Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 49 - Nim wszystko legnie w gruzach

Na stole, przy którym siedział jedynie król ze swoją faworytą, znajdowało się blisko trzydzieści potraw. Zwykły śmiertelnik nie wiedziałby pewnie, na czym zawiesić oko i czego spróbować najpierw, ale władca zdawał się nie interesować wieczerzą. Nie tylko prawie w ogóle nie skosztował niczego, co pałacowi kucharze przygotowywali dla niego w pocie czoła przez cały dzień, lecz nawet nie zadał sobie tyle trudu, by chociażby przyjrzeć się misternie udekorowanym półmiskom. Lokaje byli wyraźnie zaniepokojeni, że tego wieczoru nie musieli uwijać się przy nim jak mrówki. Monarcha miał w zwyczaju jadać dużo i próbować większości zaserwowanych przysmaków. Tym razem jednak tkwił nieruchomo na krześle, obserwując bez przerwy Madame de Montespan, zupełnie jakby usiłował wyczytać z jej twarzy wszystko to, co kryło się w jej wnętrzu, a czego nie zdołał dostrzec przez kilkanaście lat ich związku.

Jego spojrzenie było intensywne, nachalne i oceniające. Athénaïs po raz pierwszy w życiu pragnęła, by odwrócił od niej swój wzrok. Czuła, że przenika ją na wskroś, osacza i próbuje brutalnie wywlec z jej głowy wszystkie nieczyste myśli. Dawniej zakładał po prostu, że w jej niewinnym sercu nie mogło zakiełkować żadne nieszlachetne uczucie, dlatego też wpatrywał się w nią jedynie z miłości oraz podziwu nad jej pięknem fizycznym i duchowym. Tymczasem, odkąd podsłuchał jej rozmowę z królową, ziarno wątpliwości trafiło na żyzną glebę i zapuściło młode, zielone pędy.

— Widzę, że mój król nie ma dziś apetytu. — Markiza przerwała panującą od kilkunastu minut ciszę. Uśmiechnęła się delikatnie, starając się przy tym wyglądać na jak najmniej zaskoczoną przedziwną atmosferą, która unosiła się od momentu, gdy ukochany przekroczył progi jej apartamentów. — To wielka strata, bo dzisiaj na deser będą ananasy i ciasto o smaku...

— Nie jesteśmy głodni.

Przerwał jej w sposób tak zimny, że otworzyła usta ze zdumienia. Dodatkowo użył liczby mnogiej, co tylko zwiększyło dzielący ich dystans. Na szczęście szybko się zreflektowała i uniosła widelec z nadzianym kawałkiem mięsa, by w jakiś sposób usprawiedliwić swój gest. Przeżuwała powoli, zastanawiając się nad odpowiedzią.

Louis nawet nie drgnął od przeszło kwadransa. Jego źrenice rozszerzyły się jeszcze mocniej, kiedy wyłapał pierwsze oznaki zaniepokojenia w ruchach Madame de Montespan. Zaczął się jej przyglądać czujniej niż wcześniej, unosząc przy tym subtelnie swoje kąciki ust. Jego wyraz twarzy był jednak tak daleki od szczerego uśmiechu, jak tylko było to możliwe. Trzydziestokilkulatka doskonała znała tę minę — szyderczą, pełną wyniosłości i wyższości maskę, którą na ogół wkładał w obecności żony, delegacji swoich politycznych wrogów lub każdej innej osoby uważanej przez niego za niegodną przebywania w jego towarzystwie.

— Dziękujemy pani za wieczerzę. Była wyśmienita — powiedział tonem, w którym tliła się ledwo słyszalna nutka ironii. Prawie nie mrugał. Jego przerażająco wnikliwe spojrzenie zdawało się docierać do wszystkich zakamarków jej myśli, niczym promienie słoneczne wdzierające się szturmem do sypialni każdego letniego poranka, nawet pomimo przykrycia okiennic najgrubszymi zasłonami.

Król wstał gwałtownie od stołu, zdejmując w końcu z faworyty brzemię swojego przeszywającego wzroku. Jego lodowate, usiłujące wybadać wszystkie jej tajemnice oczy, zamieniły romantyczną kolację w piekło, dlatego dopiero teraz poczuła, jak jej serce zaczęło od nowa pompować krew, a płuca napełniać się kojącym powietrzem. Ku zadowoleniu Montespan, monarcha nie ruszył w stronę wyjścia, lecz w kierunku jej sypialni. I ona podniosła się zatem z krzesła, po czym wpadła tuż za nim do pokoju obok.

Odesłała służbę nerwowym ruchem dłoni. Stanęła naprzeciwko Louisa, zmusiła się do przyjaznego, na pozór beztroskiego uśmiechu i zaczęła sama rozpinać jego kaftan.

— Pozwól, że to ja ci pomogę, Sire — wyszeptała najbardziej zmysłowym głosem, na jaki było ją stać, a następnie pocałowała jego usta.

Nie poruszył nimi. Jego wargi były zupełnie obojętne na czułości, które okazywała mu markiza. Tym razem jego spojrzenie uciekło gdzieś w najodleglejszy punkt komnaty. Kobieta sama nie wiedziała już, czy ignorowanie jej obecności nie było gorsze od natarczywego wpatrywania się w nią, którego doświadczyła podczas wieczerzy.

— Nie zostaniemy na noc — odparł chłodno władca, odsunąwszy swoją twarz. Kilkoma ruchami zapiął guziki i wygładził materiał kaftana. — Spotykamy się z ministrem d'Aubigné. Mamy do omówienia kilka kwestii finansowych związanych z budową Wersalu.

— Jesteś z niego zadowolony, panie? Kiedyś słyszałam plotki, że dostał stanowisko tylko ze względu na swoją siostrę, ale pomyślałam od razu, że twojej uwadze nie umknęłyby żadne braki w kompetencjach i...

— Pan Colbert bardzo go sobie chwali — uciął stanowczo, delikatnie zsuwając palce Madame de Montespan ze swojej klatki piersiowej.

Louis zajął miejsce na sofie stojącej pod oknem. Wciągnął świeże, wieczorne powietrze, które wpływało do przestronnej komnaty, niosąc wszystkim mieszkańcom pałacu ulgę po kolejnym upalnym dniu. Z zewnątrz dochodził ich szum fontann. Sam dźwięk spadającej miarowo wody sprawiał wrażenie, że było nieco chłodniej niż w rzeczywistości.

— Coś trapi mojego pana... Ktoś zasiał w jego sercu ziarno wątpliwości, które regularnie podlewają ci, którzy nie zdają sobie sprawy z miłości, jaką go darzę — powiedziała Athénaïs, siadając tuż obok. — Sire, wiem, że słyszałeś moją rozmowę z twoją małżonką. Obawiam się, że mogłeś nie mieć szansy zrozumieć moich intencji. Inaczej postrzegamy bowiem to, co poznamy w całości, a inaczej to, czego część jest przed nami ukryta. Gdybym tylko mogła wyjaśnić ci, co miałam na myśli, byś i ty widział wszystko takim, jakim jest naprawdę...

— Wystarczy nam wiedzieć, czy zamordowała pani nasze dziecko. Nie interesują nas pani motywacje, poglądy na świat ani uczucia. Jedyne, o co dbamy w obliczu tak wielkiej tragedii, to suche fakty.

Faworyta ułożyła dłonie na jego udzie. Przysunęła się bliżej króla, oddychając ciężko i opierając całą swoją sylwetkę na rękach, które wbijała powyżej jego kolan, tak jakby chciała przenieść to wyjątkowo ciążące jej brzemię na umięśnione nogi monarchy. Na jej rozkaz pozbawiono życia wiele osób, które mogłyby jej zagrozić lub pokrzyżować jej niesłychanie ambitne plany, lecz dopiero po kilkunastu latach u boku władcy, Louis po raz pierwszy wziął pod uwagę, że Montespan nie musiała wcale być taka niewinna, na jaką wyglądała.

— Nie zabiłam go — skłamała z ogromnym przekonaniem, wpatrując się intensywnie w oczy kochanka. — Skoro obchodzą cię tylko dowody, masz już winną. W komnacie księżnej Orleanu znaleziono truciznę. W moich apartamentach nie trafiono na nic, co rzuciłoby na mnie chociażby cień podejrzenia. Co więcej, w momencie tragedii trzymałeś mnie w swoich ramionach.

— A co jeśli kazałaś otruć ją wcześniej?

— Wówczas musiałabym też zadbać o to, by w rzeczach Henriette znalazł się tamten niepozorny flakonik, którego zawartość odebrała ci dziecko. Nie ukrywam, że byłoby dla mnie ogromnym komplementem, gdybyś stwierdził, że jestem na tyle sprytna, by uknuć tak złożoną intrygę i wcielić podobny plan w życie... Jestem jednak tylko prostą nałożnicą, panie. Liczę się na dworze tylko dlatego, że obdarzyłeś mnie swoimi względami. Nigdy nie zostanę królową, księżną ani żadną inną wpływową osobą. Przebywam w Wersalu, bo taka jest twoja wola. Nie pozwalam sobie nawet marzyć o tobie jako o moim mężu, zaś o którymś z naszych synów jako o przyszłym królu. Znam swoje miejsce... W przeciwieństwie do Minette. Ona nigdy nie pogodziła się z tym, że nie doszło do waszego ślubu, Sire.

Stan zdrowia szwagierki francuskiego władcy już wtedy był co najmniej wątpliwy. Mężczyzna nie mógł zapomnieć szaleństwa malującego się w jej oczach, kiedy przyszła do niego pewnej nocy, by ostentacyjnie spalić w jego kominku plik listów od rodziny. Albo tego paraliżującego strachu w jej głosie, gdy wydawało jej się, że fontanna zaczęła krzyczeć. Henriette straciła zmysły w momencie, w którym kochanek się od niej odsunął. Co więcej, wiele lat temu doszło między nimi do nieoficjalnych zaręczyn i gdyby nie ścięcie jej ojca i popularność Cromwella, z pewnością byliby teraz małżeństwem. Louis także żałował, że los zrobił im takiego psikusa. Kilka miesięcy po jego ślubie z hiszpańską infantką, na tronie Anglii zasiadł brat Minette, jej pozycja w Europie znacznie wzrosła i nie byłoby już żadnych przeszkód, by mogli stanąć razem przed ołtarzem. Ale było już za późno, francuski monarcha zdążył się ożenić. Jego dawna narzeczona przypadła więc księciu Orleanu, Philippe'owi. I nigdy nie zdołała zaakceptować tego, że się spóźniła.

— Popełniłem wielki błąd, dając upust swojemu pożądaniu — wymamrotał dwudziestodziewięciolatek. — Martwi mnie jej zdrowie. Kiedyś była najjaśniejszą gwiazdą całego Wersalu. Teraz każdej nocy wije się w konwulsyjnych bólach z powodu choroby, którą wywołało niewyobrażalne cierpienie duchowe. Gdybym tylko mógł cofnąć czas, trzymałbym się od niej z daleka, nawet jeśli Philippe bardzo by ją krzywdził... Myślę, że jej agonia byłaby mniejsza, gdyby dalej się nad nią fizycznie znęcał niż gdyby znów stała się ofiarą naszej rywalizacji. To ja i mój brat zgotowaliśmy jej taki los... Zawsze ze sobą we wszystkim konkurowaliśmy. Ona też była dla nas tylko grą, tylko zabawką, o którą mogliśmy się znowu pobić. Zupełnie tak jak wtedy, kiedy byliśmy dziećmi.

— Dostałeś już nauczkę, panie. Zamordowała dziecko twojej nałożnicy. Nie obwiniaj się więcej, bo i ty zachorujesz. — Athénaïs pogłaskała Louisa po policzku, po czym przyłożyła swoje czoło do jego twarzy. — Dałeś jej szansę, by zbudowała relację z mężem. Usunąłeś się w cień, mimo że wszyscy należymy przecież do ciebie i masz prawo dysponować nami jak swoją własnością... Może jeszcze Henriette wyzdrowieje. Nie zadręczaj się na zapas.

— Ta biedna dziewczyna już zawsze będzie na moim sumieniu.

Król zerwał się z sofy tak szybko, jakby chciał uciec przed bolesnymi myślami. W pośpiechu odebrał kapelusz i laskę, przygotowując się do wyjścia do ogrodu. To właśnie tam, tuż przy placu budowy, miał na niego oczekiwać Constantin. Miejsce spotkania, które wybrał brat jego faworyty, wydało mu się na początku nieco dziwaczne, ale szlachcic uparł się, że znacznie łatwiej będzie mu podsumować wszystkie koszta, mając przed oczami budujący się pałac. Poza tym na zewnątrz było znacznie chłodniej i przyjemniej niż w dusznych komnatach, od których władca dostawał powoli migreny.

— Wspominałeś mi, że chcesz zawiązać sojusz z Anglią, by ta odstąpiła od porozumienia z Hiszpanią i holenderskimi prowincjami... Może to Minette powinna odwiedzić swojego brata i negocjować warunki w twoim imieniu, Sire? Któż zdoła przekonać Charlesa II, jeśli nie jego ukochana siostra? Taki wyjazd w rodzinne strony mógłby poprawić jej stan — zaproponowała nagle Montespan.

Metresa zauważyła błysk w oku ukochanego. Wiedziała już, że zdołała zainteresować go swoim pomysłem. Uśmiechnął się pod nosem, odwracając się do niej, gdy był już w drzwiach jej sypialni.

— A co gdyby to król Anglii pofatygował się do Wersalu?

— Wtedy mógłbyś go dodatkowo onieśmielić wystawnym przyjęciem, panie. — Dama od razu odgadła jego myśli. — Zaś Minette nie musiałaby się męczyć w podróży. Wizyta brata dobrze by jej zrobiła.

Louis skinął głową, patrząc znacznie przychylniej na matkę trojga swoich dzieci. Imponowała mu bystrym tokiem rozumowania. Robiła to, czego niegdyś oczekiwał od swojej żony — dzieliła się z nim pomysłami, które podsuwała jej kobieca intuicja. Była jego szóstym zmysłem, którego tak bardzo potrzebował w wyjątkowo okrutnym i pełnym intryg środowisku. Być może to właśnie dlatego, że wypełniała w jego życiu istotną lukę, tak łatwo porzucił myśl o tym, że mogłaby być winna śmierci jego nienarodzonego dziecka. Albo najzwyczajniej w świecie wstydził się przyznać, że pozostawał zaślepiony uczuciem przez trzynaście lat ich związku.

— Czy powinnam się ciebie spodziewać po spotkaniu z ministrem? — zapytała markiza, zadowolona ze zmiany nastroju monarchy.

— Zapowiedziałem się już gdzie indziej. Odwiedzę cię w czwartek — rzucił przelotnie, nie zamierzając rozwijać tego tematu.

— Dlaczego mi po prostu nie powiesz, że znów będziesz u Françoise?

Odpowiedział jej jedynie szelest bogato zdobionych szat i stukanie wysokich obcasów o drewnianą podłogę. W takim upale można by wręcz pomyśleć, że po tym pełnym wyrzutów pytaniu, Louis rozmył się w powietrzu niczym fatamorgana.

***

Marie Louise i Marie Anne skończyły równo trzy lata i trzy miesiące, ale dzięki dość wysokiemu wzrostowi wyglądały raczej na pięciolatki. Wypowiadały się również zdumiewająco elokwentnie jak na swój wiek, a działo się tak prawdopodobnie dlatego, że każdą wolną chwilę spędzały w towarzystwie swojego starszego o cztery wiosny kuzyna, Wielkiego Delfina, który prędko stał się ich ulubionym rówieśnikiem spośród wszystkich dzieci ich ukochanego wuja.

Gdy tylko siedmioletni syn władcy wracał z lekcji, dołączał się do swoich kuzynek, a jeśli spędzali czas w ogrodzie, przyłączali się do nich czasami Louis Auguste, Louis Alexandre i Louise Antoinette. Od niedawna towarzyszką ich zabaw została też najmłodsza córka króla, Anne Elisabeth. Jeśli udało im się spotkać w siedem osób, nie sposób było już z powrotem zaciągnąć ich do nauki lub do spania. Każda próba zabrania ich do pałacu przez guwernantki kończyła się błagalnymi prośbami o dodatkowe pięć minut wolnego czasu, a potem płaczem, piskami i zgrzytaniem zębami. Pierwszy na ogół dawał się złamać Ludwiczek, zaś bliźniaczki bywały wyjątkowo uparte. Tego wieczora również postawiły na swoim i kategorycznie odmówiły przerwania zabawy.

— To już nie podlega żadnej dyskusji, panienki. Pora spać — powiedziała starsza kobieta tonem nieznoszącym sprzeciwu i wyciągnęła w ich stronę swoje zadziwiająco gładkie jak na jej wiek dłonie. — Nie każcie mi znowu donosić o waszym zachowaniu Jego Książęcej Mości. Nie będzie zadowolony, gdy usłyszy, jak jesteście krnąbrne i nieposłuszne.

— Pan ojciec i tak nigdy nie jest z nas dumny — odpowiedziała pierwsza księżniczka.

— Po cóż się więc starać, Madame? — dodała druga, niemal wchodząc w słowo siostrze.

Guwernantka skarciła je wzrokiem. Trzylatki wyglądały jak małe aniołki, ale wiecznie przyprawiały ją o ból głowy. Były identyczne jak dwie krople wody, a przy tym można by je bezsprzecznie uznać za żeńskie kopie Philippe'a. Zarówno jeśli chodziło o urodę, jak i o usposobienie. Odziedziczyły po orleańskim panie łagodnie, świeże niczym poranek rysy twarzy, gęste kruczoczarne włosy, które układały się niby morskie fale, mlecznobiałą cerę i wdzięcznie skrojone usteczka. Do tego wystające kości policzkowe, dołeczki w policzkach oraz charakterystyczne dla niego, bystre, lecz zarazem butne spojrzenie migdałowych oczu. Tylko barwa ich tęczówek odróżniała je od ich ojca, były bowiem jasnobrązowe, podobnie jak u Henriette. Można by się kłócić, które z rodziców przekazało im drobną budowę ciała, gdyż i książę i jego małżonka byli dość wątłej postury. A szczególnie Minette, którą apetyt opuścił ostatnio niemal całkowicie.

— Ty na prawo, ja na lewo — zarządziła jedna z bliźniaczek, dając tym samym znak do ucieczki. Obie Marie wyrwały się w ułamku sekundy i zerwały się biegiem.

Prawdopodobnie ten werbalny komunikat nie należał do konieczności, gdyż dziewczynki porozumiewały się bez słów, połączone tajemniczą więzią, którą zdołają zrozumieć jedynie ci, którzy przyszli na ten świat w tym samym momencie i spędzili całe życie w tym samym środowisku. Jako trzylatki nie posiadały siły ani inteligencji osoby dorosłej, ale prędko zdały sobie sprawę, że trzymając się razem, gwarantowały sobie przewagę liczebną. Odkąd doszły do tego przełomowego wniosku, postanowiły już na zawsze być nierozłączne niczym dwie papużki.

Zdezorientowana guwernantka odwróciła głowę, ale panna, która miała jej tego dnia pomagać w opiece nad małymi księżniczkami, zachorowała i nie przysłano na jej miejsce żadnego zastępstwa. Dzieci Madame de Montespan szły grzecznie gęsiego pod czujnym okiem dwórek markizy, zaś Ludwik kroczył niechętnie u boku Françoise, szurając butami po piaszczystej ścieżce, marudząc pod nosem i kopiąc wszystkie kamyki, jakie tylko napotkał po drodze. Po drugiej stronie pani d'Aubigné podskakiwała maleńka Anne Elisabeth. Starsza kobieta zrozumiała więc, że mogła liczyć tylko na siebie.

Puściła się biegiem za dwoma Marie. Nie zdążyła jednak pokonać więcej niż kilka metrów, nim poślizgnęła się na wilgotnej od deszczu trawie i upadła jak długa na ziemię, zaplątując się przy tym w poły swojej szerokiej, wielowarstwowej sukni.

— Wracajcie, ale to już! Wszystko powiem Jego Książęcej Mości! Dostaniecie od ojca lanie, tak jak ostatnio!

Dziewczynki zachichotały, uciekając coraz bardziej od swojej opiekunki. W oddali dostrzegły majestatyczną sylwetkę swojego wuja, szybko skierowały się zatem w jego stronę. Wiedziały, że król na pewno się za nimi wstawi, kategorycznie zabroni stosowania jakichkolwiek kar cielesnych i jeszcze pewnie pozwoli im spędzić na dworze kolejny kwadrans. Louis nie krył nigdy swojej sympatii do ślicznych bratanic, nie potrafił niczego im odmówić i traktował je jak swoje własne córki. Bliźniaczki wprost za nim przepadały, czego nie mogły powiedzieć o swoim surowym ojcu. Kontakty księcia Philippe'a z dziećmi ograniczały się bowiem do okazjonalnego przetrzepania im skóry, w momencie gdy już nikt inny nie potrafił okiełznać ich buntowniczej natury. Gdyby nie to, prawdopodobnie w ogóle zapomniałby, że istnieją.

Różne poglądy na wychowanie potomstwa stały się szybko nowym pretekstem do kłótni między braćmi, a sprzeczać lubili się chyba od zawsze. Po jednej takiej ostrej wymianie zdań, podczas której zaobserwowano zdolności latania wśród kilku książek, talerzy i kieliszków, Louis wyśmiał pana Orleanu, mówiąc:

— Lejesz je, bo nie możesz znieść tego, że odziedziczyły po tobie bezczelność i krnąbrność. Podobno to nasze własne wady irytują nas najbardziej w naszych dzieciach.

Philippe kategorycznie zakazał mu wtrącać się w jego sprawy rodzinne, ale brat nie zamierzał się go słuchać. Obie Marie biegały więc do stryja za każdym razem, kiedy ich zdaniem działa się im krzywda, niezależnie od tego, czy były bite, czy odmówiono im jakiejś błahostki. Tak postanowiły uczynić i teraz.

— Wuju! — zawołały jednym głosem, lecąc do niego z otwartymi ramionami. — Dlaczego nie możemy się jeszcze pobawić w ogrodzie? — wysapały równocześnie, wbiegając na plac budowy.

Monarcha obrzucił pełnym pogardy spojrzeniem spoconą, oblepioną wilgotną ziemią guwernantkę, która dopiero teraz zdołała dogonić jego bratanice. Odciągnął je kawałek dalej, rozglądając się uważnie na boki, po czym ucałował ich policzki.

— Idźcie się bawić, tylko nie tutaj, jeszcze wam coś spadnie na głowę... Jak skończę rozmawiać z panem ministrem, zabiorę was do pałacu. Zjemy sobie lody, dzisiaj jest tak gorąco — odparł, mierzwiąc ich włosy i składając na ich gładkich twarzyczkach kolejne buziaki. — Zaraz do was wuj przyjdzie, moje malutkie.

Uściskawszy i wycałowawszy spragnione czułości dziewczynki, Louis wrócił do stojącego pod metalowym rusztowaniem Constantina. Na prowizorycznym drewnianym stoliku wykonanym pospiesznie z kilku desek, leżała kopia projektów pana Le Vau, a tuż obok niedbale walały się jakieś rachunki, które brat faworyty przygotował na spotkanie z władcą. Pan d'Aubigné zastępował dzisiaj pana Colberta, którego jakimś cudem zdołał namówić do wzięcia sobie dnia wolnego i skorzystania z pięknej pogody w ogrodach jednej z jego podparyskich rezydencji.

— Oto szacowane koszta budowy wschodniego skrzydła, Sire. Po ostatnich modyfikacjach, które wprowadziłeś do rysunków architekta.

— A do czego odnosi się ta liczba? — zapytał dwudziestodziewięciolatek, przerzucając papierowe kartki wypełnione starannym pismem.

— Ta? Ach, to całkiem zabawna historia... Tyle zarabia przeciętny Francuz, panie — zaśmiał się Constantin głosem tak przepełnionym drwiną, że zmroził krew w żyłach swojego rozmówcy. — Precyzując, średnio zamożny szlachcic, duchowny lub mieszczanin. Pozwoliłem sobie pominąć chłopów w moich obliczeniach, bo i tak pomija się ich przecież zwyczajowo we wszystkich dziedzinach życia — dodał, śledząc palcem kolumny liczb.

Louis zmarszczył brwi. Dlaczego Pan d'Aubigné uznał, że należy o tym wspomnieć? Co wspólnego z budową Wersalu mogły mieć uśrednione przychody mężczyzny ze stanu szlacheckiego, duchownego lub pochodzącego z bogacącej się burżuazji?

— Nie rozumiem, do czego pan zmierza — mruknął, przyglądając się pracującym robotnikom. — Co to ma do rzeczy? Mieliśmy tylko przedyskutować koszt wzniesienia wschodniego skrzydła budynku, a nie rozmawiać o zarobkach ludu.

Twarz Constantina przeciął diaboliczny uśmiech. Spojrzał porozumiewawczo na jednego z budowniczych, który natychmiast wspiął się na wyższą kondygnację, zupełnie jakby czekał na jego sygnał. Ów człowiek dał znak innym pracującym, wywołując jakieś swoiste poruszenie. Król nie zwrócił jednak uwagi na dziwne zachowanie robotników na rusztowaniach znajdujących się tuż nad jego głową.

— Według moich oszacowań, Sire, twój pałac będzie wart mniej więcej osiem miliardów sześćset pięćdziesiąt pięć milionów pięćset tysięcy liwrów. A zatem przypadkowy szlachetny pan, którego minąłbyś na ulicy, zakładając, że kiedykolwiek zaszczyciłbyś lud swoją obecnością w Paryżu, musiałby pracować jakieś siedem milionów lat, żeby móc sobie postawić taki Wersal. Uznałem, że to bardzo... niesprawiedliwe.

Louis wyglądał tak, jakby ktoś właśnie uderzył go w twarz. Jego oddech zamarł w jego piersi, zaś powieki otworzyły się nienaturalnie szeroko. Nie potrafił uwierzyć, że tak bezczelne i bezpośrednie słowa mogły paść z ust podrzędnego ministra. Nie, to ten upał na pewno dawał mu się we znaki! Było absolutnie niemożliwym, by ktokolwiek odważył się przemówić do niego w podobny sposób!

— To bardzo smutna wiadomość, gdyż przydałby nam się nie jeden Wersal, lecz kilkanaście. Nikt bowiem nie jest już w stanie zrobić kariery, jeśli nie znajduje się w twojej łasce, panie. Masz zwyczaj dbać tylko o tych, którzy przebywają tuż pod twoim nosem — ciągnął Constantin, mierząc kochanka swojej siostry płonącymi z nienawiści oczami. — To prawda, że każdy, nawet mieszczanin, ma szansę stać się wielkim panem, jeśli zdoła wywrzeć na tobie wrażenie... Nie każdy będzie miał jednak tyle szczęścia, by dostać się na twój dwór. A jeszcze mniej osób da radę zamienić z tobą chociażby jedno słowo w całym swoim życiu... Przechodząc do sedna, jako twój lud zdecydowaliśmy, że nie będziemy budować więcej twojego złotego pałacu. Wolimy kupić sobie za niego kawałek chleba i wykarmić nasze rodziny.

Czas się zatrzymał. Louis XIV obserwował z niedowierzaniem samego diabła, który objawił mu się niespodziewanie w ciele urzędnika. Lucyfer przemawiał ustami trzydziestokilkulatka, mierzył go swoimi płonącymi z żądzy zemsty tęczówkami, usiłował spalić w ogniu swojej nienawiści i zabrać na samo dno piekła. Monarcha nauczył się już dawno patrzeć swoim lękom prosto w oczy, więc i tym razem nie odwrócił wzroku. Wyprostował się, by wydawać się jeszcze wyższym, po czym uniósł podbródek, stawiając cieniutką laseczkę, o którą wcześniej się podpierał, prosto na ziemi. Wydała cichy stukot o kamienne podłoże, a jego pozłacane szaty zaszeleściły, falując na silniejszym podmuchu wiatru. Dwaj mężczyźni trwali naprzeciwko siebie niczym dwa dumne wzniesienia, nie okazując najmniejszej oznaki strachu.

— Tatusiu! — Rozległ się ni z tego, ni z owego dziecięcy krzyk.

Constantin odwrócił głowę. W kierunku placu budowy biegła ku niemu dwójka jego kilkuletnich pociech, które dała mu jego zmarła małżonka. Tuż za nimi rozpoznał swoją byłą teściową, nie potrafiącą powstrzymać małych szkrabów od rzucenia się w ramiona ojca, za którym przecież tak bardzo się stęskniły. Nikt nie raczył go poinformować, że przyjadą do Wersalu, a tym bardziej, że właśnie w tym momencie postanowią wbiec prosto pod rusztowania. Dokładnie tam, gdzie za chwilę zamierzał ukamienować francuskiego króla.

Kiedy doszło do niego, jakiego psikusa spłatał mu los, zemdliło go w ułamku sekundy. W jaki sposób miał niby wybrać pomiędzy życiem swojego syna i swojej córki, a zrealizowaniem upragnionej od wielu lat zemsty? Nerwowo spojrzał na robotników, którzy przygotowywali się do zrzucenia na sam dół stosu kamieni. Ile zostało mu czasu na podjęcie decyzji? Czy w ogóle zdołałby jeszcze uratować swoje dzieci od tej tragicznej śmierci?

— Idźcie się bawić do ogrodu! Zaraz przyjdę! — zawołał drżącym głosem, czując łzy cisnące się do jego oczu. — Idźcie stąd, tata pracuje!

Wciągnął spazmatycznie powietrze, piorunując wzrokiem człowieka, z którym jeszcze przed chwilą wymienił porozumiewawcze spojrzenie. Ten jednak nie zwracał już na niego uwagi. Dostał wyraźny znak do rozpoczęcia egzekucji. I bynajmniej nie interesowało go to, że pod gruzami wersalskiego pałacu mógł zginąć nie tylko uciskający ich monarcha wraz z tym szalonym samobójcą, który gotów był oddać życie dla zemsty, ale też dwie niewinne dusze należące do malutkiego chłopca i jego siostrzyczki.

Constantin ryknął w duchu z tak wielkiego bólu, że prawie stracił równowagę. Robił, co tylko było w jego mocy, by nie wzbudzić podejrzeń Louisa i nie spłoszyć go z miejsca zasadzki. Patrzył bezsilnie, jak maluchy przedzierały się wśród zabudowań, by czym prędzej znaleźć się w jego ciepłych, ojcowskich ramionach. Kątem oka dostrzegł mężczyzn zbliżających się do krawędzi konstrukcji, taszcząc wiadra pełne ogromnych kamieni. Inni stali już przy podciętych wcześniej linach, przygotowując się do ostatecznego przecięcia zabezpieczeń i zwalenia rusztowania.

— Boże, wybacz mi... — wymamrotał pod nosem, skrywając twarz w sylwetkach swoich pociech. — Panie, miej nade mną litość, nie chciałem ich skrzywdzić...

Drżącą ręką wykonał subtelnie znak krzyża, udając, że ocierał łzy wzruszenia, które lały się strumieniami po jego policzkach. Przytulił mocniej swoje dzieci, chcąc przynajmniej, by wyzionęły ducha przy swoim tacie. Pragnął krzyknąć. Odwołać ten przerażający koniec. Poczucie obowiązku nie pozwoliło mu jednak zabrać głosu.

— Jestem gotowy złożyć ofiarę z mojego własnego potomstwa jak biblijny Izaak. Za naszą Francję... — powiedział bezgłośnie, zaciskając powieki.

Nie mógł patrzeć, jak wszyscy razem zostają zmiażdżeni przez to, co miało być wschodnim skrzydłem pałacu. Wciskał swoje małe pociechy w klatkę piersiową, nie chcąc, by patrzyły śmierci prosto w oczy. Wolał, by do samego końca pozostały niewinne i nieświadome. Jak dwa aniołki.

Wtem rozległ się kobiecy wrzask. Wtórowały mu dwa dziewczęce, cieniutkie głosiki. Louis odwrócił się w stronę ogrodu, a jego oczom ukazała się guwernantka jego bratanic, blada jak kartka papieru, biegnąca ile sił w nogach w stronę swojego króla.

— WUJKU! — zawyła jedna z Marie podążająca za swoją opiekunką, wskazując za siebie drżącą rączką. — WUJKU, ONA NIE ŻYJE!

Monarcha ściągnął brwi i ruszył przed siebie, dostrzegłszy kilkoro gwardzistów zebranych wokół fontanny. Dokładnie tej, którą Henriette oskarżyła niegdyś o wydawanie z siebie ludzkich odgłosów. Dokładnie tej, w której kąpała się podczas burzy, nasłuchując uważnie tego, co miała jej do powiedzenia. Dokładnie tej, w której widziała śnieżnobiałe szaty, dryfujące wśród zabarwionej na czerwono od krwi wody.

Podczas gdy on zbliżał się do córek Philippe'a, strażnicy wyławiali zwłoki młodej kobiety. Nieboszczka była ubrana w nocną koszulę, a na jej ciele znajdowało się kilkanaście kłutych ran, zadanych jej najprawdopodobniej ostrzem sztyletu. Louis z przerażeniem rozpoznał w niej panią Hernandez.

Do jego uszu doszedł dźwięk pękających lin, mieszający się z hukiem spadających z nieba kamieni. Odskoczył od fasady pałacu, nie mając już zupełnie pojęcia, co tak naprawdę działo się tego wieczora w wersalskich ogrodach.

— TAM SĄ DZIECI! — ryknął, zdając sobie sprawę, że jego minister trzymał w swoich ramionach swojego synka i swoją córeczkę. — RATUJCIE TE DZIECI!

Wbrew odruchowi, któremu uległ jeszcze przed chwilą, niewiele myśląc, zerwał się biegiem w stronę rusztowań. Odepchnął od siebie gwardzistę, który usiłował odsunąć go od zawalającego się placu budowy. Rzucił się ku Constantinowi. Pan d'Aubigné wrzasnął do swoich pociech, by czym prędzej uciekały. Całe wschodnie skrzydło runęło jak długie ku ziemi, zostawiając za sobą deszcz ciężkich materiałów budowlanych, a także krzyki spadających z zabudowań robotników. Ich sylwetki roztrzaskiwały się kilkadziesiąt metrów niżej przy akompaniamencie przekleństw i wszechobecnego pyłu pomieszanego ze śladami krwi. Louis był jedyną osobą biegnącą w kierunku tej krwawej rzezi. Wszyscy pozostali robili, co tylko było w ich mocy, by ujść z życiem.

Władca chwycił z całej siły kilkuletnią dziewczynkę, szukając wzrokiem jej brata. Skręcił gwałtownie w prawo, przyciskając ją do swojego ciała. Tuż za nimi zawaliła się właśnie cała ściana budynku i bez dwóch zdań zmiażdżyłaby dziecko, które dopiero co wziął na ręce. Nie znalazł jednak nawet śladu po Constantinie i jego chłopcu. Nie mogąc tracić ani chwili, wybiegł z placu budowy, modląc się z całych sił, by nie trafił w niego żaden odłamek.

Osunął się na kolana, znalazłszy się już poza niebezpiecznym obszarem. Otarł wierzchem dłoni strużkę krwi sączącą się z jego czoła. Nawet nie poczuł, w którym momencie dostał w twarz jakimś kawałkiem elewacji. Zamknął oczy. Z jednej strony widział martwe ciało swojej hiszpańskiej kochanki, którą wyłowiono z fontanny, z drugiej katastrofę budowlaną, z trzeciej zaś swoje dwie małe bratanice i córkę ministra. Wszystkie dzieci wiły się w spazmach z przerażenia.

— Sire... Odkopaliśmy go z gruzów. — Do uszu Louisa doszedł głos strażnika. Nie wiedział, ile minęło już czasu. Jego głowa pękała z bólu. — Oddycha.

Król podniósł się na trzęsących się nogach, ściskając zranioną głowę. U jego stóp czołgał się Constantin d'Aubigné, podpierając się na łokciu jedynej ręki, która została mu po wypadku. Tuż za nim znajdował się długi, wąski ślad z krwi, ciągnący się aż od miejsca tragedii, przez kilkadziesiąt metrów. Szlachcic spojrzał na niego z wyższością chłodnymi oczami, ledwo wyróżniającymi się spośród doszczętnie zmiażdżonej twarzy.

— D-do... — wycharczał, wypluwając z siebie strumień czerwonej cieczy. Przy swoim boku ściskał martwe ciało syna. — Do zobaczenia... w-w piekle.

Jego powieki nie zamknęły się. Wpatrywały się wciąż w sylwetkę znienawidzonego przez niego człowieka. Tylko te charakterystyczne dla rodu d'Aubigné, zimne jak lód i płonące żądzą zemsty tęczówki, przybrały martwy wyraz. Mimo tego, szalejący w nich ogień nie zgasł.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro