Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 43 - Wszystkie poranki świata

Louis wodził palcami po krawędziach jedwabnej chusteczki. Pomyślał mimowolnie, że Marie Thérèse umiała wyszywać je o wiele staranniej, a on zwracał zawsze uwagę na każdy detal. Gdy więc przyjrzał się nieidealnym wykończeniom z koronki po raz pierwszy, tuż przed wyjazdem na wojnę, prawie się skrzywił. W ostatniej chwili powstrzymał ten odruch, nie chcąc zrobić przykrości tej, która podarowała mu ten osobliwy prezent, mówiąc zwyczajowe: do zwrotu i życząc mu tym samym bezpieczeństwa. Chwilę później, po obejrzeniu dekoracji w centrum materiału, stwierdził jednak, że nigdy nie dostał rękodzieła, które zdołałoby wprowadzić go w lepszy nastrój.

— Dlaczego kwiaty są zielone, a łodyga i liście białe? — zapytał wtedy Françoise, unosząc brwi ze zdziwienia i zbliżając się do okna, by upewnić się, że nie postradał zmysłów. Parsknął śmiechem, oglądając w świetle dziennym tę unikatową kompozycję kolorystyczną.

— Moją głowę tak bardzo zajęły myśli o tobie, Sire, że zupełnie już zapomniałam, co powinno być jakiej barwy — odparła tamtego dnia, patrząc na niego z niewinnym uśmiechem.

Odpowiedziała najzupełniej szczerze. Kiedy zabrała się do pracy, odpowiednie dopasowanie kolorów było ostatnim, o czym wówczas myślała. Jej dłonie, dzierżące igłę oraz kilka różnych nici, przestały należeć do niej lub przynajmniej łączyć się w jakikolwiek sposób z jej umysłem. W jej głowie toczyła się wojna o wiele bardziej realistyczna od tej, którą planował król. Wojna między wygasającą żądzą zemsty, a coraz bardziej płomienną miłością. Wojna między pragnieniem bezpiecznego powrotu ukochanego, a życzeniem mu śmierci. Czy w takich okolicznościach można w ogóle myśleć o kolorach?

Flandria nie leżała jakoś bardzo daleko od Île-de-France, prowincji, w skład której wchodził Paryż. A nawet wystarczająco blisko, by mogła zagrażać stolicy, jeśli pozostałaby w rękach Habsburgów. Było to jednak pierwsze rozstanie kochanków na tak długi czas, minęło już bowiem osiem długich miesięcy, odkąd widzieli się po raz ostatni. Na szczęście Madame du Soleil Levant pisała piękne listy, które dochodziły bardzo szybko do adresata i na które chętnie odpisywał, coraz trudniej znosząc tęsknotę za ukochaną.

Z kolei Madame de Montespan pytała głównie, czy jej kochanek żyje i kiedy wraca. Kilkukrotnie wspomniała też o dzieciach. Zapewniła go, że one też żyją i że ona sama również planuje powrót. Powrót psa ich córki do jego poprzedniego właściciela, bo futrzak pogryzł jej meble. Oczywiście niezwłocznie należało je wymienić, bo ta cała kudłata kulka była pomysłem Jego Królewskiej Mości, który nie potrafił nigdy niczego odmówić swojej kilkuletniej Louise Antoinette. Louis zapytał markizę, czy w takim razie woli użerać się z wielbłądem. Nie odpisała.

Tak jak przewidywał Philippe d'Orléans, Flandria została podbita przez francuskie wojska latem 1667 roku. W sierpniu padła twierdza w Lille, więc we wrześniu kampania została uznana za zakończoną. Zwycięstwo było szybkie, dość łatwe dzięki sporej przewadze liczebnej Francuzów, beznadziejnej organizacji wroga i doskonałej strategii dowódców. Nabrano apetytu na więcej, w lutym ruszono zatem na południe w stronę Franche-Comté. To właśnie tam Philippe gawędził ze swoim bratem w jednej ze zdobytych twierdz, szczelnie okryty wieloma warstwami futra, grzejąc się przy kominku i popijając wino.

— Gdybyś to ty wszystkim dowodził, jaki byłby twój kolejny krok, braciszku? — zapytał go Louis, obrzucając drobną sylwetkę księcia kolejnym futrem, które właśnie zdjął ze swoich ramion. Sama myśl o kobiecie, która podarowała mu oglądaną właśnie przez niego chusteczkę, ogrzewała go nawet podczas srogiej zimy.

Philippe zamyślił się, przyciskając bezwiednie kieliszek do swoich warg. Jego usta rozlazły się jak u żaby, wyglądał więc przekomicznie, próbując udzielić jak najbardziej błyskotliwej odpowiedzi na pytanie króla.

— Póooojśccciie nnnaaau Duuuuole i nnnau Grrraueu — odpowiedział, nie odrywając swoich warg od szkła, przez co do uszu Louisa doszła tylko zbitka niezrozumiałych dźwięków. Widząc rozbawienie na jego twarzy, Philippe odstawił kieliszek i zabrał głos ponownie. — Załóżmy, że Besançon padnie w tydzień... Wtedy poszedłbym na twierdze Dole i Gray.

— Dole może nam sprawić problem, ale marszałek Kondeusz podziela twoje zdanie. Ja jednak ciągle nie jestem przekonany — powiedział cicho Louis, głaszcząc opuszkiem palca jedwabny materiał udekorowany zielonymi kwiatami. Przyłożył go do nosa i zaśmiał się bezgłośnie. — Chyba sam się już oszukuję, że wciąż wyczuwam jej zapach. Jak mi ją dała, chustka była perfumowana liliami, podobnie jak wszystkie listy, które od niej dostaję.

— Może sprawdź, czy twoje smarki też pachną kwiatami — prychnął książę, przysuwając się bliżej ognia. — Jak będziemy mieli wątpliwości, wyślemy je Françoise i też pozwolimy jej wypowiedzieć się na ten temat. Ucieszy się na pewno bardziej niż z setnego listu.

Władca schował do kaftana przedmiot, który przypominał mu o ukochanej, zabrał opróżniony do połowy kieliszek brata i pociągnął z niego spory łyk. Po zwycięskiej kampanii we Flandrii nie miał najmniejszej ochoty ruszać na Franche-Comté. W kilka miesięcy dostali przecież to, czego chcieli, a dalsza ekspansja niosła ze sobą spore ryzyko. Prawdopodobnie myślałby inaczej, gdyby pieczę nad królestwem sprawowała jego matka, a nie żona. Co prawda to on sam podejmował wszystkie decyzje, zaś Marie Thérèse wyrażała mu wdzięczność w każdej wiadomości i robiła dokładnie to, o co prosił, ale tęsknota za dziećmi i bliskimi mu kobietami, stawała się już przytłaczająca. Co więcej, dzielący ich dystans był wręcz frustrująco niewielki. O ile Hiszpańska księżniczka mogłaby czuć się z nim bezpiecznie, przywiezienie którejś z jego francuskich faworyt było ryzykowne.

— Jestem pewien, że Henriette bardzo by się ucieszyła, gdybyś w końcu do niej napisał. Tylko lepiej podyktuj treść Auguste'owi. Wątpię, by zdołała cię rozczytać. — Louis przerwał ciszę, która nagle zawisła między nim a bratem. — Możesz tylko na tym zyskać. Pokażesz, że ci zależy i poczujesz się mniej samotny.

— Miałem nadzieję, że to ona odezwie się pierwsza. Nie dała mi nic, co by mi o niej przypominało w trakcie naszej rozłąki... Zazdroszczę ci. Françoise ciągle o tobie myśli. Jest tak pochłonięta miłością do ciebie, że wyszyła ci zielone kwiatki. Zawiodłem się na Minette, ale jeszcze bardziej na niej. Co prawda pokłóciliśmy się tuż przed wyjazdem na wojnę, skrycie liczyłem jednak, że skreśli dla mnie choć parę miłych słów, pokaże, że się o mnie martwi. Przynajmniej ten jeden raz.

Philippe tkwił nieruchomo przed kominkiem. Wyglądał jak ludzki wieszak, jego drobna sylwetka ginęła zupełnie pod wieloma warstwami grubych futer. Jedynymi wystającymi elementami była twarz i kawałek butów do jazdy konnej. Król wstał i przykrył go jeszcze kocem, widząc, jak bardzo książę trząsł się z zimna. Na koniec pocałował go czule w czoło.

— Ja się o ciebie martwię, zmarzluchu.

Pan Orleanu uśmiechnął się mimowolnie. Spojrzał wzruszony na brata, lecz ta piękna chwila nie trwała długo. Wkrótce pojawił się Bontemps z naręczem listów zaadresowanych do Louisa. Odwrócił wzrok, wiedząc, że sam nie mógł spodziewać się niczego poza krótką notatką od dowodzącego jego oddziałem Kondeusza lub opisem postępów, jakie czyniły jego córki w Saint-Germain, o których donosiła mu ich guwernantka. Mimo że nawet nie otwierał raportów od tej starszej kobiety, podświadomie zdał sobie teraz sprawę, że za miesiąc bliźniaczki skończą już trzy lata. Jak ten czas szybko leciał.

— Architekt le Vau, minister Colbert, Marie Thérèse... Nie, to wolę zachować na później. Ten pierwszy powie mi, że moje projekty są niedorzeczne, ten drugi, że wydaję niedorzecznie dużo, a moja żona jest niedorzeczna sama w sobie — mówił do siebie Louis, przerzucając papierowe koperty. — Ach tak, jest i od Madame!

— Dobrze jest mieć kogoś, kto do ciebie napisze — wyszeptał Philippe, patrząc się tępo w ogień, który nie potrafił rozgrzać chłodu ogarniającego jego serce.

— Dla ciebie też coś mam, Monsieur. — Alexandre Bontemps podszedł do księcia i z uśmiechem na ustach wręczył mu to, co ktoś postanowił mu wysłać. I nie był to wcale list.

Tonący w futrach brunet zmarszczył brwi ze zdumienia. Wydobył swoją dłoń spod ciepłego okrycia, by odebrać od pokojowca tajemniczą przesyłkę od tajemniczego nadawcy. Zacisnął swoje usta w wąską linię, przyglądając się z politowaniem dopiero co otrzymanemu przedmiotowi. Książka. Serio?

Nie była to jakaś gruba księga, jedynie cieniutki tomik wierszy autorstwa Clémenta Marota. Dostrzegłszy autora dzieła, powoli opuścił brwi i rozluźnił wargi. Nie miał najlepszej pamięci na świecie, ale dokładnie tę pozycję powinien oddać Françoise wiele miesięcy temu, ponieważ przetrzymywał ją już u siebie dwa lub trzy lata. Nie przepadał za czytaniem, choć ów XVI-wieczny poeta przypadł mu nawet do gustu. Zdenerwował się więc na Kluskę, gdy zeżarła połowę książki, nim zdołał skończyć lekturę. Postanowił ją odkupić, ale jak zawsze miał coś ciekawszego do roboty i ostatecznie zapomniał o tym na dobre.

Gdy tylko otworzył tomik, natknął się na papierową karteczkę. Odrzucił natychmiast futra i przyklęknął tuż przy kominku, by ogień rozświetlił mu kilka zgrabnie napisanych linijek.

1 lutego 1668

Najdroższy Fifciu!

Porzuciłam już wszelką nadzieję, że kiedykolwiek doczekam się od Ciebie zwrotu mojej książki. Znam Cię na tyle dobrze, by wiedzieć, że zapewne dokonała żywota w jakichś tajemniczych okolicznościach. Nie chcąc szukać jej na dnie Morza Karaibskiego, na szczycie Himalajów lub w paszczy Twojego krwiożerczego, milusiego potwora, zamówiłam sobie od razu dwie sztuki. Jedną z nich pragnę podarować Tobie. Wierzę, że umili Ci samotne wieczory z dala od przyjaciół i rodziny. Niech będzie Twoim talizmanem (przynajmniej tak długo, jak jesteś na wojnie i nie dorwie się do niej Kluseczka).

Z niecierpliwością oczekuję Twojego powrotu w jednym kawałku.

Françoise

Philippe nie mógł powstrzymać uśmiechu wkradającego się na jego wargi. Odłożył wiadomość dokładnie w to miejsce w książce, w którym ją odnalazł. Pogładził opuszkami palców ornament roślinny, który zdobił lewą stronę. Z kolei po prawej znajdował się znany mu niemal na pamięć wiersz zatytułowany Anne, która rzuciła we mnie śniegiem, XXI. Kiedyś wspomniał swojej przyjaciółce, że to ten spodobał mu się najbardziej. Musiała więc czasem słuchać tego, co mówił. Sama okładka tomiku była bardzo gruba, skórzana, również dekorowana barwami słońca w zenicie. Motyw zdobienniczy, który rozchodził się po całej okładce, został wykonany z metalu i prezentował się bardzo szlachetnie. Lubił ładne, błyszczące rzeczy, a dodatkowa wartość sentymentalna sprawiła, że prezent od kobiety bardzo mu się spodobał.

— Henriette napisała? Śmiejesz się od ucha do ucha — zagadnął Louis, oderwawszy w końcu wzrok od listu od ukochanej.

— Nie, ale sam zaraz coś jej wyślę. Posłucham się ciebie ten jeden jedyny raz... To od pani d'Aubigné, czytaliśmy kiedyś razem parę wierszy Marota — dodał prędko, wskazując na tomik poezji. Otworzył go raz jeszcze, powąchał niewielką karteczkę oraz, na wszelki wypadek, wnętrze książki. — Dobrze, że nic nie czuć. I tak nie lubię zapachu lilii.

Król podniósł się z miejsca i przyklęknął tuż przy Philippie, by dojrzeć tekst. Książę prędko zamknął lekturę tuż przed jego nosem. Zrobił to z takim impetem, że wiadomość od Françoise niemal wpadła do ognia.

— Daj spokój, chciałem tylko rzucić okiem na te wierszyki. Ładne to?

— Nie, to tylko badziewne romansidło... — wydukał, przyciskając okładkę do piersi. Myśl o tym, że jego brat mógłby zostać wtajemniczony w piękno poezji, którą niejednokrotnie kobieta czytała mu na głos, przeszyła go na wskroś. — Ale nasze badziewne romansidło. Tylko nasze badziewne romansidło.

Louis uniósł delikatnie kąciki ust. Z powrotem usiadł przed kominkiem, znów wyciągnął chusteczkę, spojrzał na nią z ujmującą czułością i pogrążył się w myślach, głaszcząc i całując od czasu do czasu jedwabny materiał.

— Tęsknię za nią szalenie. Minęło już tyle czasu, że byłoby mnie w stanie wzruszyć najbardziej badziewne z najbadziewniejszych romansideł.

***

— Powiedz malarzowi, żeby machał tym pędzlem szybciej, bo twierdza powinna jutro upaść. Nie mamy aż tyle czasu na dalsze pozowanie do portretu, a w tle musi być koniecznie Besançon — rzucił król do swojego brata, starając się pozostać tak nieruchomo, jak tylko było to możliwe.

Philippe westchnął głęboko, mierząc krytycznym spojrzeniem uwiecznianego właśnie na płótnie Louisa. Jeśli istniała jakaś rzecz, którą koniecznie trzeba było przywieźć ze zwycięskiej wojny, był to na pewno piękny obraz propagandowy, najlepiej taki przedstawiający dumnego władcę na koniu, w tle zaś podbite przez niego ziemie.

Książę podszedł powoli do artysty i stanął tuż za nim, by móc przyjrzeć się jego dziełu z bliska. Monarcha wyglądał na nim niczym rzymski cesarz, panujący nad całym światem triumfator, którego wzrok przeszywał na wskroś każdego, kto odważył się spojrzeć prosto w jego jasne oczy. Jego rumak delikatnie stawał dęba, wprawiając dzięki temu w ruch kawałek zwiewnej szaty, misternie oplecionej wokół stalowej zbroi. Dłuższe, zdecydowanie bardziej ogniste i mocniej skręcone niż w rzeczywistości włosy również dodawały całości większego dynamizmu i powiewały majestatycznie wśród majaczących w oddali pól, budynków oraz rzek. Pierre Mignard zrobił więc, z i tak już przystojnego władcy, młodego boga.

— Masz pan godzinę na dokończenie tego obrazka albo zetniemy panu głowę — szepnął na ucho malarzowi, po czym zwrócił się ponownie w stronę brata. — Pięknie, pięknie! Do pełni absurdu brakuje tu jeszcze małego aniołka w złotym hełmie z pokaźnym piórem, który zwisałby z nieba i wkładał ci na głowę wieniec laurowy!

Louis zaśmiał się głośno, a jego twarz pojaśniała z podekscytowania. Ten ironiczny pomysł księcia spodobał mu się tak bardzo, że krzyknął:

— Jesteś geniuszem! Mignard! Życzę sobie właśnie takiego aniołka! Domalujesz go jednak później, najpierw skończ moją sylwetkę, bo zaczynam drętwieć!

— Ale ja nie mówiłem przecież poważnie! — Philippe usiłował przekrzyczeć wrzaski szturmujących twierdzę żołnierzy.

Pan Orleanu wrócił do swojego starszego brata i zatrzymał się naprzeciwko kasztanki, na której ten siedział. Oczekiwał na przybycie swojego marszałka, więc z braku lepszego zajęcia postanowił potowarzyszyć Louisowi w jeszcze nudniejszym niż nicnierobienie zadaniu, jakim bez wątpienia było pozowanie do portretu. Rozmowa ostatnio wyjątkowo się im nie kleiła. Brunet nie mógł już dłużej znieść ciągłego narzekania władcy na przytłaczającą go tęsknotę za Françoise oraz wiecznych pytań o to, czy ten dostał wreszcie list od Henriette. Philippe wziął więc ze sobą otrzymany od przyjaciółki tomik poezji, by zawsze mieć pretekst do szybkiego zakończenia konwersacji i udania, że właśnie jest pogrążony w lekturze.

— Co powiesz na wspólny portrecik? Żartuję, jeszcze przyćmiłbym cię swoim blaskiem — zagadał, znalazłszy się bliżej mężczyzny w zbroi, odbijającej w zjawiskowy sposób promienie zimowego, wschodzącego słońca i zaspy leżącego wszędzie wokół śniegu.

— Marie Thérèse jest w drodze. Flandria przywitała już swoją królową, teraz czas na Franche-Comté. — Dwudziestodziewięciolatek zmienił temat, prężąc się dumnie na klaczy, którą pożyczyła mu jego faworyta. Książę od razu odgadł jednak, że król wcale nie myślał o swojej żonie, lecz o kochance, gdyż poklepywał czujnego wierzchowca i patrzył na niego z czułością. — Gdy ostatnio prosiłem cię o radę, poleciłeś mi atakować Dole i Gray. Dziwi mnie, że twoim pierwszym krokiem nie byłoby zawiązanie sojuszu z Leopoldem, ale wybór twierdz uważam i tak za trafny.

— Wszystko jasne! Kiedy jakiś miesiąc temu wyjechałeś z obozu, odwiedziłeś Wiedeń i podpisałeś tajne porozumienie z cesarzem. Dlatego idziesz teraz jak burza, nie obawiając się jego odpowiedzi — odparł Philippe, głaszcząc kasztankę po pysku. — Do końca lutego powinniśmy poradzić sobie z całą prowincją. Gdzie udamy się potem?

— Nigdzie. Wrócimy do domu.

Pan Orleanu zaśmiał się pod nosem, ale jego rozmówca zachował kamienną twarz. Mimo że malujący go artysta poprosił go o trwanie w bezruchu i mocniejsze uniesienie pistoletu, Louis wydawał się mówić zupełnie swobodnie i poważnie. Te kilka krótkich słów zostało przez niego wypowiedziane wyjątkowo stanowczo i bez cienia wątpliwości.

— Żarty sobie stroisz? Zamierzasz rezygnować w momencie, gdy wszystko idzie po twojej myśli?

— Dokładnie to uczynię. Hiszpania zakończyła wojnę z Portugalią, a moi szpiedzy donieśli nam o tworzącym się przeciw Francji sojuszu Anglii i Szwecji, które miałyby wspierać niderlandzkie oddziały. Straty będą za duże.

Philippe uniósł brwi ze zdziwienia. Jeśli ktoś poprosiłby go o wymienienie jednej rzeczy, której był pewien, prowadząc wojnę, byłyby to właśnie straty. Całe swoje życie marzył o wielkich podbojach, dalekich wyprawach, emocjonujących bitwach. Tymczasem, jego brat zdecydował się wyjechać tylko na dwieście, maksymalnie trzysta kilometrów, trzymać go z daleka od pola bitwy i zakończyć całe przedsięwzięcie w kulminacyjnym momencie. Gdzie było miejsce na spontaniczność, ryzyko, wychodzenie poza plan? Czy naprawdę całe życie francuskiego króla musiało podlegać pod ściśle sprecyzowany schemat?

— Dobry strateg wie, kiedy zejść ze sceny — dodał monarcha, gładząc po szyi Perełkę.

Książę wciąż nie wyglądał na przekonanego. Utkwił wzrok w szturmujących fortecę żołnierzach. Wsłuchał się w ich ryk, w dźwięk kruszonych murów w odgłosy wystrzałów. Wojna była przerażająca, ale dawała mu pewną wolność. Louis zdawał sobie sprawę z jego talentu militarnego, słuchał jego opinii, liczył się z jego zdaniem. W końcu przydzielono mu jakąś rolę, uznano go za cennego i potrzebnego. Ten jeden raz nie został sprowadzony do roli ozdoby, która uświetniała wersalski pałac. Czuł się kochany i szanowany, zaś będąc z dala od Françoise, niemal zapomniał o tym, co ciążyło mu na sercu. O cieniu padającym na jego relację z najbliższym sobie członkiem rodziny. O chmurze, która przysłaniała mu cały świat i którą pragnął dotknąć tak bardzo, jakby zależało od tego całe jego życie. Ale w jaki sposób miał niby sięgnąć ku obłokom? Były przecież takie nieuchwytne i tak łatwo rozpraszały się między palcami.

— A dobry dowódca walczy razem ze swoimi, zamiast pozować do portretu na tle obleganej twierdzy, którą zdobywają dla niego jego żołnierze, rozlewając przy tym swoją własną krew.

Philippe prędko pożałował swoich słów. Wypowiedział je przytłoczony myślami, które nieposłusznie kłębiły się w jego głowie pod wpływem uczuć, z których nie był dumny. Louis przeniósł płomienne spojrzenie z twarzy księcia na zgromadzone przed twierdzą hiszpańskie wojska. Patrzył tak, jak drapieżnik szykujący się do ataku.

Kasztanowata klacz natychmiast wyczuła emocje swojego jeźdźca. Rozejrzała się czujnie na boki i postawiła uszy na baczność, zbierając skrupulatnie odgłosy z otoczenia. Nerwowo parsknęła, przestępując z nogi na nogę i zamiatając ogonem. Cóż mógł planować ten szalony mężczyzna, który znajdował się na jej grzbiecie? Chyba nie wjechanie prosto w ściśnięte szyki wroga? Nie żeby Perełka się bała, co to to nie! Perełka nie bała się niczego! Ale czy pani nie mówiła jej tuż przed wyjazdem, by pilnowała tego przedziwnego mężczyzny, którego włosy stapiały się w jeden odcień z jej sierścią, gdy tulił się do jej szyi, prawdopodobnie ogarnięty tęsknotą za ukochaną? Tak, pani prosiła ją wyraźnie, by trzymała kopyto na pulsie i nie pozwalała mu robić głupstw.

Gdy ów ekscentryczny człowiek przycisnął do jej boków swoje łydki, ruszyła niepewnie, z czystego przyzwyczajenia. Po tak długim postoju pozwoliła sobie nawet strzelić zadem, a nuż wybije mu z głowy ten idiotyczny pomysł razem z jego sylwetką, która mocno trzymała się w siodle. Prawie nie drgnął, przyjął bowiem natychmiast pozycję półsiadu i przytwierdził swoje kolana do skórzanych poduszeczek.

— Louis!!! Co ty wyprawiasz?! WRACAJ TU! — ryknął Philippe, rzucając się bezcelowo za galopującym koniem.

Prędko dosiadł swojego rumaka i ruszył za bratem. Nie mógł pozwolić, by jedno zdanie, które nieumyślnie rzucił na wiatr, kosztowało go jego życie. Należało czym prędzej dogonić kasztankę i przemówić mu do rozsądku. Niebawem książę sam gnał już w stronę twierdzy, na którą zdecydował się natrzeć monarcha wraz z kilkoma żołnierzami ze swojej przybocznej gwardii. Pan Orleanu nie był przygotowany na takie okoliczności, miał na sobie jedynie ciepłe futro chroniące go od zimna, lecz zdecydowanie nie od ciosów wroga. Gdzieś przy sercu ściskał niedawno otrzymaną książkę, którą powinien był już dawno wyrzucić w obecnej sytuacji, by uwolnić przynajmniej swoje ręce, czego ostatecznie nie uczynił. Chcąc uniknąć starcia, wydzierał gardło w stronę władcy, ale bezskutecznie. Albo faktycznie go nie słyszał, albo pragnął udać, że do jego uszu nie dochodzą wcale błagalne nawoływania Philippe'a.

Perełka nie potrafiła pojąć, dlaczego jej pani mogło zależeć na bezpieczeństwie tak dziwacznego i nieodpowiedzialnego człowieka, który sam prosił się o tragedię. Nie do niej należała jednak ocena sytuacji. Jako rudawy koń była sprytna niczym lis i zamierzała zrobić z tej swojej przebiegłości jakiś użytek. Pozornie odpowiadała zatem z zapałem na sygnały wysyłane jej przez jeźdźca, lecz w jej niewielkiej, choć pojętnej główce, kreował się właśnie nowy plan.

W jednej chwili zaparła się tylnymi nogami i skręciła gwałtownie, mimo że nikt jej wcale o to nie prosił. Mężczyzna, który tylko z wiadomych sobie powodów lubił przesiadywać na jej grzbiecie, ledwo utrzymał się podczas tego strategicznego manewru inteligentnej klaczy. Zanim zdążył się zorientować, co właśnie zrobiła Perełka, był już zwrócony przodem do swojego brata. Widział więc, jak przed księciem, wyrósł znienacka uzbrojony Hiszpan. I wypalił prosto w niego.

Ostatnim, co dostrzegł na twarzy młodego bruneta, było czyste przerażenie. Dokładnie taki strach, jaki ogarnia człowieka stojącego przed obliczem nagłej śmierci. Wiedział, że nie miał absolutnie żadnych szans. Brak zbroi, brak nawet wolnej ręki, którą mógłby wydobyć cokolwiek, czym dałoby się atakować lub bronić, skreślał go na starcie. Bezwiednie gnał przed siebie, cwałował niczym po ostatniej prostej swojego życia. Prosto w ramiona kostuchy.

Wrogi żołnierz wystrzelił. Rozległ się huk, uniósł się dym, błysnęło. Philippe nie miał czasu krzyknąć. Wymierzona w niego kula zrzuciła go z karego, spanikowanego ogiera.

Co było jego ostatnią myślą? Czy sam zdawał sobie sprawę, że jego serce wykrzyczało ją bezgłośnie?

Tous les matins du monde sont sans retour* — pomyślał książę, uderzając z impetem o ziemię.

*Wszystkie poranki świata są bez powrotu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro