Rozdział 2
Nie wiem ile czasu już tam siedziałam z Colinem, ale wiedziałam na pewno, że na dworze było już ciemno, bo promienie słońca, które wpadały przez szczeliny w deskach, zniknęły.
Muzyka nadal głośno grała co oznaczało, że impreza nadal trwała. Miałam tylko nadzieję, że nikt nie zwymiotuje na nas.
- Masz pomysł, czemu mnie tu z tobą zamknęli? - zapytałam. Naprawdę mnie to interesowało, a nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
- Nie. - odpowiedział całkiem poważnie.
Westchnęłam głęboko i z nudów zaczęłam skrobać po drewnie paznokciem.
- Nie spotkaliśmy się już wcześniej?
- Co? - zaskoczył mnie. - Eee, tak. W drugiej klasie zgubiłam aparat, znalazłeś go i mi oddałeś. Rozmawialiśmy wtedy o jakimś projekcie na biologię.
- Rany, że ty takie drobnostki pamiętasz...
- To było rok temu. Dla ciebie to drobnostka, dla mnie coś. - bo tak było. Zostałam potem zaatakowana prze inne dziewczyny pytaniami o niego. Tak poznałam Kasie. - Zresztą, nieważne.
- Wiesz co? Pamiętam, że znalazłem aparat. Pamiętam tez, że tamtego dnia na stołówce wybuchła wojna na jedzenie, a mianowicie rzucanie się spaghetti i, że od tamtej pory ta wojna zawsze wybucha, kiedy serwują to danie. Jakaś dziewczyna to zaczęła...
- To byłam ja. - powiedziałam triumfalnie.
- Co? - wybuchnął śmiechem.
- No tak.
- Po co?
- To wyszło przypadkiem. Dostałam wtedy klopsem i nie wiedziałam od kogo, więc weszłam na stolik i zaczęłam szukać wzrokiem napastnika. Okazało się, że to jakiś kujon z czwartej klasy, więc mu oddałam i tak się zaczęło... Nie moja wina, że inni się przyłączyli. Przynajmniej wprowadziłam jakąś tradycję w tej nudnej budzie.
- Ty byłaś tą dziewczyną? Serio? Białe trampki, ogrodniczki...
- Tak, to ja. Jak myślisz, ile już tu siedzimy? - niekoniecznie miałam ochotę na wspominanie dawnych lat.
- Może z jakieś trzy, cztery godziny. - odparł zmęczony.
- Powiem ci, nie jesteś taki, jak zwykle bywają popularni chłopcy.
- Czyli jaki? - odwrócił się do mnie, przez co poczułam się niekomfortowo.
- Arogancki, egoistyczny, nigdy nic mi nie zrobiłeś, nikomu nic nie zrobiłeś, nikt z waszej paczki nie zrobił. Jesteście normalni. - wzruszyłam ramionami.
- A, no tak. Bo wszyscy popularni chłopcy są właśnie tacy. - pokręcił głową. - Nie mam powodu być takim, jak opisałaś. To amerykańskie stereotypy, najczęściej brane z filmów. Nie jestem też z najpopularniejszą dziewczyną w tej szkole, bo takiej nie ma. A ty nie jesteś dziewczyną, która jest ładna, ale nie potrafi tego wyeksponować i przypadkiem się w niej zakochuję, a ona we mnie. Nie ta historia, zresztą i tak mało prawdopodobna do wydarzenia się naprawdę. - byłam pod wrażeniem jego odpowiedzi.
- Nosisz aparat. Czy to nie ty robisz zdjęcia do gazetki szkolnej?
- Robię. - uśmiechnęłam się na tę myśl.
Fotografowanie, to część mojego życia i największa pasja, która świetnie mi wychodzi w praktyce.
- Miło wreszcie poznać autorkę zdjęć, którymi wszyscy się tak zachwycają. - podał mi dłoń, a ja ją uścisnęłam, a potem spojrzałam w jego oczy.
Dziewczyny zawsze powtarzały, że ma tak idealnie zielone oczy, które współgrają z ciemnymi blond włosami, ale on wcale nie miał zielonych oczu.
- Coś nie tak? - zapytał, spostrzegając, że się na niego gapię.
- Nie tylko... Ty masz heterochromię?
- Co? Kurdę, soczewka musiała mi gdzieś wypaść. - odruchowo zakrył oko dłonią. Jedno rzeczywiście było zielone, ale drugie brązowe. - Mogłabyś nikomu o tym nie wspominać?
- Okay... Dlaczego? - byłam naprawdę zaskoczona.
- Po prostu... - wyczułam o co chodzi.
- To dziwne? Rozumiem. Ale przy mnie nie musisz się stresować. - powiedziałam z pełnym przekonaniem.
- Nie... Przeszkadza ci to?
- Zwariowałeś? Uważam, że to piękne. Może i przypadłość, ale rzadka, i dla mnie fascynująca. Pierwszy raz widzę człowieka z różnobarwnością tęczówek na żywo. - zawsze marzyłam, żeby móc sfotografować takie oczy.
- Co tam poziomeczki?! - zapytał entuzjastycznie Luke, otwierając pokrywę.
- Chyba miałeś na myśli „ziomeczki". - stwierdził mój towarzysz.
- Przecież tak powiedziałem. - mówił sepleniąc. - Macie tutaj wodę - trafiła prosto w moją klatkę piersiową - nie umrzyjcie z pragnienia. - i ponownie zostaliśmy zamknięci. Wzięłam łyk wody zaraz po Colinie.
- Właśnie zdradziłaś swojego chłopaka. - powiedział nonszalancko.
- Słucham?
- Wymieniliśmy ślinę. Jak przy całowaniu. - zaczął się śmiać.
- Bardzo błyskotliwy żart, naprawdę. - przewróciłam oczami. - Teraz wiem, dlaczego przegrywacie każdy mecz. Pewnie wszyscy z drużyny mają takiego cela, jak Lucas. - nawiązałam do jego rzutu we mnie butelką wody.
- Ha. Ha. Ha. Przegrywamy każdy mecz, ponieważ dajemy im fory. Hokej to nie żarty. - stwierdził wyniośle, na co parsknęłam śmiechem.
- Patrząc na to jak gracie, mam wrażenie, że jednak tak. - zbeształam go. - On nie żartował, że będziemy tu siedzieć całą noc? - pokiwał głową.
- Może spróbujemy wyważyć to gówno. - zaproponowałam.
- Poranimy się tylko, nie wytrzymasz?
- Szczerze mówiąc, wolę być tutaj, niż w domu. - przyznałam.
- To się zgraliśmy, bo ja też. - zapadła długa cisza, ale nie była ona niezręczna. - Nie znam cię a czuję, że jestem w stanie powiedzieć ci więcej, niż wszystkim wkoło.
- Więc dlaczego nie chcesz wracać do domu? - postanowiłam wykorzystać sytuację.
- Mieszkam sam, a sam nie lubię przebywać. Czuję się źle w tym domu. - zszokowałam się.
- Gdzie twoi rodzice?
- W delegacji. Wracają raz na trzy miesiące. Wszyscy myślą, że bogate dzieciaki mają się świetnie. To nieprawda. Co mi z ich pieniędzy, skoro jestem samotny? To dlatego jestem na każdej możliwej imprezie, co niestety zazwyczaj kończy się... Tak, jak nie powinno. - mlasnął.
- Aha. W sensie, alkohol, laski, łóżko...
- Tak, właśnie. A ty?
- Ja nie ufam ci na tyle, żeby o tym rozmawiać. - wzruszyłam ramionami.
- No okay. - zaśmiał się. - Dziwne, że się nie znamy, skoro masz dobre relacje z Lucasem.
- Może dlatego nas tutaj zamknął. - pomyślałam i powiedziałam to na głos. Miałam nadzieję, że nie miał na celu zeswatania nas.
- Możliwe. Dzisiaj jest piątek prawda?
- Nie? Sobota. - chciało mi się śmiać.
- Jak to?
- Pytasz poważnie? - ukryłam twarz w dłoniach. - Nie wiem gdzie wczoraj balowałeś, ale niezły zgon musiałeś zaliczyć, skoro nie pamiętasz jaki mamy dzień tygodnia. - uderzyłam go w ramię otwartą dłonią.
- Nieprawda! Po prostu wydawało mi się, że mamy piątek, okay? To wszystko. Nie spożywałem wczoraj żadnych trunków. - bronił się.
- Cóż za kwiecisty język. - roześmiałam się. Mimowolnie ziewnęłam.
- Spać ci się chce?
- Spostrzegawczy jesteś. - zironizowałam. - Tak trochę, trochę bardzo. - przetarłam oczy.
- Więc śpij. - walnął.
- Jasne. Tutaj? Teraz? Z tobą?
- To jakaś zbrodnia? Czemu nie? jesteś śpiąca to śpij, nie widzę problemu. Mogę ci posłużyć za poduszkę, jeśli chcesz. - uśmiechnął się łobuzersko.
- Dobrze, że twój przyjaciel jest związany z medycyną. Możesz się taniej leczyć. - puknęłam się palcem w czoło.
- Ja tylko oferuję pomoc. Żadna dziewczyna jeszcze nie narzekała na spanie ze mną i żadna nie była tak opornie nastawiona. - mówił z taka pewnością siebie, że mogłabym się porzygać.
- Żadna nie była mną. - odwróciłam się tyłem i odsunęłam od niego najdalej, jak to było możliwe. - Dobranoc.
- Kolorowych. Nie zapomnij śnić o mnie.
- Chciałbyś.
- Nie, to ty byś chciała. - nie wkurzało mnie to, ale bawiło.
- Mhm. - potem już nic nie powiedział, a ja faktycznie zasnęłam z nim w tym pomieszczeniu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro