Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12

Rodzeństwo, prowadzone przez swoich porywaczy, wynurzyło się z wozowni na pokryty mieszanką brudu i na wpół roztopionego śniegu dziedziniec. Nie było jednak im dane nawet przystanąć, by nacieszyć się jasnością nieba lub się rozejrzeć, od razu skierowano ich w głąb zamku, który otaczał dziedziniec z trzech stron i przypominał z tej perspektywy ptaka pochylającego się z zaciekawieniem nad czymś, co właśnie wpadło mu do gniazda. Jednak tylko twierdza sprawiała takie wrażenie, jej mieszkańcy już niekoniecznie. Owszem, służba rzucała jeńcom spojrzenia, lecz były one raczej przelotne. Nie stanowili oni dla niej żadnej atrakcji czy zaskoczenia.

Tymczasem strażnicy, którzy wcześniej traktowali rodzeństwo dosyć szorstko, teraz szli, jak gdyby eskortowali jakieś ważne osoby. Wzbudzało to niepewność u Lateny i Horsta, którzy już przyzwyczaili się do nieprzyjemnego traktowania. Jednak złodziej, u którego taki stan zazwyczaj nie mógł trwać zbyt długo – przynajmniej z zewnątrz – przyjął to jako uśmiech fortuny. Wyprostował się i kroczył z podniesioną głową, bo to było chyba najlepszym, co mógł zrobić w tej sytuacji.

Kluczyli korytarzami, to szerokimi i ruchliwymi, to wąskimi i z zasady pustymi. Jednak żaden z tych korytarzy nie przypominał tego, który ukazał się ich oczom, gdy pojmani myśleli już, że niechybnie dostaną zawrotów głowy od lawirowania po zamku, który w ich umysłach urósł do rozmiarów zamczyska. Posadzka zamieciona tak niedbale, jakby ktoś miał dosłownie kilka sekund, by ją posprzątać, okiennice uchylone odrobinę tylko, jakby z obawy przed rozbudzeniem kogoś ze snu, niedbale wymiecione długie pajęczyny zwieszające się z sufitu i wieloletni, ciężki zapach stęchlizny, który rozwiewał jedynie nikły ciąg powietrza od okien.

– Gościnnie, muszę przyznać – skomentował Horst, co w ciszy zabrzmiało jak okrzyk wojenny.

Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi.

Szli dalej, aż skręcili za załom korytarza, wtedy pochód zatrzymał się przed pierwszymi drzwiami. Dużymi i bogato zdobionymi.

– Tam są wasze kwatery – rzekł dowodzący strażnik, czyniąc zachęcający gest do przyszywanego rodzeństwa.

– Kwatery? – spytała Latena, jakoś w sytuacji, w której się znalazła, to słowo brzmiało dla niej egzotycznie.

Dowodzący pokiwał głową.

– Wchodźcie – powiedział.

Garncarka niepewnie uchyliła drzwi i weszła za próg. Horst wszedł za nią. Wtem zatrzymał ich głos Henry'ego.

– Ale nie krzyczcie, dobrze?... Ludzie boją się wrzasków z tej części zamku. I nie róbcie niczego, co mogłoby zdenerwować... kogoś... – Jego głos był współczujący.

Rodzeństwo obróciło się w jego stronę. Młodzieniec wyglądał, jakby chciał coś dodać, ale jednocześnie nie był tego pewien.

– Po prostu nie róbcie niczego głupiego. Nie życzymy wam źle – powiedział dowodzący i zatrzasnął drzwi.

Usłyszeli chrobot klucza w zamku i zapadła cisza. Złodziej i garncarka stali przez chwilę w bezruchu.

– Kopnęłaś mnie w twarz – syknął Horst.

– Przypadkowo, przepraszam – odparła Latena, z zastanowieniem wpatrując się w drzwi.

– Mogłaś mi coś zrobić!

– Ale nie zrobiłam – powiedziała, rzucając zirytowane spojrzenie bratu.

– Złamać nos na przykład – Horst nie zamierzał zaprzestać.

– Horst, to było przypadkowo.

– Wybić oko...

– Mam poprawić? Jeśli chcesz, to mogę ci nawet wybić zęby.

Chłopak rzucił siostrze wrogie spojrzenie i mruknął coś pod nosem.

Latena odniosła wrażenie, że jej brat spierał się na siłę, jakby chciał zmienić temat. To, co powiedzieli strażnicy było... dziwne. Nie wiedziała, co o tym myśleć.

– Oni nie kłamali o tych kwaterach! – głos Horsta wyrwał ją z zamyślenia.

Garncarka odwróciła się do brata. Przed nią znajdował się korytarz z drzwiami po dwóch stronach, a przed nimi odnoga zakręcająca w prawo. Przy drzwiach na lewo stał Horst, wskazując w głąb pokoju. Latena podeszła do niego i poprawiła się w myślach. Nie pokoju, tylko komnaty. Komnaty z wielkim łożem, garderobą, półkami zastawionymi najcenniejszymi przedmiotami i obrazami wiszącymi na ścianach.

– C-co? – wydukała tylko, patrząc szeroko otwartymi oczami na te cuda.

– Nie wiem... Nie wiem, co to tutaj robi. Ale tu jest moje miejsce – powiedział Horst z roziskrzonym wzrokiem, wchodząc do środka.

Chociaż kobieta była już pod wielkim wrażeniem tego miejsca, wprost zelektryzowała ją myśl, że mogła wreszcie zaznać trochę prywatności i spokoju. Zaśmiała się do siebie i ruszyła rześkim krokiem w głąb korytarza. Otworzyła komnatę po drugiej stronie. Wiodła nią ciekawość. Ta kwatera była urządzona z niemniejszym przepychem niż poprzednia, ale zamiast obrazów na jej ścianach wisiały arrasy, a podłogę pokrywał dywan, po którym aż żal było chodzić, a jednocześnie trudno było się od tego powstrzymać, tak wydawał się miękki. Latena zawahała się przed wejściem do środka. Czuła się bardzo niepewnie wobec takiego bogactwa. Po zastanowieniu zdjęła buty, by nie zabrudzić dywanu. Przy oknie stał bogato zdobiony stolik, na którym spoczywała zupełnie prosta tacka z również najprostszą na świecie kolacją. Owsianką i ziołową herbatą – niestety obie były już letnie. Garncarka potoczyła spojrzeniem po komnacie i wtem dostrzegła balię. Balię pełną wody, a obok mydło. Bez chwili zwłoki podeszła do drzwi i zasunęła skobel. Już miała się rozebrać, gdy zdała sobie sprawę, że nie ma się w co z powrotem ubrać. Bo przecież nie po to się umyje, żeby nałożyć na siebie brudne ubrania. Z zastanowieniem podeszła do garderoby. Może ktoś, kto przygotował wodę i przyniósł mydło, pozostawił jakieś ubranie na zmianę. Miała rację. Po części, albowiem ubranie – a nawet kilka – wisiały w szafie, ale były pokryte warstwą kurzu, więc nie mogły być świeżo przyniesione. Latena wyjęła z garderoby piękną suknię, niestety zdecydowanie dla niej za krótką. Jeden z minusów bycia wysokim. Kobieta z żalem odłożyła ją z powrotem. Była zmuszona wybrać męskie przebranie. Otrzepała je z kurzu i spojrzała na nie krytycznym wzrokiem. Chyba się nadawało. Położyła je na łożu koło siebie i była gotowa, by zażyć kąpieli. Nawet zimnej.

___ ___ ___

Kiedy garncarka korzystała z możliwości dokonywania toalety, Horst wolał zwiedzać resztę pokoi. Nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu w nieszczęściu. Nigdy wcześniej nie był dopuszczony do tak wystawnych komnat. To znaczy... był taki jeden epizod w jego karierze... Ale on się nie liczył. Teraz był gościem, a nie włamywaczem. Przesunął palcami po rzeźbieniach szafy i, marszcząc brwi, strzepnął z nich kurz. Nie mógł zrozumieć tego, jak można było zaniedbać tak to wszystko. Widać było, że pokoje te należały do jakichś znamienitych osób. A zaniedbano je i pozostawiono samym sobie. Wszystko było pokryte porządną warstwą kurzu i tylko pokój najbliżej wyjścia był jako tako wysprzątany. Prawdopodobnie komnata naprzeciwko też była w lepszym stanie, ale tego Horst nie mógł wiedzieć na pewno, bo jego przyszywana siostra prawie od razu się w niej zamknęła. Chłopiec wywrócił oczami. Ładnie go dzisiaj potraktowała...

Horst wzdrygnął się. Było zimno, bo w komnacie nie palił się ogień. Ale to nie było to... Miał coś na ramieniu. Wyrwał się napastnikowi... by przekonać się, że to nie był żaden napastnik, a róg arrasu falującego teraz na ścianie pod wpływem nagłego ruchu chłopaka. Horst zaśmiał się pod nosem i potarł nerwowo kark. Przebiegło mu przez myśl, że to trochę głupie uciekać od materiału w pustym pokoju.

W ostatniej chwili, jak gdyby wyczuł coś szóstym zmysłem, poczynił trzy kroki w bok. Pół metra od jego głowy przeleciała gliniana donica i rozbiła się na posadzce.

– Doniczka... – mruknął przez zaciśnięte zęby i czym prędzej opuścił komnatę.

Idąc korytarzem, przyszła mu do głowy pewna myśl. Musiał spytać o coś Latenę.

Gdy doszedł do drzwi, w których ostatnio ją widział, zatrzymał się. Usłyszał z komnaty chlupot wody. Zapukał. Odpowiedziała mu cisza, nie licząc chlupotu. Zapukał jeszcze raz, ale bardziej natarczywie.

– Tak? – dał się słyszeć przytłumiony kobiecy głos.

– Przyszło mi do głowy... – zaczął, ale przerwał, zastanawiając się, jak przedstawić swoją myśl.

– Taaak?... – Głos stał się wyraźnie nieufny.

– Że mogłabyś nauczyć mnie walczyć. Nożami.

Przez chwilę nie było odpowiedzi. Nie było też już słychać chlupotu.

– Chyba prędzej świecznikami – dotarła do Horsta kwaśna odpowiedź. – Zresztą co by ci to dało?

W chłopaku zaczęła powoli kiełkować nadzieja.

– Chcemy się stąd wyrwać, no nie? – powiedział, ale, patrząc na swoje otoczenie, zachwiał mu się głos. – Gdyby ktoś nas próbował zatrzymać, mógłbym go znokautować czy coś... Przydałbym się.

– Ale czym? Noży tu nie mamy.

– Odzyskalibyśmy je.

– Może w obozie to działało, ale tutaj jesteśmy zamknięci i pewnie pilnowani. Poza tym... znasz plan zamku?

– Można by było spróbować odebrać noże strażnikom.

Rozległ się odgłos odsuwanego skobla i w drzwiach w nowym przebraniu stanęła Latena.

– A do tego potrzebowałbyś ich znokautować. A nie zrobisz tego bez noży. Wszystko się zapętla. Nie, nie ma mowy.

– Ale gdybym zdobył noże...

– Powiedziałam nie.

– Ale co ci szkodzi?! Siedzimy tu i prawdopodobnie będziemy siedzieć. Przecież możesz spróbować z tymi świecznikami.

– A to mi szkodzi, że będę marnować czas.

– I tak będziesz.

– Nie powinno się uczyć złodzieja, jak się nosi broń.

Horst wyprostował się gwałtownie.

– Więc o to chodzi? – Wbił gniewne spojrzenie w oczy Lateny.

Przez chwilę stali naprzeciw siebie.

– Niech cię szlag. Niech cię cała czwórca bogów! Gnij sobie tu, jak chcesz. Szkoda tylko że i mnie chcesz wciągnąć do grobu.

Chłopak odwrócił się do siostry plecami i ruszył do komnaty naprzeciwko, którą już zaczął nazywać swoją. Kiedy już miał trzasnąć drzwiami, zatrzymał go spokojny głos garncarki.

– Popatrz na to z mojej strony. Jeśli nauczysz się walczyć, o ile łatwiej będzie ci kraść. I o ile trudniej będzie mi ciebie przywołać do porządku. Gdybyś chociażby chciał się zmienić...

– Jeśli się stąd nie wydostaniemy, będziesz się modlić, by mieć takie problemy – rzekł Horst i zatrzasnął drzwi.

­­___ ___ ___

Była noc, ale złodziej nie mógł spać. Chociaż chciał. Coś mu na to nie pozwalało. Czuł jakiś irracjonalny niepokój, którego nijak nie mógł się pozbyć. Wpatrywał się beznamiętnie w baldachim nad sobą. Widział go w miarę dobrze w ciemności, bo przez szpary w okiennicach do komnaty wsączał się blask księżyca, a w kominku pełgał jeszcze słaby płomyczek ognia. Był spięty, jakby coś go czekało, jakby w każdej chwili mogło się coś stać. Pomyślał, że warto byłoby dołożyć do ognia, przecież była zima. Ale pierzyna, którą się otulił była tak ciężka... Usiadł na łożu. Myśl o zimie wydała mu się dziwna, przecież było tak ciepło. Zsunął się na ziemię i podszedł do pieca. Czuł się, jakby sunął przez jakąś gęstą ciecz. Przez bagno. Przykucnął koło pieca. Co on właściwie chciał zrobić? Zawiesił wzrok na płomyku leniwie liżącym dopalającą się szczapę drewna. Usiadł na podłodze. Było tak... oszałamiająco... Nie. Jak cisza może być oszałamiająca?

Nagle rozległ się wrzask, który ciął ciszę jak sztylet. Horst wzdrygnął się. Ten wrzask jakby przeszedł przez niego na wylot, robiąc dziurę, przez którą wniknęły zimno, świadomość i lęk. Zerwał się na równe nogi. Był rozedrgany. Krzyk roztroił go i nastroił na swoje własne tony. Chłopiec ogarnął wzrokiem otoczenie, jakby czegoś szukał. Czegoś do obrony. Zgarnął z kupki jedną szczapę drewna, nie bacząc na wbijające się w dłonie drzazgi. Miał dziwnie wyostrzone zmysły, czuł każdą drzazgę z osobna, ale ciepło drewna przed chwilą stojącego koło ognia prawie do niego nie docierało. Kolejny krzyk rozdarł powietrze. Złodziej poczuł, że robi mu się niedobrze. Stanął mu przed oczami obraz człowieka umierającego w męczarniach. Przemknęło mu przez myśl, że może ktoś oblężał właśnie zamek, terroryzując mieszkańców. Poza tym krzyki dochodziły chyba ze strony korytarza i reszty komnat... Czy to był krzyk Lateny? Horst przełknął ślinę. Nie życzył jej tego, co usłyszał. Przez chwilę stał niepewnie w miejscu. Czy nie było lepiej uciec przez okno? Może udałoby mu się zejść niepostrzeżenie na ziemię i w całym rozgardiaszu jego ucieczka pozostałaby niezauważona... Bardziej prawdopodobne, że ktoś przeszyje go strzałą.

Wtem usłyszał kroki na korytarzu. Nie zastanawiając się, skoczył do drzwi i stanął pod ścianą, zaciskając dłonie na ciepłym drewnie. Ktoś nagle uchylił je tak, że wciąż był osłonięty przed Horstem. Chłopak bez chwili namysłu pociągnął klamkę do siebie, wyskoczył spod ściany i kopnął przeciwnika w brzuch. Następnie zamachnął się i walnął go z całej siły szczapą drewna po barkach, gdyż ten, całe szczęście dla samego siebie, schylił nisko głowę. Wróg z jękiem osunął się na kolana. Horst stał przez chwilę na niepewnych nogach przed powalonym przeciwnikiem. Oddalił się nieco od niego i zajrzał na korytarz; ani żywej duszy. Wtem odezwał się rechot, który sprawił, że złodziej wzdrygnął się i cofnął z powrotem w głąb pokoju. W samą porę, gdyż leżący na ziemi przeciwnik zaczął się ruszać.

– Horst... – wycharczał powalony wróg.

Chłopak stanął jak słup soli.

– Latena... ?

Złodziej uklęknął koło swojej siostry – gdyż to była ona – i dotknął jej ostrożnie.

– Na Kolga, ja nie chciałem... Nic... nic ci nie jest?

– Horst... – powtórzyła tylko z trudem garncarka.

Przewróciła się ciężko na plecy i wbiła spojrzenie w brata.

– Pomóc ci wstać? Właściwie... – chłopiec przerwał, bowiem w korytarzu zabrzmiał jakiś tumult.

W jednej chwili był przy drzwiach i zatrzasnął je z hukiem. Zasunął skobel. W korytarzu dał się słyszeć nieludzki skowyt i coś, jakby pazury, otarło się o drzwi. Horsta oblał zimny pot. Latena przysunęła się bliżej środka komnaty.

– Co ty tu robiłaś? – spytał złodziej.

– Chciałam się spytać, czy też to słyszysz... – powiedziała cicho jego siostra, po chwili dodała: – słyszałeś...

– Co tu się dzieje? – Horst zastawił drzwi krzesłem. Po zastanowieniu podszedł do wielkiego kufra leżącego na ziemi i zaczął go ciągnąć w ślad za krzesłem.

W korytarzu znów zapanowała cisza; żaden wrzask, skowyt czy rechot nie rozbrzmiewał w powietrzu.

– Myślałam, że może atakują zamek, ale z okien widać strażników na murach. Są spokojni. Poza tym to tutaj brzmiało jak bestia. I... – Latena nagle urwała.

Podniosła się na nogi, stękając z bólu. Rozejrzała się po pomieszczeniu.

– Nie wiem, czy zastawianie drzwi w czymś pomoże.

– Lepiej pozwolić się zeżreć od razu. To twoja filozofia, tak? – prychnął złodziej.

– Nie to miałam na myśli. Po prostu... pamiętasz, co mówili nasi... przyjaciele?

– Że to są nasze kwatery. – Horst postawił kufer. – Dobre mi kwatery, w których coś siedzi.

– Coś siedzi, właśnie. Henry powiedział, że ludzie nie lubią wrzasków z tej części zamku.

Złodziej rzucił siostrze spojrzenie.

– Chyba nie mówisz, że... – urwał. – Nie, nie, nie. Bujdy.

– Ale co to jest?

– Może przyszli nas nastraszyć, wzięli jakiegoś wściekłego psa i tyle.

– Ale po co?

– Bo śmiesznie jest straszyć porwanych?

– Doprawdy, to na pewno dlatego.

– Zamknij się. Wytłumaczenie, że jesteśmy w nawiedzonych komnatach, jest o wiele mądrzejsze, co?

– Nic takiego nie powiedziałam.

– Ale o to ci chodziło.

Zabrzmiało pukanie.

– Ha! A nie mówiłem? Sprawdzają, czy nie zemdleliśmy ze strachu. Tobie chyba było blisko – parsknął Horst.

Latena nic nie odpowiedziała.

Złodziejaszek podszedł do drzwi, w ciemności potknął się o krzesło stojące mu w pół drogi. A pamiętał jak zastawiał tym krzesłem drzwi... Już otwierał usta, by coś powiedzieć, lecz żadne słowa się z nich nie wydobyły.

– Mario, ma droga, czemu mnie nie wpuszczasz. Co ci uczyniłem?

Horst cofnął się od drzwi. Wymienił spojrzenia z Lateną, a raczej spróbował je wymienić, bo w ciemności nie mógł dostrzec jej oczu.

Wtem mrok począł się przerzedzać i delikatne pomarańczowe światło padło z tyłu na rodzeństwo. Obrócili się. W wielkim lustrze pod ścianą zaczęła się pojawiać ludzka sylwetka. Delikatne światło nadawało jej twarzy prostych rysów. Była to kobieta, to jedno dało się stwierdzić. Reszta nie była pewna w świetle, które zdawało się poruszać, jak wodorosty w morzu, raz rozjaśniając twarz aż za bardzo, a drugim razem pozostawiając ją w cieniu, w którym dało się zobaczyć tylko zarys szczęki i odblaski w oczach jak na szklanych koralach.

– Drogi, mój drogi; co ma stać się, niech się stanie, nie odpowiem na wołanie. Czyż ty nie wiesz, że z tej mocy, co tu krąży, dręczy w nocy, każdy ruch twój jest przeklęty; pozostanie niepojęty? Krok ucichnie, głos umilknie, lecz w tej wiecznej dusz niedoli, echo me, powtórz dowoli: wszystkim istotom, co się tu zjawią, przeznaczeniem wizje, które nie bawią. Wizje prawdziwe, acz nienazwane, bo prawda a kłamstwo nieodróżniane.

Horst zaklął. Latena rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. Co dziwne, pomimo tego, że światło było dosyć słabe i z trudem sięgało ściany, rodzeństwo było widoczne jak na dłoni.

Za drzwiami odezwało się westchnięcie i po chwili na korytarzu zabrzmiały oddalające się kroki. Lustro zachwiało się i spadło z hukiem na ziemię, rozpryskując się na drobne kawałki. Echo słów kobiety rozbiło się razem z lustrem na wiele głosów, które owionęły dwójkę ludzi jak bezlitosny wiatr, powtarzając ostatnie zdania zjawy i pozostawiając ich dygoczących z nieznanych im samym powodów.

– Cofam słowa! Miałaś rację! To jest nawiedzone miejsce! – te słowa Horst musiał wykrzyczeć, bo nagle do komnaty wtargnął mocny wicher, zagłuszając dźwięki i wywracając rzeczy.

Rodzeństwo skuliło się na podłodze i przez moment trwało tak pośród rumoru wywracanych mebli i targanych wiatrem zasłon, zakrywając sobie głowy ramionami i wołając w duszach o litość do bogów. W pewnej chwili Horst poczuł na ciele, jakby wbijało się w niego tysiące igieł. Jęknął. Wtem nastała cisza. Chłopiec kulił się jeszcze przez moment. Otworzył oczy i podniósł powoli głowę. Ale niczego nie zobaczył. Było czarno. Nagle ogarnął go lęk. Dawno przestał się lękać ciemności. Nigdy nie mógł wiedzieć, co się w niej czai, ale zawsze mógł być pewny, że on również pozostanie niezauważony. Tutaj było inaczej. Czuł jakąś obecność... jak się w niego wpatruje. Lecz on jej nie mógł dostrzec. Był żałośnie bezbronny. I sam... chociaż czuł tę obecność. Zwątpił w to, co się wydarzyło, zwątpił w to, że gdzieś tutaj jest drugi człowiek. Przestał wierzyć, że kogokolwiek kiedyś spotkał, że kiedykolwiek był gdzieś indziej. Zwątpił w całe swoje życie. Teraz była ciemność, ta obecność i on... A może nie on? Teraz była ciemność i obecność...

Walnął głową o coś twardego. To go otrzeźwiło. Leżał na podłodze, upadek musiał go wybudzić. Nie wiedział, co się z nim działo, ale wiedział, że gdyby trans, w który go coś lub ktoś wprowadziło potrwał jeszcze chwilę, już nigdy by się nie wybudził. Zdał sobie sprawę z tego, że tu gdzieś koło niego powinna być Latena.

– Latena... – powiedział w pustą przestrzeń.

– Latena? – powtórzył głośniej i ostrzej.

Zbliżył się do miejsca, gdzie widział garncarkę po raz ostatni. Wyciągnął ręce i natrafił na włosy. Powstrzymując myśl, że może właśnie dotykać kudłatej bestii, która ma go pożreć, jednym szarpnięciem pociągnął włosy do góry. Coś syknęło. Złodziej spiął się w sobie.

– Cholera... – usłyszał głos z całą pewnością należący do jego siostry i westchnął z ulgą.

– Horst? – zabrzmiało w ciemności pytanie.

– Jestem.

– Gdzie?

– Tutaj – odparł złodziej i chwycił siostrę za ramię.

Latena wzięła dłoń brata i uścisnęła ją mocno.

Garncarka wstała, pociągając Horsta za rękę, by poszedł za jej przykładem. Wyciągnęła jedną rękę po omacku przed siebie, by dotknąć czegoś, co pomogłoby jej odzyskać orientację w przestrzeni. Natrafiła na coś, jakby kolumnę łóżka. Nagle coś smagnęło ją po łydce. Syknęła.

– Co? – odezwał się za nią Horst.

– Coś jakby... Trzeba otworzyć okiennice. Światło.

– Okno jest naprzeciw.

Rozległ się pisk, jakby ktoś przejechał paznokciem po wypalonej glinie. Latena zamarła. Coś załopotało i zdała sobie sprawę, że ma na twarzy jakiś materiał. Spróbowała go zdjąć jedną ręką, ale się nie powiodło. Puściła brata i zerwała płótno z głowy. To była zasłona z łóżka. Poczuła dotyk zimnej dłoni na ręce. To nie była ręka Horsta. Krzyknęła i zatoczyła się do tyłu. Z boku usłyszała odgłos przewracanego krzesła i ciche przekleństwo. Poczuła ostrze na gardle.

– Latena, nic ci nie jest? – dobiegło ją z mroku pytanie młodszego brata.

Ostrze nacisnęło mocniej na gardło. Garncarka nie odważyła się dobyć z siebie głosu. Powoli podniosła rękę do szyi.

– Late... – zaczął Horst, ale nie dokończył.

Usłyszała odgłosy jakiejś szamotaniny.

Chwyciła ostrze, które miała podetknięte do gardła, ale jej palce przeszły przez powietrze. Uczucie dotyku noża zniknęło. Ale rana na szyi krwawiła.

Kobieta cofnęła się o krok. Niestety był to fałszywy krok, gdyż coś chwyciło jej stopę w powietrzu i pociągnęło do siebie. Straciła równowagę i poleciała jak długa do tyłu, uderzając tyłem głowy o podłogę. Zamroczyło ją, ale nie miała czasu na jakiekolwiek przyjście do siebie, gdyż coś ciągnęło ją za nogi. Desperacko chwyciła się desek podłogowych jak ostatniej deski ratunku, jednak jej paznokcie przejechały tylko po nich ze strasznym zgrzytem.

– Hoorst! – wrzasnęła spanikowana.

Nagle oślepiło ją światło. Trzasnęły okiennice. Coś zaczęło ciągnąć jeszcze mocniej. Latena próbowała się chwytać tego, co popadnie. Chwyciła duży odłamek z lustra i chciała tym zaatakować monstrum, ale w jednej chwili jej dłoń przeszył okropny ból. Kawałek szkła wypadł jej z ręki. Zauważyła blisko nogę krzesła i bez namysłu uczepiła się jej. Nagle z oddali zaczęło dochodzić czyste bicie dzwonów. W dźwięku było tyle życia i energii, że dodał on Latenie otuchy. Kobieta zebrała się w sobie i wierzgnęła z mocno nogami. Coś rozluźniło uchwyt. Chciało go poprawić, ale bicie dzwonów widocznie pozbawiało go mocy i jedyne, co osiągnęło monstrum, to pulsacyjne, coraz słabsze zaciskanie macki na nogach garncarki. Ale Latena też już była słaba. Noga krzesła wyślizgnęła jej się z dłoni. Usłyszała czyjś krzyk z boku. Ostatnim zrywem chwyciła odłamek lustra i, nie bacząc na paraliżujący ból, zamachnęła się na macki trzymające jej stopy. Były one skryte za ubraniami wyłażącymi z szafy – a może były właśnie nimi – więc garncarka wbiła szklany ułamek na oślep w materiał. Zdumiona poczuła, jak coś zacisnęło się na niej kilkakrotnie mocniej, niż wcześniej.

Zobaczyła przemykający koło siebie cień i uświadomiła sobie, że to Horst zamachujący się szczapą drewna na monstrum. Rozbrzmiał ostatni dzwon. Opadła szczapa drewna. Macka gwałtownie podskoczyła i puściła Latenę. Kobieta spostrzegła kątem oka poruszenie i błyskawicznie zerwała się na nogi, chwytając lecący w stronę złodzieja z zabójczą prędkością nóż do listów. Następnie ugięły się pod nią kolana i upadła na ziemię.

– Nigdy więcej – powiedziała, puszczając nóż. – Bogowie, nigdy więcej...

Wcześniejsza atmosfera zagrożenia ulotniła się wraz z echem bicia dzwonów.

Horst również puścił szczapę drewna i usiadł na podłodze.

– Za chwilę będzie świtać – rzekł, patrząc na niebo za oknem.

Latena, by podążyć za jego wzrokiem, musiała się wykręcić. Jęknęła i zdała sobie sprawę z tego, jak wszystko ją boli. Obrzuciła siebie wzrokiem i skontaktowała, że ma porwaną nogawkę, rękawy w strzępach, zakrwawione dłonie, a w jednej z ran na rękach tkwi odłamek szkła; wyjęła go, zastanawiając się, skąd mógł się wziąć.

Spojrzała na Horsta. Nie prezentował się wcale lepiej. Miał tak samo zniszczone ubranie, oparzenia na rękach i coś, jakby obtarcia na szyi, a dodatkowo z ust leciała mu krew.

– Dobrze sobie dzisiaj poradziłeś, młody – rzuciła do brata, opierając się ciężko o podłogę.

Złodziejaszek uśmiechnął się, splunął na ziemię iobtarł usta. Następnie wciągnął powietrze przez zęby. Obcieranie poharatanych ust to zazwyczaj zły pomysł.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro