Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

— Skoro już zapunktowałem u ciebie, to może mi powiesz, co było powodem twojego wyjścia ze stołówki? — brnął w to nadal. Brnął we mnie.

— Nie lubię, jak ktoś się przez mnie kłóci. — zamknęłam agresywnie książkę, którą wcześniej mi podał.

— Woow. Się dowiedziałem, referat mogę napisać. — prychnął.

— A co? Mam ci cały życiorys przedstawić? Już ci mówiłam, że po jednej nocy nie zostaniemy przyjaciółmi. — warknęłam nieprzyjemnie.

— To jak chcesz nimi w ogóle zostać, skoro nic mi nie mówisz. — uniósł brew.

— Skąd pomysł, że chcę, abyśmy zostali przyjaciółmi? — założyłam ręce na krzyż. — Nie mówię byle komu o swoich problemach. — wstałam, ponieważ oboje siedzieliśmy pod oknem. Zrobił to samo.

— Wydaje mi się, że jednak chcesz się zaprzyjaźnić. — oparł się ręką o szafkę w taki sposób, że zagrodził mi przejście.

— Wybacz, ale nie bardzo leży mi przyjaźń damsko-męska. Mogę? — zapytałam, patrząc na jego rękę. Odruchowo spojrzałam też na dłonie. Miał długie, smukłe palce i poranione knykcie. — Co ci się stało?

— Ty masz swoje tajemnice, ja mam swoje. Próbowałem wyjść z tego schowka, to mi się stało. — przewrócił oczyma. Swoją drogą zajebistymi oczyma.
Raven nu, nu. Nie wolno myśleć w ten sposób o innych facetach niż Andrew. Ogarnij się.

— Dobra, przepraszam za, nie wiem co. — uniósł dłonie w geście kapitulacji — Możesz się rozluźnić? Nie mam zamiaru cię skrzywdzić, czy wykorzystać, więc nie rozumiem, dlaczego jesteś tak wrogo nastawiona.

— Nie jestem wrogo nastawiona. Nie lubię tak z dnia na dzień nagle się z kimś przytulać na powitanie, mówić o tym dlaczego jestem smutna, czy wkurzona i dzielić swoją przestrzeń z tym kimś... — powiedziałam, odpychając go wolną ręka. Wreszcie mogłam wyjść, ponieważ wziął tę rękę. Nie szedł za mną, co mnie uszczęśliwiło.

* * *

Wychodząc ze szkoły, zauważyłam dobrze znany mi skuter.

— Andrew! — krzyknęłam podniecona, kiedy wskoczyłam mu w ramiona. Pocałował mnie w czoło i przytulił mocno. Tak strasznie mi go brakowało. Widywałam się z nim dwa razy na tydzień, czasem nawet raz...

— Cieszysz się, jakbyśmy się dawno nie widzieli. — zażartował. Miał zupełnie inny głos niż Colin, czy Lucas. Był od nich starszy, ale kiedy go poznałam miał tyle ile my, więc wiek nie miał znaczenia w tej kwestii. Jego głos był niski, z lekką chrypka. Seksowną chrypką.

— Bardzo śmieszne. — udałam obrażoną.

— Cześć. — Lily razem z Kasie i Charlotte pojawiły się za mną. Andrew przywitał Lily buziakiem w policzek, zawsze tak robili.

— Kasie, Charlotte, to jest Andrew, Andrew to moje przyjaciółki, o których ci opowiadałam. — wtuliłam się w jego tors.

— Miło wreszcie poznać. Obawiałam się, że Raven choruje na schizofrenię. — Kasie się zaśmiała, a reszta jej zawtórowała.

— Mnie też miło. — uśmiechnął się. — Wybaczą drogie panie, ale porwę wam ją. — wziął mnie na ręce i posadził na skuter. — Kask skarbie. — podał mi go.

Kiedy odpalił jego ukochaną furę, pomachałam dziewczynom na pożegnanie i odjechaliśmy.

Pojechaliśmy w dobrze znane mi miejsce. Chatka w lesie jego taty. W środku czekały już na mnie babeczki z cukierni na rogu budynku, w którym mieszka Andrew. Były przepyszne, zakochałam się w nich od pierwszego kęsa. Obok nich stała szklanka kakao.

— Wiesz, jak o mnie zadbać. — posłałam mu całusa, a on zniknął w łazience. Kiedy wrócił, ja zdążyłam już zjeść swoje babeczki.

— Czasami myślę, że bardziej kochasz jedzenie, niż mnie. — usiadł obok i mnie objął.

— Nie, najbardziej kocham fotografowanie, jedzenie, a potem ciebie. — połaskotał mnie za karę.

— Kiedy cię zobaczyłem, nie wyglądałaś na zadowoloną.

— Aaa... Dziewczyny się posprzeczały znowu. Muszę ci coś powiedzieć, zanim dotrą do ciebie dziwne plotki. — spoważniał. — Możesz usłyszeć, że spałam z Colinem Andersonem, ale to całkowite kłamstwo.

— Więc...

— Więc Luke jest głupi i ty o tym wiesz. Zamknął nas na noc w jego spiżarni. — wyjaśniłam szybko w obawia, że się zdenerwuje.

— Że co proszę? — zamrugał kilka razy.

— Do niczego nie doszło. — sprostowałam. — Przysięgam.

— Wierzę ci, kotek. Tylko po cholerę was tam zamknął? — złożył pocałunek na mojej szyi.

— Pojęcia nie mam. — chciałam już skończyć temat. — Ale moja mama znowu to robi...

— Mhm. — nadal mnie całował.

— Mam nie wracać do dziewiętnastej, bo ona będzie się bzykać z jakimś informatykiem. Dasz wiarę? — rozłożyłam ręce.

— Tak. — nie przestawał mnie całować.

— Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

— Pewnie, twoja mama...

— No co?

— No nie wiem, nieważne. Skoro do wieczora ma cię nie być, to ja się tobą chętnie zajmę i zagospodaruje twój czas. — odsunęłam się od niego w tempie komety, która zmierza z prędkością światła, w jakąś planetę.

— Zachowujesz się jak dupek. Nie chcę się z tobą dzisiaj kochać. — rzuciłam z oburzeniem.

— To po co tu przyjechaliśmy? — zapytał zrezygnowany, a mi wypadły gały z orbit.

— Nie wierzę. — skomentowałam. — Odwieź mnie proszę.

— Teraz?!

— Teraz. — wstałam. Byłam wściekła. Nie takiego Andrew teraz potrzebowałam. Milczeliśmy przez całą drogę. Kiedy dotarliśmy na miejsce, nawet się z nim nie pożegnałam. Nie wiedziałam za bardzo, co mam zrobić, więc zapukałam w kasztanowe drzwi należące do Lucasa. Ku mojej uciesze, właśnie on je otworzył.

— Jeżeli chcesz po mnie krzyczeć, to nie mam ochoty. — założył ręce na krzyż. Było to komiczne.

— Ja też nie. Muszę gdzieś być do dziewiętnastej. Nie chcę zawracać dupy dziewczynom, bo są na zakupach, pomyślałam więc o tobie. — wzruszyłam ramionami. Otworzył drzwi szerzej i poszliśmy do jego pokoju. Był mi doskonale znany, bo to nie pierwszy raz, kiedy uciekałam do Luke'a.

— Twoja mama ma klienta?

— Ta... — przyznałam ze wstydem.

— Mój ojciec to, to nie jest. Siedzi z mamą na działce. — usiadłam na pufie, a on na swoim łóżku naprzeciwko mnie.

— To jakiś informatyk. Pewnie z firmy, w której ona pracuje.

— Zastanawia mnie, po co to robi, skoro ma taką dobra pracę. — rzucił we mnie paczuszką orzeszków solonych.

— Od dwóch lat odreagowuje na śmierć taty. Zresztą, nieważne. — machnęłam ręką. — Totalne gówno. Lily i Kasie ciągle się kłócą, Andrew się ostatnio zmienił... — posmutniałam.

— Ty z nim nadal jesteś? — wyglądał na zszokowanego.

— Tak, a co?

— Przepraszam. Myślałem, że nie i dlatego akurat na ciebie padło... Z tym zamknięciem. — opuścił głowę.

— Chciałeś mnie zeswatać z Colinem? Podziękuję, teraz nie chce się odczepić. — Luke zareagował śmiechem.

— Tak, jak od każdego. Nie przypadkiem się tam znalazłaś. Myślę, że jesteś odpowiednią osobą, żeby do niego dotrzeć.

— Słucham? Dotrzeć? Co masz na myśli. — zaciekawiłam się.

— Wiem, że jego życie nie jest usłane różami, tak jak to się wszystkim wydaje i jak zawsze mówił, teraz nie mogę z niego nic wyciągnąć. Martwię się o niego po tym, co ostatnio zrobił.

— Co zrobił? — przełknęłam ogromną gulę śliny. Nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć, ale musiałam zapytać.

— Naprawdę nie słyszałaś? — spojrzał na mnie zaskoczony. Pokiwałam przecząco głową.

— Pewnie dziewczyny też nie wiedzą, albo zwyczajnie ci nie powiedziały. — stwierdził.

— Mało mnie interesuje ten chłopak, więc pewnie dlatego.

— Pobił swojego ojca do nieprzytomności i zgwałcił swoją matkę.

— Co?

— Żartuję przecież, iks de.

— „Iks de" ? Niezłe masz słownictwo. To co się stało? — zjadłam już połowę paczki orzeszków.

— Tylko pobił swojego ojca. Od tamtego czasu, się za to kara, albo nie wytrzymuje, serio nie wiem. — westchnął smutno. W tle na dodatek leciała jakaś smętna muzyka.

— Kara się? — powtórzyłam z niedowierzaniem.

— Ma w domu, w piwnicy taką ścianę, w którą wali pięściami jak opętany. Nie widać, ale on ma ze sobą problem.

— Dlaczego pobił własnego ojca? — nie mogłam się otrząsnąć. Colin w ogóle nie wygląda na kogoś, kto byłby do tego zdolny.

— Nie wiem. Liczyłem, że jak pozna kogoś, patrzącego na niego jak na normalnego człowieka, to się otworzy, czy coś... — wstał i zrobił kółko po pokoju. — Nie wiem co mam robić. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nikt nie widzi co się z nim dzieje.

— Masz rację... — ktoś zapukał do drzwi, a potem w ich progu pojawił się wcześniej wspomniany chłopak.

— Raven? — Colin Anderson. Jak mogłam być dla niego taka... Wredna, oschła. Boże, ale głupio postąpiłam, chciał żebym mu pomogła, a ja w zamian go ciągle zbywałam. Ciągle? Znam go od Soboty. Nieważne, to wystarczyło, żeby pokazać mu moją sukowatą stronę.

Ludzie zawsze coś ukrywają.

A jego rany na knykciach nie były od desek. Były od walenia w ścianę. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro