Był mi doskonale znany, bo to nie pierwszy raz, kiedy uciekałam do Luke'a.
— Twoja mama ma klienta?
— Ta... — przyznałam ze wstydem.
— Mój ojciec to, to nie jest. Siedzi z mamą na działce. — usiadłam na pufie, a on na swoim łóżku naprzeciwko mnie.
— To jakiś informatyk. Pewnie z firmy, w której ona pracuje.
— Zastanawia mnie, po co to robi, skoro ma taką dobra pracę. — rzucił we mnie paczuszką orzeszków solonych.
— Od dwóch lat odreagowuje na śmierć taty. Zresztą, nieważne. — machnęłam ręką. — Totalne gówno. Lily i Kasie ciągle się kłócą, Andrew się ostatnio zmienił... — posmutniałam.
— Ty z nim nadal jesteś? — wyglądał na zszokowanego.
— Tak, a co?
— Przepraszam. Myślałem, że nie i dlatego akurat na ciebie padło... Z tym zamknięciem. — opuścił głowę.
— Chciałeś mnie zeswatać z Colinem? Podziękuję, teraz nie chce się odczepić. — Luke zareagował śmiechem.
— Tak, jak od każdego. Nie przypadkiem się tam znalazłaś. Myślę, że jesteś odpowiednią osobą, żeby do niego dotrzeć.
— Słucham? Dotrzeć? Co masz na myśli. — zaciekawiłam się.
— Wiem, że jego życie nie jest usłane różami, tak jak to się wszystkim wydaje i jak zawsze mówił, teraz nie mogę z niego nic wyciągnąć. Martwię się o niego po tym, co ostatnio zrobił.
— Co zrobił? — przełknęłam ogromną gulę śliny. Nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć, ale musiałam zapytać.
— Naprawdę nie słyszałaś? — spojrzał na mnie zaskoczony. Pokiwałam przecząco głową.
— Pewnie dziewczyny też nie wiedzą, albo zwyczajnie ci nie powiedziały. — stwierdził.
— Mało mnie interesuje ten chłopak, więc pewnie dlatego.
— Pobił swojego ojca do nieprzytomności i zgwałcił swoją matkę.
— Co?
— Żartuję przecież, iks de.
— „Iks de" ? Niezłe masz słownictwo. To co się stało? — zjadłam już połowę paczki orzeszków.
— Tylko pobił swojego ojca. Od tamtego czasu, się za to kara, albo nie wytrzymuje, serio nie wiem. — westchnął smutno. W tle na dodatek leciała jakaś smętna muzyka.
— Kara się? — powtórzyłam z niedowierzaniem.
— Ma w domu, w piwnicy taką ścianę, w którą wali pięściami jak opętany. Nie widać, ale on ma ze sobą problem.
— Dlaczego pobił własnego ojca? — nie mogłam się otrząsnąć. Colin w ogóle nie wygląda na kogoś, kto byłby do tego zdolny.
— Nie wiem. Liczyłem, że jak pozna kogoś, patrzącego na niego jak na normalnego człowieka, to się otworzy, czy coś... — wstał i zrobił kółko po pokoju. — Nie wiem co mam robić. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nikt nie widzi co się z nim dzieje.
— Masz rację... — ktoś zapukał do drzwi, a potem w ich progu pojawił się wcześniej wspomniany chłopak.
— Raven? — Colin Anderson. Jak mogłam być dla niego taka... Wredna, oschła. Boże, ale głupio postąpiłam, chciał żebym mu pomogła, a ja w zamian go ciągle zbywałam. Ciągle? Znam go od Soboty. Nieważne, to wystarczyło, żeby pokazać mu moją sukowatą stronę.
Ludzie zawsze coś ukrywają.
A jego rany na knykciach nie były od desek. Były od walenia w ścianę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro