Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 33

        – Mogłabym zostać na chwilę sama?

        Nie spojrzałam w ich stronę, gdy zadałam ciche pytanie. Mogłam tylko bezsilnie wpatrywać się w dwa nagrobki, jedyne co pozostało po mojej rodzinie.

        Nie spojrzałam również wtedy, gdy zostawili mnie samą, wychodząc poza bramy cmentarza.

        Dopóki byliśmy w drodze, mogłam udawać przed sobą i innymi, że wszystko jest w porządku. Mogłam oszukiwać siebie, że byłam gotowa na to spotkanie.

        Tylko czy kiedykolwiek mogłabym być gotowa na coś takiego? Czy ktokolwiek mógłby być gotowy pożegnać ludzi, których nawet nie zdążyło się dobrze poznać?

        Wszyscy uważali, że byłam silna i dzielna. Prawda była jednak taka, że gdzieś głęboko w sobie wciąż byłam jedynie tamtą małą, przerażoną dziewczynką, którą wyrwano ze świata, który znała.

         Powoli osunęłam się na miękką trawę, czując, jak łaskocze moje nagie kolana. Czy to dziwne, że włożyłam czarną sukienkę, chcąc wyglądać dla nich dobrze?

        Wzięłam drżący oddech i prześledziłam wzrokiem białe litery na dwóch znajdujących się obok siebie nagrobkach. Jeden dla rodziców, a jeden dla Tima.

        Były takie nagie... świecące się znicze już dawno zgasły, a po żadnych kwiatach nie było ani śladu. Wyglądały na całkiem zapomniane, ale jak miały wyglądać skoro ani mnie, ani Matta nie było w pobliżu...

        – Pewnie ucieszyłbyś się z jakiegoś bukietu, Tim – szepnęłam przez zaciśnięte gardło, czując, jak w oczach zbierają mi się łzy. – Nawet nie wiem co mam wam powiedzieć – zaczęłam, zaciskając dłonie. Musiałam się naprawdę mocno powstrzymywać, by nie wbić paznokci w skórę, tak jak kiedyś to robiłam. – Że was nie pamiętam i nie wiem jak sobie z tym poradzić? Nienawidzę się za to, że bardziej opłakuję fakt, że nie miałam szansy was poznać niż to, że was straciłam. Jaki ze mnie człowiek? Czy moje słowa w ogóle mają jakiś sens? Jeśli tylko mnie słyszycie... przepraszam, tak bardzo przepraszam – zaszlochałam, zaciskając dłonie na trawie. – Jeśli jakoś nade mną czuwacie... dajcie mi jakiś znak. Cokolwiek. Jak mam was opłakiwać? Jak mam sobie z tym poradzić i was sobie przypomnieć?

        Schowałam twarz w dłoniach, czując się jak najgorszy człowiek na świecie. Siedziałam nad grobem rodziców i brata, a to nad sobą się użalałam?

        Cała się trzęsłam od głośnego płaczu i przestałam dopiero, wtedy, gdy zaczęło mi się przez to ciężko oddychać.

        Nie byłam pewna, jak dużo czasu tam spędziłam, płacząc i wsłuchując się w delikatny gwizd ciepłego wiatru. Gdy jednak udało mi się wreszcie uspokoić, otarłam łzy z twarzy i wzięłam głęboki oddech.

        – Zrobię dla was bukiety.

        Słowa wyszły z moich ust zupełnie odruchowo. W jednej sekundzie przyszedł mi ten pomysł do głowy i niemal w tej samej sekundzie wypowiedziałam te słowa.

        Z nowym celem i odrobinę lepszym samopoczuciem, podniosłam się z kolan, ruszając w stronę bramy cmentarza. Może to właśnie celu potrzebowałam?

        – Jest tu jakaś polana z kwiatami? – Zapytałam, gdy tylko zobaczyłam brata, który z niecierpliwością chodził w tę i z powrotem.

        Razem z Archerem wyglądali, jakby przez cały czas musieli się powstrzymywać, by do mnie nie pójść. A moje zaczerwienione oczy i mokre policzki na pewno wcale ich nie uspokoiły. Jednak w tamtym momencie nie to było najważniejsze.

        – Umm... raczej nie. Wokół jest tylko dużo lasów.

        Ignorując jego słowa i zaniepokojone spojrzenie Archera, ruszyłam w prawo, wzdłuż ulicy, zdeterminowana, by znaleźć jakieś kwiaty. Chociaż tyle mogłam dla nich zrobić. Może wtedy, chociaż w małym stopniu zniknęłoby to niewytłumaczalne poczucie winy...

        – Może pojedziemy samochodem i poszukamy? – Głos Archera zabrzmiał tuż za mną, a potem usłyszałam odgłos kroków podążających za mną mężczyzn.

        Zignorowałam ich, obejmują się ramionami w talii i szłam przed siebie, rozglądając się na wszystkie strony, by przypadkiem czegoś nie przeoczyć.

        Najwyraźniej obaj uznali, że rozmowa ze mną, a raczej próba rozmowy nie ma sensu, bo już bez słowa szli za mną, a nasze rytmiczne kroki rozbrzmiewały wśród ciszy. Moje łagodne i ich ciężkie i głośne.

        Szliśmy tak przez jakiś czas, a ja powoli zaczynałam tracić zapał. Kto wymyślił, by umieścić cmentarz w samym środku cholernych lasów?

        Niemal się poddałam, gdy nagle stanęłam na środku drogi, patrząc na wąską, piaskową drogę prowadzącą w głąb lasu. Po moich plecach przeszedł zimny dreszcz strachu.

        Nie wiedziałam dlaczego, ale musiałam tam iść. Zupełnie jakby jakaś niewidzialna siła sterowała moimi nogami.

        Coś w środku mówiło mi, że nie powinnam iść w tamtą stronę, ale i tak poszłam...

        Słyszałam za sobą głosy, ale szybko zaczęły zlewać się ze sobą, a gdy przeszłam dalej, przestałam oddychać. Na kilkanaście długich sekund wstrzymałam oddech i dopiero gdy poczułam palące pieczenie w płucach, zaczerpnęłam powietrza, które wydawało się cięższe niż kiedykolwiek wcześniej.

        – To chyba jakiś cholerny sen – szepnęłam, mimowolnie szczypiąc się w ramię.

        Rzeczywistość niestety się nie zmieniła. To nie był sen.

        Stałam na leśnym parkingu, wysypanym żwirem. Tym samym, na którym zatrzymała się tamta ciężarówka. Tym samym, z którego uciekłam przed tamtym mężczyzną. Tym samym, na którym upadłam, a potem musiałam znaleźć siły do dalszego biegu. A jeśli to był ten parking...

        – On musi być niedaleko – szepnęłam bez tchu.

        Zdążyłam poczuć delikatny dotyk na swoim ramieniu, niewystarczający, by zatrzymać mnie w miejscu. A potem zerwałam się do biegu. Nie byłam pewna, skąd wiedziałam, w którą stronę biec, kiedy skręcić i jaką przeszkodę ominąć. To po prostu było we mnie.

        Za sobą słyszałam krzyki, ale ignorowałam je.

        W jakiś sposób mój umysł kierował mnie w stronę miejsca, w którym już nigdy miałam się nie znaleźć, w którym nie chciałam być. Musiałam jednak wiedzieć. Musiałam to zakończyć.

        Zatrzymałam się w ciągu sekundy, gdy przed sobą ujrzałam dom, a raczej koszmarne więzienie moich dziecięcych lat.

        – O Boże! – Zaszlochałam.

        Nie pomyślałam, jak wiele bólu przyniesie mi ponowne zobaczenie tego miejsca. Ani przez chwilę tego nie przemyślałam, gdy bez chwili zastanowienia ruszyłam tamtą trasą.

        Droga mojej ucieczki stała się nagle drogą powrotu do koszmaru. Drogą do piekła.

        Opadłam na kolana i oparłam czoło o ziemię, cała się trzęsąc. Nie potrafiłam przestać płakać i normalnie oddychać. Nie wiedziałam, do czego porównać swój stan, chyba nie było żądnego dobrego porównania.

        Po prostu rozpadałam się od środka. Rozpadałam się w drobny pył.

        Dopiero gdy po jakimś czasie poczułam oplatające mnie silne i ciepłe ramiona, poczułam, że znów mogę oddychać. Nie wiedziałam, czy minęły godziny, czy może zaledwie minuty i nie interesowało mnie to. W tamtym momencie najważniejszy był fakt, że Archer mnie znalazł.

        Zawsze mnie znajdował.

        – To tutaj. On tu jest – zaszlocham, pozwalając otoczyć się Archerowi. Schowałam się w kokonie jego ciała, chcąc się stać na tyle malutka, by nikt mnie nie zobaczył.

         – O czym ty mówisz, pszczółko? Gdzie jesteśmy, przeraziłaś nas, gdy tak zaczęłaś biec. – Szeptał przy moich włosach, nie przestając uspokajająco kołysać mojego bezwładnego trzęsącego się ciała.

        – Tu... to tu byłam z wujkiem. – Wykrztusiłam. – To tutaj mnie zabrał.

         Jego ciało na kilka krótkich chwil zesztywniało, a potem wzmocnił swój uścisk i przycisnął mnie do swojej piersi, chowając moją twarz w swoim ramieniu, tak bym nie patrzyła w tamtą stronę. Chciał mnie ochronić, ale nie był w stanie.

        To już się stało. Przeszłość wróciła, a ja zrozumiałam, że nigdy się od niej nie uwolnię.

        – Dzwoń na policję, Matt. W tej chwili! – Krzyczał, ale jego głos był dla mnie stłumiony.

        Słyszałam tylko swój płacz i słowa „wujka", które nagle zaczęły wracać do mnie niczym bumerang, zalewając mnie swoją lawiną.

        „Jesteś moja, Gwendolyn. Tylko ja cię kocham."

        „Grzeczna dziewczynka, zawsze będę blisko ciebie."

        „Zawsze będziesz tylko ze mną. Na zawsze, Gwendolyn."

        – Nie! – Wrzasnęłam głośno, zakrywając dłońmi uszy.

        Nie było go już, a mimo to, dalej niszczył mi życie. A może był? Może zawsze gdzieś był i zawsze będzie...

        Może „wujek" był częścią mnie, której nie byłam w stanie się pozbyć.

        „Wujek" był robaczywą częścią w mojej głowie i sercu. Ja byłam robaczywa i nie dało się mnie uratować.

Hej kochani :*

Ale szybko zleciał mi ten tydzień, aż ledwo wyrobiłam się z rozdziałem. Jutro czeka mnie przeprowadzka do Łodzi i szczerze trochę się martwię nowym pokojem :/ 

A co sądzicie o rozdziale? Nie będę się dziś rozpisywać, po prostu czekam na Wasze opinie :*

Jeśli uważasz, że rozdział na to zasłużył, zostaw po sobie komentarz, gwiazdkę.

Pozdrawiam :*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro