❺
Maul wziął głęboki oddech, przygotowując się mentalnie na chwilę, w której wyjawi wszystko co widział Ahsoce. Towarzyszył temu niezmierzony ból fizyczny. Próbował przekuć go na swoją korzyść, użyć go, wykorzystać. Bezskutecznie. Cierpienie było zbyt wielkie.
Po paru nieznośnie długich uderzeniach serca udało mu się przemówić. Głos nie brzmiał jednak tak, jakby sobie tego życzył; był ochrypły i ledwo słyszalny, a nie wyrazisty i głęboki.
"On..." — jedyne słowo, które udało mu się wykrztusić.
Zaraz potem jego ciało sparaliżowała kolejna fala przejmującego bólu. Syknął, czując jak ogromna rana w brzuchu daje o sobie znać.
Znajdowała się tuż ponad miejscem, w którym wiele lat temu przeklęty Kenobi przeciął go w pół; tu kończyło się jego ciało a zaczynał metalowy korpus.
Nie znosił wracać do tej chwili. Nienawidził.
I właśnie dlatego w przeszłości wracał do niej często. Czerpał siłę z frustracji i bólu, a to pomagało mu zmiażdżyć przeciwników.
Ale nie tym razem. Tym razem przegrał.
Próbował przekuć nienawiść na czystą Moc i zasklepić ranę, ale z przerażeniem odkrył, że nie jest w stanie tego zrobić. Rozwiązanie tej zagadki było oczywiście banalnie proste; uleczanie nie należało do umiejętności, które posiadali użytkownicy Ciemnej Strony Mocy. Uczyli się jej Jedi, a i oni zwykle umieli uzdrowić tylko niektóre obrażenia osób trzecich. Legenda głosiła, że uleczanie samego siebie jest możliwe, choć czaso- i energochłonne. Niestety, wiedza jak wykonać takowy rytuał zaginęła wraz z tragedią na Ruusanie ponad tysiąc lat temu.
Udało mu się przezwyciężać ból naprawdę długo, ale teraz brakło mu już sił. Czuł, jak Moc ucieka z jego ciała, jak przecieka przez palce i ulatuje gdzieś w przestrzeń. Choć chciał, nie mógł nic z tym zrobić. Ze zgrozą sięgnął ręką gdzieś w dal, próbując uchwycić ulatujące z niego życie. Bezskutecznie.
Przeklął w myśli Palpatine'a i jego mroczne intrygi. Zaszedł tak daleko, udało mu się dotrzeć na miejsce i przezwyciężyć ból tak długo... miał skonać tuż u kresu swojej podróży?
Bezwładna ręka opadła na stolik, a głuchy jęk samoistnie wydobył się z jego ust. Ledwo ten fakt zarejestrował.
I nagle, gdy myślał, że to już naprawdę koniec, poczuł, jak energia do niego wraca, a potworny ból zaczyna ustępować przyjemnemu ciepłu rozlewającym się po całym ciele, od palców po koniuszki rogów. Ta Moc była tak znajoma, tak kojąca... a jednocześnie tak inna. Czysta. Jasna.
Dopiero po kilkunastu sekundach zorientował się, że czuje dotyk na swojej zimnej skórze. Gdy świadomość już zupełnie wróciła, zorientował się, że jego przegub mocno obejmowała Ahsoka, krzywiąc się i marszcząc przy tym czoło. Popatrzył na nią z konsternacją. Nie wiedział czy dziwił go bardziej jej gest, czy też nieadekwatna do niego mina.
Nagle jej uścisk zelżał, a ona sama zaczęła niebezpiecznie przechylać się do tyłu. Dzięki refleksowi szybko chwycił ją za rękę i przeciągnął z powrotem, sprawiając, że opadła na stolik, zamiast runąć z hukiem na zimną i pewnie niezbyt czystą podłogę.
I wtedy pojął, że właśnie uratowała mu życie, a to były skutki tej decyzji. Użyła niedostępnej dla niego umiejętności, czerpiąc z własnych sił i przekazując je jemu.
Nie był pewien, jak czuje się z tym odkryciem. Nigdy nie czuł podobnej emocji i nie był w stanie jej nazwać. Wdzięczność? Ulga? Nadzieja?
Część jego niepokoju wróciła, gdy przez dłuższy moment togrutanka nie dawała znaku życia. Poruszył się niespokojnie, mierząc ją pełnym niepewności spojrzeniem. Świadomość, że miałaby zginąć, oddając własne życie, w pewien nieokreślony, ale wyjątkowo uporczywy sposób mu przeszkadzała. Nie był w stanie stwierdzić dlaczego; zwyczajnie nagle poczuł się niegodny, by ktoś poświęcał w jego imię swój żywot.
Ta myśl nie spodobała mu się ani odrobinę.
Był bezlitosnym użytkownikiem Ciemnej Strony, przywódcą największej w Galaktyce siatki syndykatów przestępczych i byłym władcą Mandalory. Poświęcał wiele istnień na rzecz swoich misji, działań prowadzących do zgromadzenia jeszcze jednej cząstki władzy, bądź prostych fanaberii, nie czując przy tym najlżejszego wyrzutu sumienia. Dlaczego teraz zaczęło mu to przeszkadzać?
Odpowiedź była prosta: Tano jako pierwsza dobrowolnie zdecydowała się na taki krok. Pierwsza i pewnie jedyna, przemknęło mu przez myśl, ale to nieszczególnie go poruszyło. Nie szukał współczucia czy litości. Mimo wszystko, to było... miłe. Szczególnie w obliczu zagrożenia, jakie przed nimi wyrosło.
Czując się jak kompletny idiota, dźgnął ją palcem w jeden z rogów, które wyrastały z jej czaszki, tworząc montrale. Nie był ostry tak jak jego zabracze rogi, lecz zaokrąglony.
Po co komuś rogi, jeśli są tak bezużyteczne? — zapytał w myślach z prychnięciem. Zabrakowie byli silną rasą, a rogi czyniły ich jeszcze mocniejszymi. Mogli szarżować, nabijać na nie wrogów... lub po prostu siać grozę i przepłaszać drobne istoty samą swoją sylwetką. Ale po co stwarzać istoty o spiłowanych, powyginanych i pustych w środku rogach? Już nie lepiej po prostu ich nie robić?
Najchętniej oddałby się tym dywagacjom dłużej, przypomniał sobie bowiem o dawnym spotkaniu z pewną kobietą, która była krzyżówką genetyczną togrutan oraz twi'leków i bardzo chciał ją wpleść w te osobliwe rozważania. Miała pasiaste togrutańskie głowogony, lecz nie były puste w środku — pozbawiało ją to marnej umiejętności echolokacji, lecz zapewniało ostre i zabójcze rogi.
Niestety, niespokojna sytuacja nie pozwalała mu na czcze rozmyślania. Ahsoka nie zareagowała w żaden sposób na tyrknięcie, co jeszcze bardziej spotęgowało obawy wojownika. Mrużąc oczy niczym dziki drapieżnik ostrożnie skradający się do przebiegłej ofiary, sięgnął ręką w jej stronę. Chwycił ją za ramię i zaczął lekko potrząsać.
Wzdrygnął się, gdy lodowata dłoń z niespodziewaną siłą zacisnęła się na jego przegubie. Natychmiast puścił jej ramię, a gdy to nie dało żadnych efektów, jęknął pośpiesznie:
— Lady Tano... to ja — wychrypiał.
Puściła, i zaraz poczuł, jak znowu słabnie. Na szczęście tym razem nie zemdlała; wytrzymała.
Oboje byli teraz w fatalnym stanie, ale oboje byli żywi i tylko to się liczyło.
Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale nim zdążył sformułować cokolwiek sensownego, odezwała się.
— Co się stało?
A więc wyjaśnił. Opowiedział o wszystkim od momentu wydobycia informacji z człowieka, którego przecież wspólnie znaleźli w fabryce, aż do chwili starcia z Sidiousem. Słowa płynęły szybko, jakby Zabrak lękał się, że coś powstrzyma go przed wyjawieniem prawdy. Tano nie przerywała. Słuchała ze skupieniem, jednocześnie powoli dochodząc do siebie po wyczerpaniu ogromnej ilości energii. Musiała jej zużyć bardzo wiele, bo były Sith był naprawdę ciężko ranny. Podejrzewała, że tylko Moc i jego silna wola utrzymały go przy życiu dostatecznie długo. Stał na granicy życia i śmierci, więc by go uratować musiała stanąć niemal w tym samym miejscu. Było to wstrząsające przeżycie, podczas którego raz jeszcze przypomniała sobie własną śmierć i powstanie z niej na mistycznej planecie Mortis. Wcześniej wspomnienie zdążyło wyblaknąć, ale w tamtym momencie wróciło ze zdwojoną mocą, która uderzyła togrutankę niczym taran. Oprócz fizycznych sił musiała także pozbierać swoją psychikę, co nie okazało się wcale prostszym zadaniem.
— Nie wiem jak to jest możliwe, ale wyczucie go w Mocy było... niemożliwe — opowiadał. — Dźgał, siekał i manipulował Mocą, a ja nie byłem w stanie wyczuć ani jego, ani jego zamiarów. — Przymknął oczy. Szybko pożałował tego ruchu, bo przed oczami znowu stanęła mu mordercza klinga Sidiousa, poruszająca się z szybkością niezwykłą nawet jak na użytkownika Mocy. Wirowała w paraliżującym tańcu śmierci tuż przed jego twarzą, a on z narastającą rozpaczą uświadamiał sobie, że niemożliwym było, by wyszedł z tej walki zwycięsko.
Zacisnął pięść. Nie. Raz dał się zaskoczyć, ale jego mistrzowi nie uda się zniszczyć go raz jeszcze. A przynajmniej Maul nie pozwoli, by było to tak łatwe i pogardliwe zwycięstwo. To będzie coś, czego Sidious popamięta; coś co sprawi, że wreszcie sczeźnie, na zawsze zniknie z życia Galaktyki.
— A więc nie wyczułeś jego aury? — wtrąciła nagle Ahsoka. Maul posłał jej bystre spojrzenie. Do czego zmierzała? Nie potrafił tego odkryć, ale potwierdził, kiwając głową. — W takim razie może to był ktoś inny.
Tym stwierdzeniem zupełnie wytrąciła go z równowagi. Ktoś inny? Ktoś inny?! Jak w ogóle mogła tak uważać?
Wziął głęboki wdech, by nie stracić nad sobą panowania. To był błąd — ostry ból przeszył jego klatkę piersiową, na kilka chwil paraliżując wstrząśniętego wojownika. Dopiero gdy odzyskał kontrolę nad własnym ciałem, zdołał wycedzić:
— To był on. Jego ruchy, jego śmiech, jego technika... nie zrozumiałabyś tego — mruknął, a w jego głosie pojawiło się coś w rodzaju żalu. Rozejrzał się, patrząc, czy na wpół wstawieni klienci obecni na tej sali nadal nie zwracają na nich uwagi, lecz nic takiego nie miało miejsca. Na wszelki wypadek nachylił się jednak i ściszył głos. — To nie jest coś, o czym można zapomnieć. To musiał być Sidious.
— Może ktoś chce, żebyśmy tak myśleli. Żebyś ty tak myślał.
Było mnóstwo technik, urządzeń i zawodowców, którzy mogli wykonać podobną sztuczkę, jednak takie przedsięwzięcia zawsze były kosztowne i rzadko przechodziły niezauważone. W dodatku prawdopodobieństwo, że ktoś zgodziłby się ryzykować walkę z Sithem było bardzo małe, a jeszcze mniejsze, że osoba, która rzeczywiście była w stanie tego dokonać trudniłaby się takim właśnie zawodem. Maul dosadnie wyłożył jej te wszystkie argumenty, a gdy i to nie wystarczyło, z warknięciem dodał:
— Lady Tano, w tej Galaktyce są tylko trzy osoby, które zdołałyby mnie pokonać: wasz mały zielony mistrz, Skywalker... i on.
— Mistrz Yoda nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego — zaprzeczyła ostro, nim nawet zdążyła się zastanowić. Maul zdawał się tego nie zauważać. — Poza tym, pokonałam cię na Mandalorze. Już nie pamiętasz? — spytała zaczepnie. Ostatnią uwagę zdecydował się puścić mimo uszu.
— Tak... jest już za stary i stanowczo za niski — prychnął. Przez moment zastanawiał się, czy to możliwe, by pokonała go obecna głowa Zakonu — mistrz Windu — ale odrzucił ten pomysł. Byłoby bardzo ciężko, zwłaszcza gdyby uwzględnić jego niezwykle rzadką zdolność — punkt przełomu — ale ostatecznie Maul uważał, że dałby radę. Być może w swej arogancji źle oceniał siły tamtego człowieka, ale w tamtym czasie średnio go to obchodziło.
— Nie mógłby to również być Skywalker; mój... przeciwnik był zbyt precyzyjny i przepełniony furią, która napędzała jego broń. Twój mistrz nie ma w sobie żadnej furii. Już nie.
— Nie był słaby! — zaprotestowała gwałtownie Ahsoka. Wyraźnie czuł jej dezaprobatę. Może przesadził z tą precyzyjnością...? Właściwie nigdy nie walczył ze Skywalkerem, ale w jego opinii stosowana przez niego forma walki nie była tak płynna i dokładna jak stosowane przez niego samego Juyo. — Był silny. Nie bał się mówić i działać, by postawić na swoim. Odważnie trzymał się swoich ideałów, nie wątpił w nie i nie oglądał się za siebie! — Zorientowała się, że uniosła głos. Paru Coruscantczyków obejrzało się w ich stronę, ale szybko stracili zainteresowanie i powrócili do swych zajęć. Jedi spuściła wzrok, wbijając smutne oczy w blat stołu. Powróciła do cichego szeptu, niemal z wysiłkiem wykrztuszając: — Kierował się sercem i to przyniosło mu szczęście.
Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. Choć odbiegli od głównego, naglącego tematu, Maul nie oponował; wyczuł, że z jakiejś racji jest to ważna chwila dla jego towarzyszki. Dopiero po upływie kilkunastu sekund odważył się odezwać.
— To nie jest coś, co powiedziałby Jedi.
W odpowiedzi uśmiechnęła się gorzko.
— Może nigdy nim nie byłam, tak do końca?
Uprzejmie nie skomentował tego zdania, zostawiając pytanie bez odpowiedzi. Znowu zapadło milczenie, ale atmosfera przestała być tak ciężka i nieprzyjemna, jak jeszcze parę minut temu. Wkrótce ciszę przerwała togrutanka.
— Będę musiała powiedzieć o tym Radzie.
Tym razem udało mu się zahamować prychnięcie. Zamiast tego spytał tonem ociekającym sarkazmem:
— Wierzysz, że to coś da?
— Nie — zaprzeczyła prędko. Westchnęła, a on zrobił to samo. Oboje aż za dobrze wiedzieli, że Jedi nie będą w stanie schwytać Palpatine'a. — Poinformują Republikę, zmobilizują armię i połączą ją z własnymi akolitami, będą przeczesywać Coruscant kawałek po kawałku, ale oboje wiemy, że nic nie znajdą.
— Miał całą dekadę, by zbudować sobie sieć agentów i zabezpieczyć setki baz i tajnych skrytek. Uwierz, to aż nadto, by zapewnić sobie perfekcyjną ochronę. Nie znaleźli mnie, a mieliby znaleźć jego? — pokręcił głową.
Wspaniałomyślnie Ahsoka postanowiła przemilczeć fakt, że jego perfekcyjna ochrona nie ocaliła go jakoś przed niechybną śmiercią, przed którą ratowała go ona sama. Wiedziała co miał na myśli, a nie było czasu na kolejne kłótnie i docinki.
— Sądzisz, że... — zapytała, lecz on od razu jej przerwał, ponownie kręcąc głową.
— Nie. Raz udało mi się go znaleźć, więc uda mi się ponownie. Wiem czego mam się spodziewać.
— Mówiłeś, że nie da się go wyczuć Mocą — zauważyła. — Jak zamierzasz go powstrzymać?
Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że unosi w niedowierzaniu jedną brew, czekając na odpowiedź. Przemknęło mu przez myśl, że potrafiła być naprawdę irytująca.
— Znajdę sposób — odparł, starając się nie brzmieć zbyt wyniośle. — Największą wadą Sidiousa jest to, że nie docenia swoich byłych sprzymierzeńców. Widzi w nas zużyte narzędzia, a o narzędziach łatwo się zapomina. Zamierzam to wykorzystać. — Nie wątpił, że da radę. Choć odgadnięcie pierwotnego planu Mrocznego Lorda zajęło mu parę ładnych miesięcy, był pewien, że tym razem uda mu się znacznie szybciej. Wystarczyło trochę podedukować, pobadać i poszpiegować. Miesiącami śledził zagadkę tajemniczych zaburzeń w Mocy, ale po prawdzie nie wiedział, czego konkretnie szuka, a to znacznie utrudniało pracę. Teraz, gdy miał już pewność czego (bądź raczej kogo) poszukuje, sprawa robiła się od razu prostsza. Czyż nie miał na swoje skinienie trzech najpotężniejszych przestępczych syndykatów, a co za tym idzie wszystkich ich agentów i informatorów?
A jednak, wcześniejsza porażka boleśnie uświadomiła go, że jego zwycięstwo nie jest takie pewne. W przeszłości sojusz z ówczesną padawanką wyszedł mu na dobre i nie mógł tego faktu lekceważyć. Zdawał sobie także sprawę, że w razie niepowodzenia musi móc przekazać komuś wszystkie informacje, jakie udało mu się do tej chwili zdobyć. Tak jak uczynił przed chwilą.
— Ahsoko... — Rzadko zwracał się do niej po imieniu. Wolał wymyślony przez siebie przydomek, najpierw podszyty kpiną, a następnie uznaniem. Ale teraz nie chodziło o szacunek czy drwiny. Teraz była to personalna prośba, będąca jednocześnie wspomnieniem odległego już czasu, gdy razem stanęli przed bardzo podobną sytuacją. To co przeżyli utworzyło między nimi niemożliwą do zdefiniowania więź, która momentami okazywała się niemal nieuchwytna i niezwykle krucha, a innym razem była silna i niemożliwa do naruszenia przez choćby największe siły w Galaktyce. To była jedna z tych chwil. — Gdy dowiem się czegoś, czegokolwiek, powiadomię cię. Przyrzekam ci to.
Wolno skinęła głową, akceptując tę umowę. Wstał, ona także. Wpisała do jego komunikatora swój aktualny numer i krytycznie zerknęła w jego stronę.
— Mam nadzieję, że w tym swoim mrocznym imperium masz choć trochę bacty. Uleczyłam najcięższe obrażenia, ale jeśli niedługo się tym nie zajmiesz, może znowu być gorzej.
Powstrzymał się przed wywróceniem oczami i zamiast tego kiwnął jej głową.
— Do zobaczenia, lady Tano.
I wyszedł.
★★★
Syk. Buczenie. Śmiech. Poczucie bezradności. Ból... a potem znowu syk i mrożące krew w żyłach skwierczenie, któremu towarzyszyła niepojęta panika i rozpacz. Czerwona smuga zbliżająca się do jego gardła...
Stop.
Maul zerwał się jak oparzony, ciężko dysząc. Wziął kilka głębokich wdechów i skontrolował czas, zerkając na leżący obok łóżka chronometr. Był środek nocy.
Środek piątej nocy, podczas której nocna mara Sidiousa nękała go, nie pozwalając wypocząć ciału i umysłowi.
Nie czuł prawie żadnego bólu z otrzymanych wtedy ran; zarówno Ahsoka, jak i kąpiel w bakcie dobrze spełniły swe role. Lecz niestety nikt nie mógł pomóc na dręczące go koszmary. Nie żeby komukolwiek o nich mówił.
Czuł się wyczerpany do granic możliwości i wiedział, że jeśli nie spróbuje znowu zasnąć, nie da rady normalnie funkcjonować. Pięć dni na kafie i zastrzykach energetyzujących wyczerpało jego organizm. Potrzebował snu. Jednocześnie na samą myśl o oddaniu się w objęcia Morfeusza dreszcze przechodziły mu po plecach. Nie chciał przeżywać tego snu raz za razem. Nie chciał przeżywać go już nigdy więcej.
Zamknął oczy i przykrył się rozgrzebaną kołdrą, starając się myśleć z pogardą o własnym lęku i próbując przekuć go na broń Ciemnej Strony. Wkrótce ciemność na nowo nim owładnęła.
A z ciemności wyłonił się głos.
— Anakinie... — Anakinie, pomóż mi! Mam moc, która pozwoli mi uratować tę, którą kochasz! Nie pozwól... nie pozwól mu mnie zabić...!
Ten głos... to był jego głos. Brzmiał pozornie żałośnie, bezsilnie, ale Maul wiedział, że w rzeczywistości lord Sithów kłamie i w duchu zaśmiewa się z własnej wygranej. Był tak pewny siebie, tak pewny wygranej, że pozostali byli wręcz zmuszeni, by zacząć powątpiewać w swoje siły. Bo skoro Sheev wiedział, że nie jest w stanie przegrać, czy mogło być inaczej...?
Nienawidził tego. Nienawidził swojego mistrza całym swoim sercem.
Z mroku wyłoniła się zielona połać trawy. Z początku była niewielka, lecz wkrótce rozlała się aż po horyzont, zapełniając pole widzenia bogatą roślinnością skąpaną w słonecznym blasku. Gdzieś z oddali dochodziły krzyki rozradowanej dziatwy. Wkrótce odgłosy zaczęły się przybliżać, aż dwójka na oko kilkuletnich dzieci pojawiła się tak blisko, że z łatwością mógł przyjrzeć się ich twarzom. Chłopiec i dziewczynka wesoło rozmawiali, biegając po bujnej trawie i co jakiś czas wywracając się, gdy mała nóżka zahaczyła o nierówność terenu, albo gdy dzieciak za mało skoncentrował się na trasie.
Ten widok sprawił, że Maul poczuł się niekomfortowo. On nigdy nie miał dzieciństwa, w którym mógłby się śmiać, bawić się i beztrosko biegać. Niewiele pamiętał sprzed czasu, gdy Sidious zabrał go z rodzimej Dathomiry, a i te ulotne wspomnienia nigdy niebyły zabarwione szczęściem. Surowy klimat planety i czyhające wszędzie niebezpieczeństwa nie pozwalały nawet najmłodszym na chwilę odprężenia czy nieuwagi. Ich całe życie było sztuką przetrwania — sztuką, którą uczyli się opanowywać już od małego.
Miał mieszane odczucia co do dzieci. Czasem żałował, że nie mógł przeżyć radosnego i beztroskiego dzieciństwa jak inni, a innym razem nie czuł ani krztyny żalu: dzięki temu, że poświęcił ten czas na mordercze treningi i sekretną naukę pod okiem najniebezpieczniejszego człowieka w Galaktyce, udało mu się przeżyć. Ile razy zwycięsko wychodził z walki tylko dzięki katorżniczemu szkoleniu sprzed lat? Maul mógł tego nienawidzić, ale jednocześnie był bezgranicznie wdzięczny za szkołę życia, jaką zafundował mu Palpatine. Nie mógł przejść lepszego przygotowania na wyzwania, które stawiał przed nim los.
Właściwie sam nie wiedział, czy bardziej nienawidził Sidiousa, czy myśli, że gdyby nie on gniłby dalej na Dathomirze wśród swoich braci i sióstr.
A może nie? Może zająłby miejsce Savage'a, by któregoś dnia dołączyć do brata w krucjacie na Mandalorę?
Może to on by wtedy zginął?
Odtrącił na bok te rozmyślania. Nie było sensu znowu wracać do śmierci Savage'a; ten ból nie przynosił mu siły. Przynosił zgubę i rozpacz, z którymi nie potrafił sobie poradzić. Stawał się chyba zbyt słaby. Ulegał przywiązaniom i nie potrafił wykorzystywać każdego gniewu, jak kiedyś. Ale czy to na pewno było takie złe?
Kolumny przedstawiające wielkich wojowników. Ogromne posągi odzwierciedlały szermierzy, uzdrowicieli i strażników, którzy w taki czy inny sposób przysłużyli się Galaktyce. Zaklęte w kamieniu historie wielkich ludzi; wielkich Jedi. Choć nigdy nie śmiał zbliżyć się tak blisko tego miejsca, rozpoznał je bez problemu: to była Świątynia Jedi. Świątynia świątyń, usytuowana w samym sercu Coruscant, gdzie tkwiła od setek, a może i tysięcy lat.
Kolejny głos.
Nie był pewien, ale... chyba wiedział, do kogo należał.
— Rozumiem... nawet nie wiesz jak bardzo. Rozumiem, co znaczy chcieć odejść z Zakonu.
Rozbłysk. Światło. Mroczny, przerażający, ciężki oddech. Właściwie nie przypominało to oddychania istoty humanoidalnej, bardziej maszyny. Przywodziło na myśl jakąś posępną, nieczystą, ale niezwykle potężną siłę. Wdech. Wydech. Wdech.
— Anakin, nie!
Zobaczył go. Zobaczył Skywalkera, stojącego przed Świątynią Jedi i uśmiechającego się z zadowoleniem. W jego oczach było widać dumę i szczęście, gdy patrzył na majestatyczną budowlę w świetle zachodzącego słońca.
A wtedy świat ponownie zawirował, a on znalazł się na powrót w koszmarnych podziemiach. W tym samym miejscu, które nękało go od tak dawna. Podświadomie czuł, co zaraz się wydarzy, i bez udziału świadomości cały się napiął w oczekiwaniu na morderczy atak.
Ale ten nie nastąpił.
Przez parę sekund miejsce potyczki widniało przed oczami Zabraka, a potem widok rozmazał się, a wizja się skończyła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro