❹
CT-5416, dowódca niewielkiego garnizonu patrolowego, był człowiekiem porządnym aż do przesady. Jego współbracia podchodzili do swoich nowych obowiązków różnie: jedni byli szczęśliwi, że nie musieli udawać się na przedwczesną emeryturę, drudzy natomiast narzekali, że zostali stworzeni do prowadzenia działalności wojennej, a nie do wspierania milicji w żmudnych patrolach.
Po wojnie i jej nagłym zakończeniu Republika znalazła się w nie lada problemie: dysponowała ogromną, potężną armią świetnie wyszkolonych i wyspecjalizowanych w różnych dziedzinach żołnierzy, a nie miała co z tą siłą zrobić.
Poważnie rozważano zdymisjonowanie wszystkich jednostek, lecz to przyczyniłoby się do rozpowszechnienia chaosu w Galaktyce. Nagle miliony takich samych twarzy znalazłyby się w całym wszechświecie. Nie dość, że wprowadzałoby to dezorientację, to mogłoby prowadzić do wielu nieporozumień i niesłusznych oskarżeń.
Poza tym senatorowie boleśnie przekonali się o tym, że armię mimo wszystko powinni mieć. Zwyczajnie potrzebowali żołnierzy, nawet jeśli byli nastawieni względnie pokojowo. Wróg mógł tylko czekać na uśpienie ich czujności, a stawka była zbyt duża, by podejmować ryzyko.
Republika nie miała jednak dostatecznie dużych funduszy by ot tak utrzymywać militarną potęgę jaką była Wielka Armia Republiki.
Zaproponowano klonom układ.
Ich przybrane imiona zostały umieszczone na kartach ID, podczas gdy numery znalazły się pod rubryką nazwisko. Klony zaczęły pracować.
W dziewięćdziesięciu przypadkach na sto była to dalsza służba Republice, choć w nieco innej formie. Cześć żołnierzy, jak na przykład Cody, zajmowali się przechwytywaniem komunikatów wysyłanych do Rady Jedi i oznaczaniem ich odpowiednim stopniem zagrożenia bądź pilności.
Nie wszystkim jednak z gruntu papierkowa robota odpowiadała, czego można było się spodziewać po byłych komandosach.
Spora część dostała więc pracę ochroniarzy: patrolowali budynki Senatu, apartamenty senatorów, skarbce i inne ważne miejsca, oczywiście nie włączając Świątyni Jedi, którą opiekowali się sami mieszkańcy.
Była to jednak żmudna i monotonna praca, która nie przypadła do gustu wielu.
Wybitnie uzdolnione jednostki często zostawała trenerami. Rex, niegdyś dowódca słynnego pięćset pierwszego legionu, z zapałem i przykładnością nauczał nowych wojskowych rekrutów.
Bo choć klonów było mnóstwo, ich przyspieszony rozwój oznaczał także przyspieszoną starość. Na przestrzeni kilku lat Republika miała zostać bez absolutnie żadnych sił, a to nie było zbyt kuszącą perspektywą. Dobrze, że żołnierze tacy jak Rex postanowili pomóc w szkoleniu nowych elitarnych służb.
Była jednak jeszcze jedna praca, którą wielu uważało w obecnym położeniu za najkorzystniejszą: siły milicyjne. Starali się zaprowadzić porządek w miejscach zdeprawowanych i pełnych grozy. Przeprowadzali patrole, wlepiali mandaty i zgłaszali wszelką podejrzaną aktywność, która mogła uchodzić za działanie syndykatów. Nieraz znajdowali się w centrum akcji, interweniując w czasie bójek, biorąc udział w strzelaninie opryszków, a czasem podejmując się bardziej niebezpiecznych misji mających na celu wniknięcie w szeregi karteli.
CT-5416 należał właśnie do tej ostatniej grupy, pracując na ulicach Podziemi Coruscant. Był jednym z lepszych komandosów, więc przydzielono mu odpowiedzialną funkcję: zajmował się sektorem wysuniętym najdalej w głąb planety. Oczywiście pod nimi kryło się jeszcze wiele poziomów, ale to właśnie na tym piętrze Republika kończyła swoją infiltrację. Jego oddział był ostatnim bastionem dla mieszkających tu ludzi. I największym przekleństwem dla uciekinierów i rzezimieszków, rzecz jasna.
Od jakiegoś czasu nie działo się tu jednak nic interesującego.
Mimo to dowódca, będący zdeterminowanym perfekcjonistą, nie skrócił sobie trasy i nie zawrócił przedwcześnie. Co więcej, w swej nadgorliwości wydłużył patrol, zachodząc w ulice, których nie było w planie. Uważał, że nieregularne warty skutecznie zmniejszają skalę drobnej przestępczości. Miał rację.
Zgodnie ze swoim postanowieniem pokierował w bardziej zapuszczone tereny grupkę podległych mu żołnierzy i sondę zwiadowczą typu Viper, którą każdy oddział otrzymywał na początku dnia.
Wyposażone w nowoczesne czujniki, repulsory i holokamerę potrafiły przesyłać obraz, dźwięk bądź komunikat w czasie rzeczywistym, co pozwalało ostrzec o niebezpieczeństwie przełożonych nawet w chwili zagrożenia życia komandosów. Były kolejną warstwą zabezpieczającą przed zbrojnym atakiem na klony.
Jeden z żołnierzy ziewnął przeciągle, bezskutecznie starając się stłumić zdradliwy dźwięk. Hełm jednak uniemożliwił przytknięcie dłoni do ust i przekreślił wszelkie szanse na zamaskowanie wpadki.
Lider przystanął, chcąc zrugać rozleniwionego klona. Zgodnie z panującymi zasadami mieli włączone komlinki, by w razie zagrożenia w porę zdążyć ostrzec kompanów. Zamierzał udzielić sennemu podwładnemu reprymendy – powinien wyciszyć głos, a najlepiej w ogóle nie ziewać i zachować się adekwatnie do swojej pozycji.
Ale wtem coś innego przykuło jego uwagę. Usłyszał buczenie.
Głośne buczenie, przeplatane z trzaskami i upadaniem ciężkich przedmiotów.
Kolejna bójka. Cudownie — pomyślał.
Gestem ręki wskazał źródło hałasu, a kompania szybkim truchtem ruszyła w stronę tunelu. Miarowy tupot stop rozległ się donośnym echem. Cóż, nie było to dyskretne, ale nie dyskrecja była wyznacznikiem skuteczności Armii Republiki. Wszystko zależało od precyzji i szybkości wykonania zadania. Od skradania się i szpiegowania byli agenci. Klony nie lubiły chodzić na paluszkach. Wolały po prostu działać.
CT-5416 wpadł z bronią naszykowaną do strzału na niewielki, pogrążony w mroku plac. Serce zaczęło mu bić szybciej, choć sam nie wiedział dlaczego. Hałasy początkowo zginęły w rytmicznym, lecz głośnym marszu patrolowców. Dopiero teraz uświadomił sobie, że zniknęły w ogóle. Wydało mu się jednak, że przez krótką chwilę, zanim wynurzył się z tunelu, widział jakiś czerwony, nieuchwytny blask.
— Przejdźcie na podczerwień, chłopaki — rzucił, włączając filtr i patrząc przed siebie. Zaledwie parę kroków od siebie widział wyraźne znaki na to, że jeszcze chwilę temu ktoś tam był. Przykucnął przy tym miejscu, wyłączył noktowizor i uruchomił niewielką latarkę przymocowaną do hełmu. Jego żołnierze ruszyli w głąb placu, badając niestabilne rusztowania i rozrzucone chaotycznie rury i metalowe beczki.
W takich sytuacjach ludzie doprawdy rzadko patrzą do tyłu.
Żaden z klonów nie zauważył, jak ubrana w ciemny płaszcz, skulona postać powoli wymyka się z tunelu tą samą drogą, którą przyszli oni.
★★★
Po kilku sekundach ich dłonie rozłączyły się, czemu towarzyszyło dyskretne chrząknięcie odzianego w czerń wojownika.
Togrutanka skrzyżowała ręce na piersi, przypatrując się badawczo nowemu sojusznikowi. Napięcie między nimi było aż nazbyt wyczuwalne, a żadne z nich nie wiedziało jak je rozładować. Powietrze przepełniały nieufność i podejrzliwość, które nie miały jeszcze opaść przez długi czas.
W końcu ciszę przerwała Ahsoka.
— Wiesz kiedy Sidious zamierza przypuścić atak?
Pytanie miało sens. W końcu Maul wyjawił jej cały plan byłego mentora o przeciągnięciu Skywalkera na swoją stronę, ale nie wspomniał słowem, kiedy miałoby to nastąpić. Zapewne niebawem, skoro tak desperacko szukał czyjejś pomocy i był skłonny sprzymierzyć się właśnie z nią. Tano nie wierzyła ani przez chwilę, że od początku chodziło mu o nią. Zresztą sam to przyznał w prostych słowach: oczekiwałem Kenobiego. Jeśli był gotów improwizować i zawiązać sojusz z kimś, kogo wcześniej praktycznie ignorował, czas musiał uciekać bardzo szybko.
Zabrak wkrótce potwierdził te przypuszczenia. Przymknął na moment oczy, jak gdyby próbował przypomnieć sobie konkretną datę. W rzeczywistości nic takiego nie miało miejsca; wszystko, co Maul dotychczas powiedział, opierało się na jego przypuszczeniach i skomplikowanych kalkulacjach i analizach. Po latach infiltracji (przeprowadzanej głównie przez jego ludzi) i rozmyślań był w stanie odgadnąć wiele rzeczy, ale ustalenie dokładnego terminu zakrawało na niemożliwość. Po prawdzie były Sith wątpił, by Palpatine sam znał datę swego wielkiego triumfu. Prawdopodobnie czekał na jakieś zdarzenie. Czyjąś decyzję? Nie decyzję Skywalkera. Na to nie mógł czekać. Gdyby dał mu zbyt wiele czasu do namysłu, tamtego zaczęłyby ogarniać wątpliwości, a szansę na powodzenie misternego planu gwałtownie by zmalały. Ale w końcu ostatecznym punktem planu było właśnie nakłonienie go do tego wyboru, więc owo coś musiało do tego prowadzić. Skywalker potrzebował motywacji. Potrzebował frustracji i gniewu, który Sidious zdołałby przekuć w realną broń. W decyzję. Zgubną dla Galaktyki, a jakże, ale chwilowo korzystną dla samego zainteresowanego. Sheev czekał na ten bodziec.
Skąd on mógł pochodzić? Nie od samego Skywalkera. To musiało być coś z zewnątrz. Nie bardzo z zewnątrz – gdyby chodziło o los klonów bądź zwykłych ludzi, Skywalker nie przejąłby się tym do tego stopnia. Od niemal trzech lat trwała wojna. Wojna to strumień cierpienia i bólu; zdążył się już na to uodpornić. Nie. Tu musiało chodzić o kogoś lub coś mu bliskiego. O coś, na czym bardzo mu zależało.
A na czym zależało każdemu człowiekowi?
Na władzy. Na władzy nad światem, ludźmi, własnym życiem, a czasem jedynie władzą nad problemami i własnym losem. Uchylił powieki, mierząc zaciekawionym spojrzeniem stojącą przed nim kobietę. Czy ona również pragnęła władzy? Czego ona dotyczyła?
Odsunął tę dygresję na bok. Skywalker. Jakiej władzy mógł pożądać Jedi jego pokroju?
Pierwszą myślą, która naturalnie się nasuwała, była władza w środowisku. Władza w Zakonie.
O ile dobrze się orientował, mimo ogromnych umiejętności i wrodzonego talentu, Skywalker nie posiadał tytułu Mistrza Jedi. Musiał go jednak pożądać, a przynajmniej logika Maula wykluczała jakiekolwiek inne rozwiązanie.
Nie był jednak głupi i na pewno zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później znajdzie się w kółeczku przemądrzałych mędrców. To była kwestia czasu. Wystarczyło odrobinę cierpliwości.
Skywalker mógł ją mieć lub nie; Zabrak nie umiał tego stwierdzić. Ale czy zwlekanie z przyjęciem do Rady Jedi mogło spowodować aż tak silne emocje?
Cóż, najprawdopodobniej nie. Musiało być coś jeszcze.
Choć Jedi wyrzekali się przywiązania, jak na ironię w ich życiu było go bardzo dużo. Przywiązywali się do zasad, ideologii, mistrzów oraz uczniów. Przyjaciół. Zauważył tę prawidłowość już jakiś czas temu. Gdyby Kenobi nie przywiązał się do swojego mistrza, cóż, prawdopodobnie tamten pojedynek zakończyłby się inaczej. Chwilami Maul zastanawiał się, czy byłoby wtedy lepiej. Chyba nie.
Drugą rzeczą, której ludzie bronili za wszelką cenę, byli bliscy. Maul nie był nigdy z nikim związany, jeśli nie liczyć Savage'a. Teraz, po utracie brata, wielokrotnie wracał do wspomnień, w których byli razem, jako uczeń i mistrz. Jako rodzina.
Takie więzy były doprawdy osobliwym doznaniem.
Gdyby w cudowny sposób Savage odżył, Maul wiedział, że broniłby jego życia nawet za cenę własnego. Mógł stracić wszystkie wpływy, pieniądze i władzę w kartelach, ale jeśli miałby dzięki temu ochronić jego życie – nie wahałby się.
Czy Skywalker również miał kogoś, na kogo życiu chorobliwie mu zależało? A może chodziło o jakąś więź, którą inni definiowali mianem miłości? Po namyśle odrzucił tę myśl: mało prawdopodobne, by Skywalker kogoś sobie znalazł. Nie można było takiej opcji zupełnie odrzucić, ale Maul postanowił wyszukać inne rozwiązanie.
Tam gdzie miłość, tam często pojawiała się też zdrada. Czy Skywalker kogoś zdradził?
Nie. To ktoś musiał zdradzić Skywalkera.
Wstyd był dobrym sprzymierzeńcem ciemnej strony, ale pociągał za sobą lęk i niepewność, które znacznie utrudniłyby Sidiousowi działanie. Natomiast złość, ból, poczucie zdrady... tak, to działało niemal przeciwnie: upewniało, że jest tylko jedna droga, by wyjść z okropnej sytuacji.
Wniosek: Rada Jedi w jakiś sposób zdradzi Skywalkera, lub przynajmniej jemu tak będzie się wydawać.
To mogło nastąpić lada dzień. Lada moment. Wojna dobiegała końca, zwycięstwo właściwie było przesądzone. Dooku nie żył. Wieść o śmierci hrabiego szybko się rozniosła, a świetnie zorganizowana siatka wywiadowcza bez zwłoki doniosła o tym byłemu Sithowi. Po co Sidious aranżowałby cały konflikt, jeśli miał działać znacznie, ale to znacznie później po jego zakończeniu?
Nie. To miało nastąpić niedługo.
— Nie mamy czasu do stracenia — oznajmił, mierząc ją na powrót opanowanym wzrokiem. — Nie możemy ryzykować, że się spóźnimy. Trzeba działać natychmiast.
Odwrócił się z powrotem w stronę tronu. Z tamtej strony było drugie wyjście, prowadzące na korytarz, z którego mógł się dostać na lądowisko. Jeden sygnał na komunikatorze i transport lada chwila mógł się zjawić, by zabrać ich na Coruscant.
— Dokąd idziesz? — zapytała towarzyszka broni. Po jej głosie rozpoznał, że prawdopodobnie nie ruszyła się z miejsca. Przewrócił oczami, choć stał tyłem i nie mogła tego widzieć.
— Na statek, oczywiście — odpowiedział, wyraźnie dając do zrozumienia, że pytanie pozbawione było sensu. Ahsoka nie dawała jednak za wygraną.
— Nie. Lecimy moim statkiem.
Z trudem powstrzymał zgrzytnięcie zębami. Właściwie przewidział, że coś podobnego padnie z jej ust; trudno, żeby ślepo podążyła za nim na jego prywatny statek, dając się wywieźć nie wiadomo gdzie.
Spodziewał się, ale to wcale nie zmieniło faktu, że nie był tym wcale zachwycony. Tak jak jej, i jemu nie podobało się wsiadanie na pokład, gdzie główną władzę sprawował wróg.
Na swoje nieszczęście zdawał sobie sprawę, że jej zdanie niełatwo będzie zmienić. I tak cudem zgodziła się na zawiązanie sojuszu. Kłócenie się o tak przyziemną kwestię mogło bezpowrotnie go zburzyć.
Na dodatek dochodziła jeszcze jedna istotna kwestia: czas.
Swoim frachtowcem mógł bez problemu uzyskać zgodę na lądowanie na Coruscant, ale Tano miała swoje przywileje jako osoba powiązana z Jedi i misją na Mandalorze. Mogła użyć wpływów Jedi i uzyskać specjalne pozwolenie, dzięki któremu zdołają działać po prostu szybciej. A sam przecież przyznał, że ścigają się z czasem. Liczyła się każda minuta.
— Jak sobie życzysz. — Skłonił się kpiąco, na co otrzymał kolejne pełne podejrzliwości spojrzenie. Widocznie jednak uznała, że przystanie na jej warunek rzeczywiście było swego rodzaju gałązką oliwną, a nie podstępem. Odwróciła sie w przeciwną stronę i zaczęła biec, ruchem głowy zachęcając go by do niej dołączył.
Musieli wykorzystać bitewny chaos, jeśli chcieli wymknąć się niepostrzeżenie.
★★★
Drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem, odcinając gwar korytarza od zacisznej komnaty sypialnej.
Ahsoka odetchnęła głośno, sięgnęła po miecze i odłożyła je na szafkę nocną obok pryczy. Następnie, nie zadając sobie trudu wykonywania wielu skomplikowanych czynności, położyła się na łóżku. Pilnowała, by buty nie znalazły się na pościeli – to była jedna z tych absurdalnych rzeczy, których Jedi skrupulatnie przestrzegali.
Przymknęła oczy. Potrzebowała ochłonąć. W ostatnich dniach wiele się działo: spotkała ponownie Maula, zobaczyła się z Obi-Wanem, rycerz Garrick zaginął, a ona ledwie parę minut temu stoczyła ciężką walkę z mistrzem Windu.
Była po prostu zmęczona – zarówno fizycznie jak i psychicznie.
Jej organizm wręcz krzyczał, by poszła spać, by rozluźnić spięte mięśnie i dać odpocząć ciału. Niestety, jakaś część jej umysłu skutecznie to uniemożliwiała, ciągle wracając do sprawy zaginionych Jedi.
Martwiła się tym cała Rada. Nic zresztą dziwnego: minęła ledwie dekada od pokonania Palpatine'a, a już kolejny problem zdawał się ich przerastać. Zupełnie jakby ktoś w bardzo dobitny sposób chciał pokazać, że metody Zakonu po prostu się nie sprawdzają.
Cóż, może to i racja.
Przebudowa struktur Zakonu Jedi to jedno, ale zmienienie psychiki dorosłych już rycerzy i mistrzów – rzecz niezwykle trudna. Nawet jeśli młodszych udałoby się nakłonić do zmiany poglądów, starsi członkowie mieli już wyrobione poglądy i sposób patrzenia na świat. Niewielu było na tyle otwartych, by zaakceptować całkowitą zmianę myślenia.
Ledwie dziewięć lat temu zatwierdzono nowe warunki, na których mieli działać Jedi, a już połowa z nich zginęła w gąszczu nauk i mądrości. Każdego dnia Jedi coraz bardziej stawali się tymi, którymi byli wcześniej, a coraz mniej tymi, którymi mieli się stać.
Ahsoka nie po to wróciła do Zakonu Jedi, by patrzeć jak wszystko co próbowała zbudować sypie się w ruinę. Nie po to wkładała tyle sił, by jej wysiłki okazały się bezowocne.
Ale w końcu od zawsze była z tym sama, prawda, Anakinie?
Niespodziewanie jej uwagę przykuło ciche pikanie komunikatora. Sięgnęła niedbale do urządzenia przymocowanego przy pasie, ale zdała sobie sprawę, że to nie ono wydawało z siebie piskliwy dźwięk. Podniosła się do pozycji siedzącej. Jej spojrzenie od razu powędrowało do niewielkiego stołu w drugim kącie pokoju.
Stały na nim najróżniejsze części do skręcania i rozkręcania elektronicznych gadżetów, a więc to jedyna lokalizacja, z której mógł pochodzić świergot. Nie była tak dobrym mechanikiem jak Rycerzyk, to fakt, ale pod jego okiem nauczyła się tego i owego, a biureczko stało się miniaturowym warsztatem. Jakiś czas temu postanowiła rozwinąć nieco swoje zdolności w tym kierunku.
Całkiem niedawno udało jej się naprawić stary komunikator, którym posługiwała przed paroma laty. Po krótkim namyśle była w stanie oszacować, że było to trochę ponad dekadę temu.
Teraz instrument pikał, próbując zwrócić na siebie uwagę właścicielki i upewnić się, że zarejestruje fakt otrzymania nowej wiadomości.
Ahsoka uznała, że prawdopodobnie znowu coś się popsuło. W zeszłym tygodniu urządzonko wydało z siebie serię niekontrolowanych pisków zupełnie bez powodów. Zamierzała nad tym przysiąść i dociec co było tego powodem, ale jakoś nie znalazła okazji.
Teraz nadarzał się całkiem niezły moment; i tak nie miała nic lepszego do roboty.
Z westchnieniem żalu dźwignęła się z materaca. Podeszła do stolika i zgarnęła stary komunikator, przyglądając się mu krytycznie.
Co ciekawe, naprawdę znajdowała się na niej wiadomość.
Gdy Tano zobaczyła nadawcę, zawahała się. Ale tylko na chwilę.
Przez parę sekund trwała cisza. Togrutanka już chciała wyłączyć na powrót urządzenie, gdy nagle postać wydusiła z siebie jedno krótkie słowo: Fulcrum.
Mistrzyni Jedi szybko przypięła stary sprzęt do paska i Mocą przyciągnęła do siebie miecze świetlne. Po krótkim namyśle wyciągnęła również brązowy, długi płaszcz. W wyższych kręgach czynił ją mocno rozpoznawalną, ale w Podziemiach działał wręcz odwrotnie: stawała się tylko jedną z wielu postaci, których twarz nie chce zostać zauważona. Stawała się anonimowa.
Nie namyślając się wiele wyszła, po drodze szybko kiwając idącemu na nocną zmianę Strażnikowi Jedi. Skierowała się ku jednemu z hangarów i wybrała szybki śmigacz.
Odpaliła silnik, by już chwilę potem pędzić ulicami Coruscant. Zgrabnie wymijała większe i mniej zwrotne pojazdy, a kaptur i lekku łopotały głośno na wietrze. Nie zadawała sobie trudu rozglądania się na boki. Wiedziała dokąd zmierza, a drogę do celu znała na pamięć.
Minęło dobre pół godziny, nim zatrzymała się pod niewielką kantyną z neonowym szyldem kłującym w oczy. Znajdowała się koło pięćsetnego poziomu, a więc dość wysoko. Miejsce zapewniało jednak sporą dozę prywatności ze względu na usytuowanie w rzadziej uczęszczanej części miasta.
Czasem bywały tu klony, ale właściciel pilnował porządku żelazną ręką, przez co do bójek praktycznie nie dochodziło. Żołnierze prędko stracili zainteresowanie barem, co z kolei przykuło uwagę wielu ludzi-cieni. Wiedzieli, że za wzorowe zachowanie wewnątrz lokalu i parę groszy mogli otrzymać schronienie przed służbami porządkowymi i większość z chęcią na ten układ przystawała.
A ci, którzy nie podpasowali się panującym zasadom... cóż, najczęściej lądowali za drzwiami. W sposób na tyle bolesny, że nie próbowali więcej wracać.
Narzuciła kaptur i zsunęła poły peleryny, by jak najmniej ubrania pozostało widoczne dla oka. Tak przygotowana weszła do środka.
Wnętrze na pierwszy rzut oka nie było duże; w rzeczywistości dzieliło się na kilka średniej wielkości pomieszczeń. Wejścia do kolejnych sal były jednakże oznaczone bardzo dyskretnie, przez co wchodzący doświadczali przyjemnego wrażenia jednego, schludnego i przytulnego lokalu. Dopiero zagłębiając się w gąszcz stolików i poszczególnych sal można było dostrzec drugą stronę kantyny: stoliki hazardowe, barki oferujące szeroki wachlarz alkoholów i maszyny do robienia zakładów.
Przy okrągłych stolikach najczęściej stały po dwa lub trzy krzesła. W rogu stał jeden większy stół – zapewne do Sabacca. Kobieta orientowała się w rozkładzie budynku i wiedziała, że takich stołów jest więcej w innych salach, tych usytuowanych głębiej.
Ona jednak zawsze ustalała spotkania w pierwszej, głównej sali. W nagłym wypadku mogła zawsze wyjść, błyskawicznie przepychając się do drzwi. Gdyby musiała pokonywać sznur pomieszczeń, zajęłoby to znacznie więcej czasu.
Można też było kontrolować kto wchodzi i wychodzi, a to wielokrotnie jej się przydawało.
Lecz tym razem nie było to konieczne: interesant czekał już przy narożnym stoliku, który zawsze obierali podczas wspólnych spotkań. Choć czarny płaszcz zniekształcał sylwetkę i zakrywał twarz, bez trudu rozpoznała rosłą postać Zabraka.
Coś się jednak nie zgadzało.
Z wyjątkowo złymi przeczuciami ruszyła w stronę upatrzonego stolika. Wyczuł ją, odwrócił głowę. Jego żółte oczy zabłysnęły pod kapturem, ale blask był słaby, bardzo przygaszony. Jakby z oczu uciekło całe życie.
Ahsoka czym prędzej zajęła miejsce naprzeciwko Maula i rzuciła mu czujne spojrzenie, które wyraźnie mówiło, że wie, że coś jest nie tak jak trzeba.
Wymienili spojrzenia. W oczach Maula zobaczyła coś, czego nie widziała już od bardzo, bardzo dawna:
Strach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro