Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 47 - Boże, pochowaj nam króla

Zgrabne palce Chevaliera przesuwały się niespiesznie po perłowych guzikach, które przyszyto do wyjątkowo strojnego kaftana. Stał tuż za Philippe'em, przywierając do niego swoim delikatnie umięśnionym ciałem. Jego dłonie spoczywały na torsie kochanka i niemal niewyczuwalnymi ruchami zapinały okrycie wierzchnie, które sam dla niego wybrał. Książę mógł przyglądać się ubierającemu go blondynowi dzięki temu, że tuż przed nimi znajdowało się ogromne zwierciadło ze srebra, wykończone szmaragdami i rubinami.

— Wyglądasz zjawiskowo, najdroższy — wyszeptał kawaler lotaryński zmysłowym głosem.

— Nikt nie może się równać z tym, kto ma tak utalentowanego stylistę — wymruczał Philippe, mrużąc oczy. — Musisz częściej udzielać mi porad modowych. Masz wyjątkowo dobry gust.

— Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.

Zapięcie każdego guzika kończyło się namiętnym pocałunkiem w szyję, który Chevalier składał na skórze księcia Orleanu, przyprawiając go tym samym o przyjemne dreszcze. Skończywszy to żmudne zajęcie, wygładził purpurowy materiał na piersi królewskiego brata, po czym objął go w talii i oparł swój podbródek na jego ramieniu.

— Odnoszę czasem wrażenie, że to do mnie należy spełnianie wszystkich twoich pragnień. Czyżbym się mylił? — zadrwił brunet, splatając swoje palce z palcami stojącego za nim mężczyzny. Uśmiechnął się zawadiacko do jego odbicia w lustrze.

Jego towarzysz nie odpowiedział. Również uniósł kąciki ust, tuląc do siebie drobne ciało Philippe'a i kontynuując pieszczoty jego szyi. Ubrany przez niego arystokrata wyglądał bardzo majestatycznie w barwach symbolizujących władzę, dlatego też nie potrafił oderwać od niego wzroku.

— Powinieneś częściej nosić ten kolor. Niech Louis wie, że w twoich żyłach płynie ta sama krew, co w nim samym. Chwilami zdaje się o tym zapominać. — Pan Lotaryngii zręcznie zmienił temat. Przeczesał delikatnie końcówki włosów swojego kochanka, ułożył je starannie na jego ramionach i zacmokał, zadowolony z efektu końcowego. — Może nazywać się Królem Słońce, ale to ty przyćmisz go swoim wdziękiem i stylem... Obyś nie stracił tylko za to głowy. Nasz miłościwy władca nie umie przegrywać.

— Już straciłem głowę dla ciebie, Chevalier. Nikt inny nie może mnie więc o nią skrócić.

— Straciłeś najwyżej spodnie, najmilszy.

— Żeby to raz... — wyjęczał Philippe, odwracając swoją twarz w stronę blondyna, by połączyć ich wargi w namiętnym pocałunku. Oparł dłoń na jego karku, uniemożliwiając mu odsunięcie się i przerwanie czułości, którą właśnie mu okazywał. Wreszcie oderwał się od niego i popatrzył na niego pełnym pragnienia wzrokiem. — Jestem gotów pożegnać się z nimi ponownie.

Kawaler lotaryński uniósł brwi, gdyż propozycja księcia Orleanu wyjątkowo przypadła mu do gustu. Mimo to złapał go mocno za ramiona i na powrót postawił go prosto przed zwierciadłem. Jak gdyby nigdy nic, zaczął znów wygładzać purpurowy kaftan, od czasu do czasu wodząc palcami po perłowych guzikach. Pochylił się nad jego uchem, owiewając jego policzek strumieniem gorącego powietrza.

— W trakcie moich podróży zwiedziłem wiele miejsc i widziałem na własne oczy wiele cudów. Czasami zapuszczałem się w rejony obce dla większości podróżników, zbaczałem z wytyczonej ścieżki. Szczególnie w pamięć zapadł mi jeden wieczór, kiedy to z braku lepszego zajęcia, za namową jakiegoś bezczelnego naciągacza dałem się zwabić na przedstawienie cyrkowe — Chevalier rozpoczął swoją opowieść, podgryzając szyję kochanka i zsuwając swoje dłonie coraz niżej po jego brzuchu. — Ani połykacze ognia, ani akrobaci drwiący sobie z ziemskiego przyciągania, ani szarlatani uważający się za magików, nie zdołali jednak zrobić na mnie żadnego wrażenia. Moją uwagę przykuł tylko jeden człowiek, którego minęlibyśmy zapewne na ulicy jak każdego innego mężczyznę... Był to treser lwów.

— Ja też czasem tresuję krwiożerczą bestię. Mam na myśli oczywiście moją Kluskę — westchnął Philippe, poczuwszy palce swojego przyjaciela wkradające się pod jego spodnie. Zaśmiał się natychmiast, odchylając się mocniej do tyłu i przywierając do niego swoim ciałem. — Moglibyśmy darować sobie teraz tę bajeczkę i po prostu ofiarować sobie chwilę zapomnienia w swoich ramionach.

Brat króla chwycił kawalera lotaryńskiego za rękę, która akurat nie była schowana w jego odzieniu. Z całych sił pociągnął go w stronę łoża, mając przy tym minę dziecka błagającego o cukierka. Jego faworyt nie miał jednak zamiaru ulec jego prośbie. Stanął w szerokim rozkroku i nie ruszył się ani na krok.

— Nie ty będziesz przecież o tym decydował, moja rozwydrzona damulko. Wracaj na miejsce i słuchaj dalej — rozkazał Chevalier niskim z podniecenia, choć zarazem dość surowym głosem.

Postanowił wykorzystać fakt, że trzymał jedną dłoń w spodniach dwudziestosiedmiolatka, więc wykonał nią stanowczy ruch, którym wyjątkowo skutecznie przyciągnął go z powrotem do siebie. Philippe pisnął cicho z zaskoczenia i w mgnieniu oka znalazł się dokładnie tam, gdzie pragnął go widzieć jego towarzysz. Pan Lotaryngii uśmiechnął się do jego odbicia, a następnie kontynuował opowieść:

— Jak już mówiłem, jedynie człowiek panującymi nad tymi majestatycznymi stworzeniami o ostrych jak brzytwa kłach, był w stanie mnie zainteresować. Nie obawiając się wcale kilku groźnie wyglądających samców, otworzył drzwi do ich klatki i pewnie wkroczył do środka. Mówi się, że lwy to królowie zwierząt, lecz nie uwierzyłbyś, w jak potulnego kotka zamienił się każdy z drapieżników, ujrzawszy swojego pana. Po chwili wielkie kocury skakały z postumentu na postument i dawały głos na jego znak, niczym najlepiej ułożone pieski. Treser patrzył im prosto w oczy, które okalały gęste grzywy o odcieniu, o ironio, promieni słońca.

Philippe d'Orléans oderwał wzrok od tafli szkła i spojrzał czujnie na Chevaliera. Wnet zrozumiał, dlaczego mężczyźnie tak bardzo zależało na tym, by opowiedzieć mu to, co zobaczył tamtego dnia w cyrku. Zacisnął wargi, marszcząc jednocześnie swoje ciemne brwi. Postanowił zignorować aluzję, którą zrobił jego przyjaciel. Przymknął więc oczy i osunął się powoli w jego ramiona, mrucząc przez przyjemny dotyk, którym ten go obdarowywał.

— To przedstawienie pozwoliło mi dojść do pewnego ciekawego wniosku. Otóż nie ma na tym świecie lwa, który nie ugiąłby karku przed swoim treserem — zakończył arystokrata z rodu Gwizjuszy, przerywając niespodziewanie pieszczoty. Wiedział, że nadeszła pora, by skupić całą uwagę młodego księcia na słowach, jakie zamierzał do niego skierować. — Zastanawiałeś się kiedyś, jak to jest mieć nieograniczoną władzę, mój miły?

— Jeśli interesuje mnie teraz cokolwiek, to jest to powód, dla którego przestałeś mnie... uszczęśliwiać... Nie patrz na mnie w ten sposób! Kiedyś kardynał Mazarin powiedział mi, bym nie zaprzątał swojej pięknej główki takimi kwestiami jak korona, a ja wziąłem sobie jego radę do serca.

— A więc sam jesteś lwem, który dał się zniewolić. Nie powstaniesz przeciwko swojemu treserowi, bo nie jesteś świadomy siły, która w tobie drzemie. Nie masz pojęcia, jak ostre potrafią być twoje kły i z jaką łatwością mogą rozszarpać tego, kto usiłuje zrobić z ciebie jedynie ozdobę. Najpiękniejszy i najbardziej bierny kamień w złotym pałacu, którego blask roznosi się na cztery strony świata — ciągnął Chevalier, przybierając wyjątkowo podniosły ton. Jego palce zaciskały się tak mocno pod spodniami księcia, że ten zaczął cichutko skomleć z bólu. — Gdybyś pewnego dnia obudził się jako król Francji, jaki byłby twój pierwszy rozkaz? Co zrobiłbyś z nieograniczoną władzą, gdyby znalazła się niespodziewanie w twoich rękach? Do jakich celów byś ją wykorzystał?

Philippe d'Orléans wstrzymał oddech. Jego źrenice rozszerzyły się do podejrzanie wielkich rozmiarów, a sam wzrok skupił się nadzwyczaj ostro i intensywnie na kawalerze lotaryńskim. Patrzył na niego jak spłoszona zwierzyna, co zdołało nawet wywołać dreszcze na napiętym ciele mężczyzny o złotych włosach. Być może minęły tylko dwie sekundy. Albo cała wieczność. Wyraz twarzy orleańskiego pana zmienił się wraz z łapczywym wciągnięciem powietrza. Jego gładkie czoło przecięły zmarszczki mimiczne, z kolei jego wargi zostały przygryzione przez białe zęby. Dyszał ciężko, czerwony na skórze z gotujących się w nim emocji, usiłując zamordować Chevaliera wzrokiem.

W jednej chwili odwrócił się gwałtownie, zamachnął się i uderzył swojego faworyta w twarz tak mocno, że ten zgiął się w pół.

Trzask siarczystego policzka, który wymierzył księciu Lotaryngii, roznosił się jeszcze długo po gustownie urządzonej sypialni. Pochylony mężczyzna z niedowierzaniem przyłożył dłoń do rozgrzanej twarzy, próbując zrozumieć, co właśnie wydarzyło się między nim a jego ukochanym.

Niewiele myśląc, wyprostował się i oddał cios brunetowi, który w mgnieniu oka zachwiał się na nogach i niechybnie by upadł, gdyby nie zdążył złapać się krawędzi blatu.

Patrzyli na siebie płonącymi z gniewu i zaskoczenia oczami, zastanawiając się najwyraźniej, czy planują się teraz pobić, pocałować, uprawiać miłość, czy też wyrwać sobie nawzajem wszystkie wnętrzności. Chevalier uśmiechnął się szeroko, ścierając wierzchem dłoni strużkę krwi, która wypłynęła z jego nosa. Czerwony strumyczek wkradł się do jego warg, poczuł więc od razu metaliczny posmak. Przyciągnął do siebie Philippe'a, który zastygł jak słup soli, wpatrzony w roześmianego arystokratę.

— Próbujesz nade mną panować? — zapytał blondyn, zanosząc się szyderczym śmiechem. Książę Orleanu odsunął się, gdy kawaler lotaryński uniósł rękę. Kochanek zamierzał jednak tylko odgarnąć z jego czoła kilka kosmyków włosów, które opadły na nie na skutek uderzenia. — Odpowiedz, królewno. Próbujesz nade mną panować, czy nie?

Królewski brat nie odezwał się słowem. Z kącika jego rozciętej wargi pociekło kilka kropel krwi. Jego przyjaciel zgarnął je czule na palec, po czym przejechał nim po jego ustach, roznosząc po nich niewielką ilość cieczy. Wyglądały tak, jakby ktoś pomalował je buraczanym barwnikiem. Chevalier wsunął zakrwawiony kciuk do jego buzi, na co Philippe skrzywił się z obrzydzeniem.

— Jak ty to robisz, że zawsze jesteś taki piękny? — wyszeptał pan Lotaryngii, przytrzymując jego biodra drugą ręką. Wyjął palec z jego ust, po czym ponownie przetarł rozcięty kącik warg. — Uważaj, bo ścieknie ci na kaftanik i go poplamisz... Przecież to właśnie jest twoje największe zmartwienie, laleczko. Teraz już widzę, że nie masz żadnych innych ambicji niż dobrze wyglądać... Całe życie będziesz nędznym cieniem Louisa, zajmującym się tylko czesaniem swoich włosków i układaniem swojego żabocika. Szczerze mi ciebie żal. Taka z ciebie ładniutka, bezradna panieneczka.

— Przestań...

— Szukasz może męża, który by cię poprowadził za rączkę? — Chevalier zacisnął palce na pośladkach księcia, wpijając się nagle w jego usta. Ukochany jednak nawet nie drgnął, więc blondyn poczuł się tak, jakby całował się z kłodą, a nie z żywym człowiekiem. — Jeszcze przed chwilą byłeś taki chętny... Pomyślałem, że mała stymulacja tam, gdzie nie dochodzi słońce, w końcu cię oświeci. Może dzięki temu zauważyłbyś, jak blisko jesteś władzy i odmienienia swojego żałosnego żywota, który spędzasz pod pantoflem swojego braciszka. Z twarzą przyciśniętą do ziemi oraz...

Philippe wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, przerywając tym samym wypowiedź swojego towarzysza. Złapał go stanowczo za poły jego kaftana i pociągnął go z zaskakującą siłą w stronę wyjścia. Zdezorientowany Chevalier stracił równowagę, osunął się na kolana i zaczął wykrzykiwać liczne przekleństwa, ale na niewiele się to zdało. Orleański pan ciągnął go zawzięcie po podłodze, aż nie dotarł do drzwi, w które od razu kopnął. Gdy tylko gwardziści otworzyli je w pośpiechu, kochanek księcia wyleciał zza nich tak dynamicznie, jakby ktoś wystrzelił go właśnie z procy. Faza lotu zakończyła się wkrótce lądowaniem na brzuchu, a następnie spektakularnym ślizgiem po marmurowej posadzce korytarza. Kiedy udało mu się już wyhamować, pożegnało go pełne furii trzaśnięcie drzwiami.

***

— Oto i ona! Najjaśniejsza Pani, Françoise d'Aubigné, markiza de Maintenon! Czy ukłoniłem się wystarczająco nisko, Wasza Wspaniałość, czy powinienem zacząć szurać nosem po ziemi? — zadrwił Constantin, składając głęboki ukłon zbliżającej się do niego kobiecie. — Racz mi powiedzieć, o bogini, czy jestem godzien nazywać się wciąż twoim bratem?

Faworyta przewróciła oczami, biorąc głęboki wdech. Nie widziała trzydziestotrzylatka od wyjazdu Louisa na wojnę, a więc od ich ostatniego spotkania minął ponad rok. W międzyczasie kochanek zdążył nadać jej nowy tytuł, z którego jej starszy brat postanowił teraz sobie zakpić.

Początkowo uważała ten nagły awans w hierarchii społecznej za zupełnie zbędny. Nim monarcha wyruszył na Flandrię, poprosiła go o umieszczenie jej w jednej z jego posiadłości, z dala od Wersalu i nieodłącznie towarzyszących mu intryg, których obawiała się szczególnie pod jego nieobecność. Władca spełnił jej życzenie, wysyłając ją do pałacyku w przyległej prowincji, którą oficjalnie zarządzał książę Philippe. Françoise znalazła się zatem w Orleanie w miejscowości Maintenon, gdzie Louis postanowił zakupić dla niej rezydencję. Przy okazji, skoro i tak była już jego faworytą, nadał jej godność markizy, by jej nazwisko prezentowało się nieco poważniej w księgach i w dokumentach. Jego metresa nie mogła być przecież byle kim. Świetność rodu d'Aubigné skończyła się dwa pokolenia temu i żadnemu z jego przedstawicieli nie przypadał już nawet tytuł hrabiego, a co dopiero markiza albo tym bardziej księcia.

Avez-vous fini cette comédie, Monsieur le Ministre? *— zapytała, patrząc pobłażliwie na brata. Ponieważ to on zaczął stroić sobie z niej żarty, Françoise również nie zamierzała oszczędzić mu nieco złośliwości. — Słyszałam, baranie skończony, że mówi się o twoich zaręczynach z Louise de la Vallière. Król znudził się nią jakieś trzy lata temu i będzie chciał ją za kogoś wydać, by nie trzymać tej biedaczki w tak nędznym położeniu. Zaniedbanie źle działa na kobietę, spójrz tylko na księżną Minette... Doszły mnie plotki, że będzie próbował was zeswatać. Co o tym myślisz?

Constantin uśmiechnął się pod nosem. Zaoferował siostrze swoje ramię i niebawem spacerowali już razem po wersalskich ogrodach. Nie miał pojęcia o planach, które snuł wobec niego Louis, więc pogrążył się w zamyśleniu. Utkwił spojrzenie swoich jasnych oczu w fantazyjnie przystrzyżonych krzewach, rosnących w równych odstępach wzdłuż piaszczystej ścieżki.

— Uważam, że pani de la Vallière jest równie interesująca co te krzaki. Wolałbym do końca życia przycinać je na kształt delfina niż rozmawiać z nią dłużej niż piętnaście minut.

Françoise prychnęła cicho, przekładając jasną parasolkę do drugiej dłoni. Czerwcowe słońce prażyło niemiłosiernie, mimo że była dopiero mniej więcej dziewiąta rano.

— A więc ponownie wspaniałomyślnie zrzuca się nam okruchy z pańskiego stołu — ciągnął mężczyzna, wachlując się swoim kapeluszem. — Nałożnica już mu spowszedniała... Mi przypadnie zatem zabawka, którą ten nie chce się więcej bawić. Nie zdążyłem jeszcze dobrze opłakać mojej Julie, choć pewne ty nie zrozumiesz, czym jest żałoba po zmarłym małżonku. Śmierć Paula Scarrona przestała cię obchodzić, nim złożono w ziemi jego trumnę.

— Tamtego dnia straciłam przyjaciela, nie męża. W każdym razie, wolałabym teraz usłyszeć z twoich ust, czego ode mnie oczekujesz. Czy chcesz, bym spróbowała odwieść króla od tego pomysłu?

Constantin odwrócił głowę, by upewnić się, że dwórki jego siostry znajdowały się w sporej odległości. Chwycił ją mocniej za ramię i odeszli dla pewności jeszcze kilka kroków dalej. Przyciągnął do siebie parasolkę faworyty, tak aby dodatkowo zasłaniała ich sylwetki. Kto wie? Być może któraś z tych przebiegłych dam potrafiła czytać z ruchu warg?

— Wolałbym, byś poderżnęła mu gardło — wycedził przez zęby. — Byś przestała bawić się w jego dziwkę i wzięła się w końcu za swoje zadanie. Kiedy zamierzasz się zemścić? Minęło już osiem lat, odkąd przybyłaś na dwór, cztery lata, odkąd zaczęłaś mącić mu w głowie, ponad trzy lata, odkąd poszłaś z nim do łóżka i dwa lata, odkąd zostałaś oficjalną faworytą. Na co ty jeszcze czekasz? Gdy przedstawiłem ci mój plan zbrodni, uciekłaś sobie do pałacyku w Maintenon, zamiast odrzec: Tak, bracie. Jesteś geniuszem. Zabijmy razem króla.

Mimo że Constantin powiedział to wszystko tonem tak monotonnym, że mógłby równie dobrze rozprawiać o pogodzie, guwernantka księcia zgromiła go wzrokiem. Z udawanym uśmiechem rozejrzała się dookoła i odetchnęła z ulgą, że nikt nie miał szans słyszeć tego, co wyszeptał do niej minister. Nieświadomie przyspieszyła kroku. Nerwowym ruchem poprawiła pasmo kruczoczarnych włosów, które opadło na jej policzek i zwróciła się z powrotem do swojego rozmówcy.

— Nie będę ci pomagać. Moje milczenie powinno być dla ciebie wystarczającą odpowiedzią, ale skoro potrzebujesz wyraźnej deklaracji, oto ona. Miłuję monarchę i nie będę w stanie go skrzywdzić... Nie możesz mnie obwiniać o to, że nie potrafię stać się morderczynią. Mój udział w tej intrydze dobiegł końca. Jeśli zaczniesz coś knuć, wyjedziesz z Wersalu.

— I ty, Brutusie, przeciwko mnie?

— Jestem twoją siostrą, więc nie wystąpię przeciwko tobie. Pragnę tylko, byś porzucił swoje zamiary. Jeżeli tego nie uczynisz, nie zamorduję cię, lecz sprawię, że znajdziesz się daleko od stolicy.

Pan d'Aubigné zmierzył kobietę takim spojrzeniem, jakby ta była wciąż jego kilkuletnią siostrzyczką i znajdowała się pod jego opieką tuż po śmierci ich ojca. Françoise nie przejmowała się jednak tym niewerbalnym skarceniem. Miała bowiem dwadzieścia cztery lata i cieszyła się niezależnością, jaka przypadała jedynie wdowie, która nie podlegała już ani ojcowskiej ani mężowskiej władzy. Całe życie podejmowano za nią wszystkie decyzje: gdzie i z kim będzie mieszkać, jakie otrzyma wykształcenie, jak będzie się modlić, o czym będzie czytać, z kim będzie się zadawać, w co będzie się ubierać, za kogo wyjdzie za mąż. Wreszcie, po wielu latach niewoli, mogła zadecydować samodzielnie o tym, z kim tańczy i dzieli łoże. Oraz komu ewentualnie poderżnie gardło.

— Pozwól za mną. Zabiorę cię na spacer w takie rejony, w które nie zapuszczają się grzeczne dziewczynki. Przypomnę ci, kim tak naprawdę jest człowiek, którego myślisz, że pokochałaś — powiedział brunet, ciągnąc damę w stronę bryły pałacu.

Pani Maintenon zmarszczyła brwi, ale przystała na propozycję brata. Uważnie przyglądała się jego twarzy, na której malowała się jakaś przedziwna zawziętość pomieszana z poirytowaniem. Od razu narzucił dość energiczne tempo, rozglądając się od czasu do czasu na boki, jakby zamierzał zrobić coś gorszącego. Spacerujący dworzanie omiatali ich podejrzliwymi spojrzeniami, gdy gnali przed siebie niczym para wyścigowych koni. Markiza kilkukrotnie niemal potknęła się o swoją suknię, która była zdecydowanie cięższa i bardziej strojna od noszonych przez nią dawniej kreacji.

Im wyżej się kobieta wspina, tym bardziej chcą krępować jej ruchy — pomyślała.

Wkrótce ich oczom ukazał się plac budowy. Na drewnianych i żelaznych konstrukcjach, postawionych tuż przy remontowanej części pałacu, pracowało setki robotników. Tuż pod nimi faworyta dostrzegła tysiące półnagich mężczyzn, którzy zajmowali się rozmaitymi pracami budowlanymi. Jedni w pośpiechu przecinali deski, inni dostarczali niezbędne materiały, jeszcze inni wciągali je na samą górę lub wnosili je po prowizorycznych schodach. Powietrze przecinał gwar rozmów, a także dźwięk kilofów uderzających o specjalnie sprowadzany z miejscowości Saint-Maximin, kamień Saint-Leu, chętnie stosowany w architekturze sakralnej.

Co jakiś czas dało się słyszeć gorączkowe nawoływania, okrzyki wydobywające się z gardeł wycieńczonych robotników lub nawet trzaskający bicz, jeśli któryś z nich nie przykładał się należycie do powierzonych mu zadań. Dookoła unosił się pył. Prawdopodobnie jedyna niedogodność, na jaką narzekali lokatorzy w związku z zarządzoną przez króla przebudową Wersalu. Françoise nie było sobie jednak trudno wyobrazić, jak ciężko musiało się oddychać kilkadziesiąt metrów dalej, wśród takiej ilości kurzu, resztek materiałów budowlanych i wszechobecnego odoru potu. Podobnie zresztą uciążliwy wydawał się być hałas, który dawał się we znaki już po kilku minutach przebywania w centrum tego ogromnego kotła, jakim był plac budowy. Sytuacji nie ułatwiały też warunki atmosferyczne, gdyż pracowano bez względu na pogodę — w upale, w mrozie, w deszczu, w śniegu i wtedy, kiedy padał grad lub wiał porywisty wiatr.

— Podejdź bliżej, pani markizo. Przypatrz się uważnie, jak twój kochanek traktuje swoich poddanych — zaśmiał się szyderczo szlachcic, popychając ją w stronę zabudowań. — Wiesz, kogo mi oni przypominają? Niewolników uprawiających trzcinę cukrową na wyspie Marie-Galante. Dziś już wiem, że siedemnastoletni Constantin miał rację! Wszyscy jesteśmy dla niego tylko bydłem... i ciebie też potraktuje kiedyś jak bydło. Mam nadzieję, że upatrzyłaś już sobie jakiegoś ministra na swojego przyszłego męża. Warto o tym zacząć myśleć wcześniej, bo twoja data przydatności też zaczyna już upływać. Weź przykład z pani Louise de la Vallière.

Nagle rozległ się tak przeraźliwy wrzask, że rodzeństwu d'Aubigné serca podskoczyły do gardeł. Nieco większa grupa ludzi zebrała się dookoła jegomościa, który jeszcze przed chwilą gorączkowo ciął deskę z pomocą jakiegoś młokosa. Bojąc się trzaskającego tuż za nimi bicza, chłopak wykonał ze stresu zbyt gwałtowny ruch i nie zważając na przeszywający krzyk pracującego z nim mężczyzny, kilkoma ruchami odciął mu rękę.

— Na bok z nim! Na bok z tym starym kundlem, ale to już! CZŁOWIEKU, POBRUDZIŁEŚ KRWIĄ PLANY PANA LE VAU! Ty tępa gnido, zjeżdżaj mi stąd! — ryknął jeden z nadzorców, rzucając się w stronę tego, który właśnie stracił kończynę. — Zabieraj swoją rękę, przeklęty nieudaczniku! — grzmiał, okładając go bezlitośnie biczem. — MÓWIĘ PRZECIEŻ, PODNIEŚ SWOJĄ RĘKĘ, UCHO TEŻ CI ODERWAŁO?! Co za idiotów tutaj zatrudniają... Jak ja teraz oddam panu le Vau jego szkice, ty głupcze?!

— Cóż, wypadki chodzą po ludziach, prawda? — zażartował Constantin, obracając skuloną z przerażenia siostrę w stronę placu budowy. — Niejeden stracił już jakąś część ciała, kiedyś podobno nawet kogoś poćwiartowali! Zmiażdżyli kamieniem. Zepchnęli z rusztowań. Potem te rusztowania się zawaliły. I przygniotły jeszcze kilkudziesięciu robotników. Nawet czasami trafi na nadzorcę, wtedy dopiero jest ubaw po pachy! Twój hojny monarcha nie przejmuje się jednak takimi pierdołami jak odszkodowania. Jeszcze czego! Jeśli żywiciel rodziny oddaje życie za władcę, to przecież wielki honor! Kto by nie chciał za niego umrzeć?! — minister zaczął krzyczeć najpierw w stronę Françoise, a potem ku robotnikom. — Ej wy! Nędznicy! NIECH ŻYJE KRÓL! VIVE LE ROI! Boże, zachowaj nam króla!

— Boże, pochowaj nam króla! — wrzasnął jakiś mężczyzna stojący na dachu, po czym podszedł do samej krawędzi, wykonał znak krzyża i rzucił się na dół. Runął prosto na rusztowania, które nie wytrzymały tak wielkiej siły uderzenia i załamały się pod jego ciężarem. Razem z samobójcą spadło więc jeszcze kilku innych robotników, a układane przez nich kamienie posypały się na stojących niżej ludzi. Plac budowy zamienił się w krwawe widowisko.

Constantin zamknął w uścisku swoją siostrę, zmuszając ją do oglądania tej tragicznej sceny. Ucałował czubek głowy trzęsącej się we łzach kobiety, po czym wyszeptał jej do ucha:

— Tak właśnie zginie Louis. Jego rajski ogród zawali mu się na głowę. Zadbam o to, by zmarł pod gruzami swojego pałacu.


*(fr.) Skończył pan tę komedię, panie ministrze?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro