Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 28

— Kto jest w szpitalu? — powtórzyłam.

— Moja mama, Raven, moja mama jest w szpitalu. — położyłam dłoń na jego głowie i przycisnęłam mocniej do siebie.

— Co się stało? — bolało. Bolało mnie to, że on cierpiał.

— Dała mu szansę, nie było mnie, znowu to zrobił, skrzywdził ją, a ja byłem na pierdolonym meczu... — nie rozumiałam za bardzo, co ojciec Colina zrobił jego mamie, ale nie chciałam go pytać, ponieważ jeszcze bardziej by go to dobiło.

— Będzie dobrze. — powiedziałam, choć nie miałam pojęcia, jak bardzo jest źle.

— Nie, nie będzie. — odsunął się i potrząsnął głową. — Jest w śpiączce, w cholernej śpiączce. — ściskał moje dłonie, jednocześnie robiąc to samo z powiekami, aby się nie rozpłakać.

— Musisz myśleć pozytywnie, wybudzi się szybko. — puściłam go i pomasowałam po ramieniu.

— To tak nie działa, Raven. — spojrzał w moje oczy swoimi różnobarwnymi. — Nie wiem... Co mam zrobić? — nie byłam pewna czy on pytał, czy może stwierdzał.

— Chodź, nie będziemy tu stali jak słupy. — pociągnęłam go do mojego pokoju. Nigdy nie byłam dobra w pocieszaniu, czy rozmawianiu o emocjach, przez co nie bardzo wiedziałam, jak postępować. Andrew nigdy nie był taki przybity i zdołowany. On nigdy nie miał takich problemów.

Colin usiadł na moim łóżku i ukrył twarz w dłoniach.

— Co mogę dla ciebie zrobić? — szepnęłam, jakby bojąc się, że spowoduję coś złego głośniejszym głosem.

— Boże, nie wiem. — rzucił pretensjonalnie. — Naprawdę nie wiem, myślałem, że ty wiesz.

— Oczywiście. — prychnęłam arogancko, zakładając ręce na krzyż. Uniósł głowę i spiorunował mnie wzrokiem.

— Musisz teraz? — wstał.

— Hmm?

— Czy musisz teraz być taką suką? — otwarłam zdumiona usta, po czym się uśmiechnęłam.

— Nie ja kazałam ci się we mnie zakochiwać. — przygryzałam nerwowo wargi.

— Jezu... — wykonał pełny obrót wokół własnej osi, trzymając się za kark. — Po prostu bądź miła. Proszę cię, bądź Raven.

— Byłam miła, dopóki nie wyskoczyłeś ze swoją teorią, jaka to ja jestem wszechwiedząca. — odgarnęłam nonszalancko włosy i czekałam na odpowiedź.

— Daj mi spokój. — syknął. Ze złości drgała mu dolna szczęka.

— Colin, wściekasz się o to, że cię nie pocałowałam czy może o to, że poszłam do Andrew? — uniosłam jedną brew w górę a on się zaśmiał.

— Wściekam się, że jesteś taka... Bezuczuciowa i nie potrafisz mi pomóc. — klasnął teatralnie w dłonie.

— Słodki Jezu, Colin! Nie jestem superbohaterką, abym mogła to zrobić, nie potrafię pstryknąć palcem i wszystkiego naprawić, na co liczyłeś? Nie jestem u diabła jak Lily! — wskazałam w kierunku jej domu. — Więc nie bądź na mnie za to zły do cholery, bo... Bo nawet nie wiesz jak bardzo chciałabym ci pomóc, ale nie potrafię! Po prostu nie potrafię... — spuściłam głowę w dół. Zapadła niezręczna cisza, którą przerwała moja mama.

— Masz, nie było z groszkiem. — rzuciła we mnie paczką warzyw na patelnię i dopiero po tym zorientowała się, że nie jestem w pokoju sama.

— Dzień dobry. — Colin lekko uniósł rękę.

— Dobry... — zmarszczyła czoło. — Przypominasz mi kogoś. — uśmiechnęła się szeroko.

Nie no, zaraz wyjdę z siebie i stanę obok.

— Tak mamo, przypomina ci jego wujka, z którym sypiasz. — typowe. Nie ugryzłam się w język. — Przepraszam jestem... Zmieszana.

— To ja was zostawię. — powiedziała niepewnie i ostrożnie się wycofała. Razem z jej wyjściem, moje emocje trochę opadły.

— Twoja mama... Lepiej rzuca, niż Luke. — rzucił na rozluźnienie atmosfery, na co parsknęłam śmiechem, ale raczej żenady.

— Raven wybacz, nie jestem sobą. Nie powinienem tak na ciebie naskakiwać.

— Nie przyznawaj mi teraz racji. — pogroziłam mu palcem. Rozłożył ręce w geście obronnym. — Słuchaj, nie chcę się teraz kłócić, naprawdę mi przykro z powodu twojej mamy, ale nic nie mogę zrobić, żeby do nas wróciła. Lily ma masakrę w domu i na swojej twarzy... A w sobotę obchodzi swoje osiemnaste urodziny, chciałabym, aby ten dzień był miły, a żeby tak było, muszę się uspokoić już dziś. — oklapłam na fotel w rogu.

— To już w sobotę? — zaskoczył się. — Nie wiedziałem. — podszedł i przyklęknął przede mną. — Co masz zamiar zrobić? Pomóc jakoś?

— Nie... — machnęłam lekceważąco ręką. — Zabiorę ją w nasze miejsce po prostu, tort, prezent i takie tam. Przynajmniej na chwilę zapomni o tym piekle, które ma w domu. — wciągnęłam powietrze i powoli je wypuściłam.

— Co jest? — zmartwił się i położył dłoń na moim kolanie.

— Nic. — pokręciłam głową. — Tylko... — spojrzałam na niego i natychmiast zapomniałam o tym, co mam powiedzieć, więc zmieniłam temat. — Przestań to robić, proszę. — szepnęłam, patrząc na jego knykcie.

— Raven. — uśmiechnął się szeroko. — To nie boli, naprawdę.

— Mnie to boli. Nie mogę znieść tego, że się tak ranisz, więc przestań, do cholery. Ile razy mam cię o to prosić? — był rozbawiony. — I z czego się śmiejesz? Żałosne, tak? No wiedziałam...

— Nie, nie Raven. Nie śmieję się z ciebie, tylko się cieszę. — oznajmił, badając moja twarz wzrokiem. — Cieszę się, że się martwisz, bo to oznacza, że jestem dla ciebie ważny...

— Na litość boską, Colin, oczywiście, że jesteś dla mnie ważny...

— Daj mi skończyć! — przerwał mi. — Nie w taki sposób głupku. — uniosłam brwi. — Wiem, że... Czujesz coś do mnie. — widząc moje oburzenie, puścił mi oczko równocześnie wstając. — Muszę iść, chcę posiedzieć z mamą. Widzimy się jutro w szkole, cześć. — zostawił mnie oniemiałą.

Pojęcia nie miałam, co ten chłopak ze mną robił, jak to robił, dlaczego, u licha, przy nim zachowywałam się jak niedorozwinięta foka i mówiłam rzeczy, których bym nie powiedziała, dlaczego działał mi tak na nerwy, a mimo to mogłabym spędzać z nim czas godzinami, jakim cudem był tak nieziemsko przystojny, a przy tym jego charakter był rewelacyjny, ponieważ nie zwracałam uwagi na jego wady, które niestety były ( jak u każdego), ale jedno wiedziałam na pewno. Na sto procent, na moją mamę, zmarłego tatę i wszystkich pastafarianinów - byłam  zakochana w Colinie Andersonie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro