Jeden krok od wolności
Wchodzę do zaciemnionej hali i staję w kolejce. Jest długa, choć bywała kilkakrotnością swojego dzisiejszego rozmiaru. Nasze twarze są skąpane w lekko fioletowym świetle, ale większość sali pozostaje w mroku. Nikt się nie odzywa. Nikt się nie rozgląda.
Słyszę już wrzaski dobiegające z końca kolejki. Nie czuję strachu ani podekscytowania; idę przed siebie, bo tak zaczyna się każdy dzień mojej pracy. Nadchodzi kolej dziewczyny przede mną. Wchodzi po trzech, prawie płaskich stopniach i kładzie się na podeście. Łapie się za dwa drążki wystające pionowo z podestu – jeden z lewej, drugi z prawej. Mężczyźni podchodzą do niej i klękają. Jeden trzyma ją przy podłożu, a drugi wstrzykuje jej w ramię ciemnofioletowy płyn. Odchodzą kilka kroków i przez chwilę nic się nie dzieje. Potem jej ciało wygina się w łuk, a ona wrzeszczy jak opętana. Mocno trzyma się drążków, co pozwala jej nie miotać się po całym podeście. Utrzymuje taką pozę przez kilka sekund, po czym odwraca głowę w naszą stronę. Dokładnie widzę jak wywraca oczami i po chwili jej białka robią się całkowicie czarne. Szczupłym ciałem wstrząsają jeszcze krótkie spazmy i dziewczyna opada bezwładnie na ziemię, a uścisk jej dłoni luzuje się. Bierze głęboki wdech, wstaje i rusza dalej – wychodzi tylnym wyjściem. Nie tracąc czasu, kładę się na jej miejscu. Delikatnie zaciskam zęby kiedy igła przeszywa moją skórę i zaczyna mnie boleć całe ramię. Czuję pierwsze skurcze, ale dopiero w szczytowej fazie nie wytrzymuję i zaczynam wrzeszczeć. Nie złapałam się drążków, więc jeden z mężczyzn musi mnie trzymać. Ból jest nie do zniesienia. Nagle fioletowe światło nade mną znika i widzę już tylko ciemność, żeby po chwili powrócić, rażąc boleśnie moje gałki oczne. Ostatnie skurcze są już znikome, więc wstaję i wychodzę, ustępując miejsca kolejnym Przewodnikom.
Następne pomieszczenie to ogromna hala o wysokim suficie. Na całej jej długości stoją równoległe rzędy drzwi. Są bardzo różne: niektóre oblepiono kolorowymi plakatami, inne mają wymyślne klamki, ale jest wśród nich mnóstwo prostych i niczym nie wyróżniających się. Przed każdymi z nich stoją niewielkie budki, do której ustawiają się kilkuosobowe kolejki. Staję w jednej. Jest niepozornie krótka, ale czas oczekiwania nie jest znowu taki niewielki.
Wyciągam z kieszeni kawałek zapisanego papieru i wsuwam go w niewielką szparę w budce. Najpierw słyszę szelest kartek za ścianką, a potem odgłos pisania na klawiaturze i przybijania pieczątek. Ktoś wysuwa kartkę z powrotem na zewnątrz, a ja chowam ją do kieszeni. Otwiera się przede mną niska bramka automatyczna i ruszam w kierunku moich drzwi. Wyglądają jak spory kawałek metalu, a żeby przez je otworzyć, wystarczy lekkie pchnięcie.
Ląduję na zatłoczonej ulicy. Bez wcześniejszego podania leku, zapewne umierałabym teraz z bólu głowy – pod warunkiem, że w ogóle bym przeżyła - ale dzięki niemu bez problemu przetrwałam podróż. Rozglądam się, lustrując dokładnie otoczenie. Celem może być każdy. Ktoś mógłby się potknąć i uderzyć w głowę albo wpaść pod samochód, czy po prostu zostać zastrzelonym przez jakiegoś psychopatę. Po chwili widzę całe zdarzenie. Klasyk, oceniam w myślach. Nieuważny mężczyzna wkracza na drogę, a z prawej strony już nadjeżdża rozpędzone auto. Pieszy nie korzysta z przejścia, z kolei kierowca znacznie przekracza dozwoloną prędkość. Zderzenie następuje szybko i głośno, wywołując wrzaski i ogólne podniecenie. Ktoś wykręca już numer karetki, słychać przerażone rozmowy. Podchodzę do nieprzytomnego pieszego, staje przy nim i czekam. Gdy daje się słyszeć dźwięk syreny gdzieś w oddali, mężczyzna umiera. Nikt nie podjął się ratowania mężczyzny. Typowe. Widzę jak jego oszołomiona dusza, próbuje się podnieść. Zajmie jej to chwilkę, zważywszy na to, że ciało potrzebuje trochę czasu, żeby ją wypuścić. Gdy jej się to udaje, podchodzę do niej z delikatnym uśmiechem.
— Wiesz, co się stało? — zagaduję łagodnie. Mężczyzna mruga kilka razy i rozgląda się nieprzytomnym wzrokiem.
— Czy ja umarłem? — pyta zszokowany.
— Tak.
— Jesteś... aniołem?
— Przewodnikiem — poprawiam go. — Zaprowadzę cię.
— Gdzie? — pyta nieufnie i z lekkim przerażeniem.
— Dalej — wzruszam ramionami, sama nie znając do końca odpowiedzi.
— Nie chciałem umierać! — oburza się nagle. — Po prostu szedłem i... i... — zaczyna się jąkać, wymachując rękoma.
— Nie cofniemy czasu. Przeżyłeś wiele lat, znacznie więcej niż niektórzy przed tobą. — Gryzę się w język, żeby nie powiedzieć: więcej niż niektóre moje poprzednie cele.
Spogląda na mnie, kiwając wolno głową, po czym wybucha płaczem i opada bezradnie na ziemię, chowając twarz w dłoniach. „Nie chciałem umierać" powtarza wciąż, kolebiąc się w przód i w tył. Wzdycham ciężko, czując, że to może chwilę potrwać. To nie była zbyt dobra mowa. Oklepana i średnio pocieszająca. Rozglądam się. Ludzie nie dostrzegają naszej obecności, bo mimo że tam jesteśmy to nie do końca z nimi. Ratownicy reanimują mężczyznę. Nie chcę dawać mu fałszywej nadziei, że im się uda, ale jest na to szansa. Nikła, ale realna. Zdarzyło mi się to tylko raz. Odbierałam mężczyznę po czterdziestce, który zasłabł. Byłam już gotowa zaprowadzić go na Krawędź, kiedy nagle wyślizgnął mi się z rąk. Stało się tak za sprawą długiej i pełnej zaangażowania próby odratowania mężczyzny. Jego ciało w akcie desperacji wciągnęło w siebie duszę. I tym razem może dojść do czegoś takiego, ale nie liczę na to. Zgodnie z moimi podejrzeniami ratownicy orzekają zgon, a mężczyzna nareszcie uspokaja się.
— Prowadź — mówi. Chwytam go za rękę i płynę myślą daleko stąd. Postępuję krok wprzód i gdy otwieram oczy, stoimy już na Krawędzi. Dusza mężczyzny ostatecznie uwolniła się od ciała, więc już go nie przypomina. Teraz wygląda po prostu jak czysta, niczym niezmącona dusza – jedyna w swoim rodzaju oczywiście, jednak kompletnie niecielesna. Widzę ją wyraźnie. Nie wygląda jednak jak świetlista kula albo dym, tylko jak... dusza. O kształcie, rozmiarze i kolorze duszy, czyli niezdefiniowanie. Niemożliwe jest opisać ją zwykłymi słowami. Czuję jej przerażenie. Boi się kierunku, w którym zmierzamy, a lęk potęguje surowy krajobraz i wszechobecny chłód. Strach jest tu jak najbardziej wskazany, ponieważ pozwoli jej właściwie wybrać. Prowadzę ją na skaliste wzgórze, a wokół nas widać tylko szare, brudne kłęby dymu. Z nich dochodzą nas rozpaczliwe wrzaski i wołania o pomoc, a także odgłosy przypominające szczekanie psów. Gdy dochodzimy na szczyt i stajemy na krawędzi przepaści, dusza nadal jest przerażona. Jednak widzę, że odczuwa również ulgę z powodu końca wędrówki. „Co teraz?" pyta mnie bezgłośnie. Nie odpowiadam, bo to już nie moja rola. Za chwilę coś, jakaś nieznana mi siła, zabierze ją, tak jak wszystkie dusze. Gdzie pójdzie? Co ją tam czeka? Czy będzie szczęśliwa?
Nie wiem.
Zostawiam duszę na Krawędzi, bo wiem, że sobie poradzi. A nawet jeśli nie, pomaganie jej nie leży już w moich obowiązkach. Odchodzę więc pospiesznie i po niespełna dziesięciu krokach moje ciało zdaje się zmieniać w gęstą masę, którą ktoś przepuszcza przez bardzo wąską szczelinę. I tak właśnie znajduję się w hali przylotów, z której od razu kieruję się do hali odlotów. Ponownie staję w kolejce do metalowej budki. Znów wsuwam kartkę w szczelinę i po jej otrzymaniu podchodzę do drzwi. Te są stare i podrapane. Chwilę potem jestem już na miejscu przy kolejnym celu w obskurnym mieszkaniu. Tym razem domyślenie się, kto nim jest, nie sprawia mi trudności. Nie wyciągam jednak przedwczesnych wniosków – w każdej chwili wszystko może ulec zmianie.
Zapłakana dziewczyna stoi na drewnianym stołku w zapuszczonym pokoju, pachnącym wilgocią. Na jej szyi luźno wisi pętla z mocnego, grubego sznura, który przywiązała wcześniej do metalowego pręta nad sobą. Dziewczyna jest zdesperowana, jednak waha się. Nie jest pewna swojej decyzji, czuję to aż nazbyt wyraźnie. Nie zapowiada się, aby coś miało jej przeszkodzić, więc spodziewam się, że zrobi to mimo wątpliwości. Ciszę zakłóca tylko jej ciche łkanie. Nagle wyciąga prawą nogę w przód i ruchem pełnym gracji cofa ją szybko, odtrącając tym samym stołek za siebie. Dziewczyna opada, a pętla usilnie próbuje uchronić ją przed zderzeniem z ziemią, zaciskając się na jej szyi. Z cierpliwością patrzę na jej agonię. Trwa to dłuższą chwilę, po czym dusza opuszcza ciało. Nie jest jednak oszołomiona, doskonale wie, co zaszło.
— Zabierz mnie stąd — jęczy i potrafię wyczuć w jej tonie nutkę żalu, że zdecydowała odebrać sobie życie. Uśmiecham się do niej krzepiąco. Na krawędź docieramy zaskakująco szybko. Czuję, że jest zniecierpliwiona. Chce mieć już to wszystko za sobą. Chce zaznać w końcu spokój.
Spoglądam na kartkę papieru, która dotąd bezpiecznie tkwiła w kieszeni moich dżinsów. Do końca umowy pozostało mi już tylko jedno zlecenie. Po raz pierwszy moja przyszłość jest dla mnie kompletnie niejasna.
Zwykle po wykonaniu wszystkich zleceń, a w konsekwencji po zakończeniu umowy, udawałam się do kilku pracodawców, którzy wcześniej wyrazili zainteresowanie moją osobą. Zawierałam kolejną umowę, wybierając oczywiście tylko jednego spośród nich i tak to się toczyło. Tym razem jednak nikt się o mnie nie upomniał. Przyczyny mogą być bardzo różne. Zwykle skreślano Przewodników, którzy po prostu wykonywali swój fach coraz bardziej nieporadnie. Niektórzy zaplątali się w jakieś ciemne interesy, a to nie spodobało się władzom. W każdym razie brak zainteresowania pracodawców nigdy nie wróży nic dobrego, ponieważ jedynym warunkiem mojego istnienia jest praca. Sen, odżywianie się czy zaspokajanie jakiejkolwiek ludzkiej potrzeby nie potrafi zapewnić mi bytu
Jest tylko jedna możliwa konsekwencja takiej sytuacji i jest to najgorsze, co może spotkać mnie i mi podobnych. Nie spełniając tego jednego warunku, wypalamy się. Gaśniemy.
Tym razem przechodzę przez przezroczyste, dwuskrzydłowe drzwi i trafiam do sali szpitalnej. Słyszę łkania. Na łóżku leży mężczyzna w podeszłym wieku. Jest podłączony do kilku aparatur, które pikają nerwowo, jakby oczekując jego odejścia. Przy ścianie stoi małżeństwo z nastoletnim synem i kilkuletnią córeczką. Kobieta płacze. Obok nich są jeszcze dwie inne kobiety i mężczyzna. Wszyscy są przygnębieni i poważni.
Cel wygląda na wyczerpanego życiem; jest wychudły, blady, ciężko oddycha. Ale nie ukrywa, że to właśnie perspektywa śmierci go uspokaja. Nikt jednak tego nie zauważa, łzy przesłaniają im oczy i nie widzą, że jego twarz rozświetla delikatny uśmiech. Być może gdyby to dostrzegli, byłoby im łatwiej. Najmłodsza na sali również płacze, choć widzę, że nie do końca rozumie, co się dzieje. Do sali wchodzi pielęgniarka i wstrzykuje mężczyźnie truciznę. Kobiety zanoszą się płaczem, ocierając strumienie łez. Jedna z nich trzyma go za rękę. Nawet jeden z panów uronił kilka kropli. Spoglądam na nastoletniego chłopaka i... zamieram. Patrzy na mnie. Mogłabym posądzić go o nieme spojrzenie na coś za mną, ale on patrzy dokładnie na mnie, a co gorsza wyraźnie mnie widzi. Przez chwilę mierzymy się spojrzeniami, ale jego uwagę odwraca kobiecy wrzask rozpaczy. Starzec odszedł. Jego dusza leniwie podnosi się z łóżka, rozciąga się i widzę, że nareszcie czuje się wolna i wypoczęta.
— Czy będą szczęśliwi? — pyta mnie, patrząc na swoją rodzinę.
— Będą bardzo tęsknić.
— To wszystko moje dzieci. Dobrzy ludzie — mówi z przekonaniem.
— Więc wszystko będzie dobrze.
— Ile mam czasu? — pyta. Ani razu na mnie nie spojrzał; nie odrywa wzroku od rodziny, którą zostawia.
— Nigdzie się nie spieszę. — Niestety, bo za chwilę zostanę bezrobotna, dodaję w myślach. Przez chwilę stoimy w ciszy. Chłopak wyraźnie szuka mnie wzrokiem, ale już mnie nie widzi.
— Jak masz na imię? — pyta mnie zmarły.
— Epano — odpowiadam zaskoczona. Rzadko odbieram kogoś tak spokojnego i przygotowanego.
— Więc kto cię wysłał? Bóg? — dopytuje się i po raz pierwszy na mnie spogląda. Uśmiecham się delikatnie.
— Być może. Nie znam odpowiedzi.
— I nigdy cię to nie interesowało?
— Szczerze mówiąc... nie. Odpowiedź nie zmieni nic w mojej sytuacji.
Wędrówka przez Krawędź jest przyjemna. Przypomina powolny spacer ze starym przyjacielem. Nie rozmawiamy, co i tak byłoby tu fizycznie niemożliwe, ale czuję, jakbyśmy prowadzili przyjemną pogawędkę. Tym razem nie powracam do hali przylotów, tylko do Poczekalni. To smutne miejsce, w którym bywałam już kilkakrotnie, ale tylko z własnej woli. Przewodnicy, Opiekunowie, Strażnicy... Jest nas kilkadziesiąt i siedzimy na niewygodnych krzesłach przy ścianach. Niektórzy spacerują wolno, ale nikt nic nie mówi. Widzę, że wielu już zaczyna się wypalać. Pozostaje mi jedynie rozmyślać. Najpierw o chłopaku. Widział mnie i było to chyba najdziwniejsze doświadczenie w trakcie całego mojego istnienia. Nie przypominam sobie czegoś tak szokującego, a jednocześnie... znajomego? To dziwne uczucie nie chce mnie opuścić. Tak jakbym czuła już kiedyś na sobie to spojrzenie. Później słyszę kaszel w korytarzu i moje myśli zmieniają tor. Niedługo zacznę gasnąć. Niewiele wiadomo mi o tym procesie, ale ci, którzy trafiają do Poczekalni z przymusu, już po kilku dniach stają się słabsi, dlatego rzadko ktokolwiek po nich przychodzi. To niemal wyrok. Podobno gaśnięcie jest dużo przyjemniejsze, kiedy odbywa się... po prostu. Ale najwyraźniej nie będę mogła tego sprawdzić. Zgasnę w ciasnym, białym pomieszczeniu, które przeznaczone jest tylko do tego. Nie czuję rozpaczy. Wiem, że nie wpadnę w depresję. Jestem bytem podobnym do człowieka, ale kilka zasadniczych spraw nas różni.
O dziwo, jeszcze tego samego dnia, słyszę swoje imię, więc opuszczam Poczekalnię. Za drzwiami czeka na mnie mężczyzna w garniturze, od którego aż bije antypatia. Bez słowa prowadzi mnie do hali odlotów, ale korzystamy wspólnie z ogromnych wrót, do których nigdy nie ma kolejki. Wiem, że są przeznaczone tylko dla uprzywilejowanych. I wiem, dokąd prowadzą.
Znajdujemy się w starym biurowcu, tuż przed szarymi drzwiami. Mężczyzna otwiera je. Wkraczam do obskurnego gabinetu o żółtych obdartych ścianach, prawie całkowicie przysłoniętych tanimi regałami uginającymi się od nieuporządkowanych papierów i książek. Starzec w zielonych spodniach i koszuli w czarne wzory siedzi za tandetnym biurkiem również obładowanym stertą gratów i kartek. Jedyne okno za jego plecami jest zasłonięte szarą żaluzją, ale mimo to pokój jest dość dobrze oświetlony, choć nie dostrzegam żadnych lamp. Zajmuję miejsce po drugiej stronie biurka, mając nadzieję, że chybotliwe krzesło nie złamie się pode mną. Mężczyzna wpatruje się w teczkę na biurku.
— Epano. Co ja mam z tobą zrobić? — pyta mnie i wzdycha ciężko. Otwiera teczkę i zaczyna przeglądać moje osiągnięcia. — Całkiem ładny start w karierze. Brawurowa akcja podczas katastrofy lotniczej. Równie sprawne odebranie dwudziestu osób podczas wypadku parę lat później. Pojedyncze wyprawy też zwykle udane: tu jakiś stary ksiądz, tu chorowita ekspedientka. A jednak... siedemnaście lat temu. Niezwykle niebezpieczna pomyłka.
Wyciąga z teczki jedną z kartek i podaje mi ją. Gdy tylko na nią spoglądam, przed oczami staje mi tamto wydarzenie. Na sali było kilkanaście osób, a ja naturalnie nie wiedziałam, które z nich to cel. W końcu doktor był dość stary, pielęgniarka wciąż kaszlała, rodząca kobieta krzyczała wniebogłosy a dziecko było całe sine i nie oddychało. To był jeden z ciężkich przypadków, kiedy dusza jest tak zszokowana śmiercią, że wręcz wyskakuje z ciała i miota się, a odebrana nie w porę - gubi się. Ciężko taką zdruzgotaną duszę potem odnaleźć, a ci ludzie ewidentnie nie spodziewali się swojej śmierci. Musiałam więc być czujna. W przeciągu kilku sekund okazało się, że ofiarą będzie przyszła mama. Gdy rzuciłam się w jej stronę, zupełnie przypadkowo otarłam się o dziecko. To sprawiło, że po raz drugi w swoim krótkim życiu przestało oddychać, a ja spanikowana uciekłam. Nie wiedziałam, czy przeżyło, ale jeśli nie - jego śmierć na pewno nie miała się wydarzyć właśnie wtedy. Matka bezpiecznie dotarła na Krawędź, a ja zapomniałam o całej sprawie.
— Dlaczego teraz do tego wracamy? Po tylu latach.
— Pewnie wydawało ci się, że nam to umknęło, co? Może miałaś nadzieję, że ten incydent nie będzie miał żadnych konsekwencji? Cóż, my też. Aż do teraz. Jak myślisz, dlaczego nie dostałaś jeszcze żadnego zlecenia?
— Pewnie ma to z tym związkiem i zaraz mi to pan wyjaśni? — podsuwam, może odrobinę zbyt bezczelnie.
— Wszyscy zleceniodawcy z niecierpliwością wyczekiwali, co się stanie, gdy spotkasz tego malucha ponownie — mówi z dziwnym uśmiechem i podaje mi zdjęcie nastolatka. Chłopak ma ciemne włosy, okulary i delikatną nadwagę. Choć moja opinia może się bardzo mijać z ludzką, nie powiedziałabym, że jest przystojny. Ale najbardziej szokuje mnie, że był to wnuk celu, który dostrzegł mnie podczas mojego ostatniego zlecenia. Nie pozwalam jednak, by emocje wypłynęły na moją twarz i zachowuję powagę. — Poznajesz go?
— Tak, był obok ostatniego celu — odpowiadam beznamiętnie.
— Zauważyłaś coś interesującego? — pyta niewinnym tonem, ale wiem, że na tym jednym pytaniu się nie skończy. Przeczę ruchem głowy. — To nie musiał być imponujący świetlny wybuch. Nawet drobny, niepokojący szczegół może być kluczowy.
— Wszystko przebiegało tak jak zwykle — oświadczam zdecydowanie. Uśmiecha się, ale jest to ten szyderczy rodzaj uśmiechu, który ma mi dać do zrozumienia, że prędzej czy później, usłyszy ode mnie to, co chce.
— A jakieś zmiany u ciebie? Nie rozpoznałaś go? Nie poczułaś nic... obcego? Albo może znajomego?
— Do teraz nie miałam pojęcia, kto to. Nic z tych rzeczy.
— Od tej rozmowy zależy twoja przyszłość — mówi wolniej i wyraźniej, ale też znacznie ciszej, jakby była to bardzo poufna informacja.
— Nie mam nic do dodania.
Mężczyzna wzdycha.
— Zbadanie twojego przypadku mogłoby usprawnić nasze działanie. Weź to pod uwagę, gdy będziesz gasnąć w Poczekalni. — Odkłada moją teczkę na stertę innych. — Za kilka dni dam ci jeszcze jedną szansę. Przemyśl to. Ja na twoim miejscu wybrałbym możliwość dalszej pracy. — Wstaję i udaję się w kierunku drzwi. — Epano — zaczyna nagle. Zatrzymuję się przy drzwiach. — Druga szansa będzie już ostatnią.
W Poczekalni myślę, czy nie popełniłam błędu. Mogłam wspomnieć, że mnie widział. Że poczułam, jakby znała to spojrzenie. A jednak... coś mnie powstrzymało. Wierzę, że przyznanie, co naprawdę zaszło, dałoby mi możliwość dalszej pracy. W moim świecie nie ma obiecywania niemożliwego. Ktoś wysoko postawiony chce wiedzieć, jak mój kontakt z nową duszyczką na nią wpłynął i nie ma powodu, by nie dano mi możliwości dalszego istnienia po szczerej rozmowie.
No właśnie. Istnienia. Codziennie bolesny zastrzyk i podróże do innej przestrzeni. Setki zleceń, a jeszcze więcej różnych dusz do odebrania. Czy to ma sens? Czy to jest... życie? Nie, to nie jest życie i dlatego nikt z nas nigdy nie użył tego określenia. Egzystencja. Istnienie. Byt. Paskudne słowa.
Dlaczego takie refleksje przychodzą do mnie po raz pierwszy właśnie teraz? Czy tak wygląda gaśnięcie? Zabija nas świadomość, że wszystko, co robiliśmy przez dany nam czas, nie ma znaczenia? A może to dopiero gaśnięcie nas wyzwala? Czy to możliwe, że skreślając całą swoją dotychczasową egzystencję, otrzymuję wolność?
Zabawnie jest obserwować siebie samego w takiej chwili. W mojej profesji nie raz widziałam, jak ludzie dali się zaskoczyć własną śmiercią. Krzyczeli, płakali, niedowierzali... Z każdym kolejnym zleceniem okazywałam coraz większe znudzenie. Bo ileż można było słuchać w kółko tego samego lamentu? Ale czy jestem od nich lepsza? Ja również od zawsze byłam świadoma, że nie jestem wieczna. A jednak ciężko pogodzić się z tym, że jeden błąd ma moc, by skreślić wszystko. Jeden nieuważny krok na ulicę. Jedno odtrącenie stołka w tył. Jedno niepotrzebne przejście przez drzwi. Jedno dotknięcie niewłaściwej duszy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro