Rozdział 40 - Rozmowy dyplomatyczne
Saint-Cloud, lipiec 1666
Auguste ledwo trzymał się na nogach. Od samego rana jego państwo mieli tysiąc życzeń na minutę. Książę zapragnął zjeść śniadanie w ogrodzie z żoną. Zazwyczaj jadali między dziewiątą a dziesiątą, a teraz księżna zażądała posiłku o siódmej i to jeszcze w otoczeniu zieleni. Służba strasznie się obijała, co wcale nie ułatwiało sprawy. Oczywiście za jakiekolwiek niedociągnięcia mężczyzna odpowiadał osobiście przed bratem króla. W końcu, z uśmiechem na ustach, zaprosił go do suto zastawionego stołu. Philippe skomentował to opóźnienie przeciągłym westchnieniem, po czym łaskawie zajął miejsce i niemal od razu zdecydował, że zmienił zdanie i jest za gorąco, więc Auguste ma mu przygotować nakrycie w jadalni. Henriette z kolei uparła się, żeby zostać na zewnątrz. Należało zatem jednocześnie nadzorować dwa posiłki, które państwo spożywali w dwóch różnych miejscach. Kamerdyner biegał po pałacu jak opętany. Ostatecznie, pomimo największych starań, zarówno pan jak i pani uznali zgodnie, że trzydziestokilkulatek nie nadaje się do niczego.
Upał dawał mu się we znaki. Ktoś ostatecznie podsunął mu wodę, ale i to nie zdołało rozwiązać najważniejszego problemu — przeszywającego go przy każdym ruchu bólu, który dodatkowo potęgowały wysokie temperatury, niezmienione przez brak czasu opatrunki i pot powodujący otarcia skóry. Rany na jego plecach, ramionach i nogach były wynikiem niezwykle okrutnej chłosty, na którą regularnie skazywał go od kilku miesięcy Chevalier de Lorraine. Szczególnie wtedy, gdy Philippe obdarzał Auguste'a, jak to określał, uśmiechem od losu. Na szczęście ostatnio los uśmiechał się głównie do Lotaryńczyka i nie dawał mu wielu powodów do zazdrości, więc służącemu dostawało się znacznie rzadziej.
Bezlitosne bicie kamerdynera nie uszło oczywiście uwadze księcia, ale jego słabość do wieloletniego kochanka odbierała mu całą asertywność. Tego lipcowego dnia patrzył w milczeniu na utykającego mężczyznę, zastanawiając się, w jaki sposób najdelikatniej zasugerować Chevalierowi, że powinien być dla niego bardziej litościwy.
— W przyszłym tygodniu wybieram się na polowanie. Udało ci się w końcu znaleźć tę nieszczęsną strzelbę? — zapytał Philippe, wylegując się na sofie w najchłodniejszym pomieszczeniu w całym pałacu.
— Od samego początku jest na swoim miejscu, Monsieur. Ktoś musiał ją przełożyć, kiedy jej wtedy szukałeś — odpowiedział kamerdyner, wpuszczając do środka trochę, już nie tak świeżego, porannego powietrza.
— To nie pierwszy raz, kiedy dostała nóg i sobie poszła. Wezwij do mnie moją żonę. Może będzie wiedziała coś na ten temat.
— Jak rozkażesz, tylko żar leje się z nieba, a księżna jest już w siódmym miesiącu ciąży — zasugerował nieśmiało Auguste, zastygając w bezruchu przed swoim panem.
— Niech zatem odpoczywa, bo wieczorem jedziemy razem do Wersalu. Louis nie będzie mi mówił, gdzie mam prawo zabierać moją Minette, a gdzie nie. Ta żałoba trwała zdecydowanie za długo. Dzisiaj w końcu coś zacznie się dziać na dworze. Król podejmie rozmowy z de Silvelą na temat wojny.
Na Philippe'a padł cień wysokiej męskiej sylwetki. Blondyn zmierzył wzrokiem kamerdynera i uśmiechnął się znacznie przyjaźniej do kochanka. Chyba jako jedyna osoba w całym pałacu nie odczuwał skutków upału. Auguste prędko wyszedł z komnaty, drżąc nieznacznie.
— A więc ty musisz tam być i uświetnić swoją obecnością całe towarzystwo. Jeśli ambasador ma choć trochę dobrego gustu, usiądzie obok ciebie i nie będzie chciał opuścić przyjęcia do białego rana — flirtował Lotaryńczyk, spoczywając na sofie, zrzuciwszy z niej uprzednio nogi księcia. — Louis przetrzymuje tego hiszpańskiego pajaca już jakiś rok i cztery miesiące. Gdy przyjechał, napisałeś do mnie o tym w liście. Poświęciłeś temu więcej linijek niż wiadomości, że urodziły się twoje córki. Może nasze słoneczko planuje, by Antonio prowadził jego bratanice do komunii albo do ołtarza? Uśmiałbym się po pachy! To wszystko trwa już trochę za długo, de Silvela prawie zapuścił korzenie we Francji. Nie chciałbym dziś wieczorem znaleźć się w jego skórze.
— Najpierw nasz biedny Hiszpan musiał poczekać, aż umrze jego król, a potem, aż jego śmierć zacznie nas obchodzić. — Książę Orleanu wachlował się książką, której i tak nie zamierzał czytać.
— Czyli czekają nas dzisiaj prawdziwe igrzyska, Philippie.
— Nie może zabraknąć nas na widowni, Philippie.
Chevalier zaśmiał się do swojego odbicia w kieliszku. Kiedy zmierzał przed chwilą do apartamentów brata Louisa, wpadł po drodze na Henriette, z którą nie omieszkał zamienić kilka słów. Skończyło się siarczystym policzkiem, wymierzonym mu przez księżną z zaskakującą siłą. Zapamiętał ją co prawda jako pyskatą i nieprzewidywalną damę, ale, uderzając go, przeszła jego najśmielsze oczekiwania. Musiał więc się upewnić, że jego twarz wygląda nienagannie, a lekko falowane włosy o jasnoblond odcieniu spływają z gracją po jego ramionach.
— Pozwól, że sam cię dzisiaj ubiorę, moja królewno — odezwał się w końcu, gładząc jeszcze delikatnego wąsa. — Podróżowałem po całej Europie i doskonale wiem, co jest teraz modne... Nie było mnie tylko w Hiszpanii, ale oni tam chodzą w workach na pszenicę.
— Mieszkasz u mnie od września. To wystarczająco długo, byś się zorientował, że to Francja wyznacza teraz obowiązujące trendy. W ramach ścisłości, to moje zadanie, by dwór mojego brata zapierał dech w piersiach.
Książę Lotaryngii sięgnął po leżące na stoliku winogrono, zerwał jedno spośród tych, które wydały mu się najbardziej soczyste i włożył je do buzi Philippe'a. Niemal od razu wpił się w jego usta. Gdy tylko się od niego oderwał, odparł:
— To wielka strata, że Louis nie pozwala ci ruszyć się nawet na dziesięć kilometrów. Marnujesz życie, siedząc latami w tym samym miejscu. Zasługujesz na jakąś ekscytującą zagraniczną wyprawę! Gdzieś daleko... Może do Afryki? Albo do Nowego Świata?
— I cóż ja bym tam robił? Pilnował niewolników? Poza tym wróciłbym opalony, a na to już stanowczo nie mogę sobie pozwolić.
— Biegałbym za tobą z parasolem, księżniczko — wyszeptał Chevalier, całując jego nos i policzki. — Tu chodzi o sam fakt buntu. Spójrz, postawiłeś na swoim i dostałeś pozwolenie na przeniesienie się do Saint-Cloud. Brawo! Osiem kilometrów. Osiemset metrów. Imponujące! Nasze słoneczko jest dla ciebie tak łaskawe, że aż mnie oślepiło tą swoją łaską!
Philippe zrzucił z siebie kawalera lotaryńskiego i odszedł kawałek dalej od sofy, na której przed chwilą leżeli. Zazdrościł mu wolności. Jednego dnia mógł bawić we Francji, a drugiego popłynąć do Anglii. A to wszystko tylko po to, żeby za miesiąc wyjechać w podróż do Imperium Osmańskiego. Na dodatek namawiał go bezczelnie do niesubordynacji, a to nie mogło przynieść niczego dobrego.
— W zeszłe lato pomyślałem sobie, że odwiedzę moich sąsiadów z księstwa Palatynatu Reńskiego. Nie planowałem zostać tam na długo, ot na kilka nocy! Ostatecznie zasiedziałem się ponad dwa miesiące i dopiero zaproszenie od Louiska zdołało mnie przekonać do wyjazdu. Nigdzie nie spotkałem bowiem tak pięknej królewny jak ty — ciągnął, tuląc się do Philippe'a od tyłu. Oparł głowę na jego ramieniu. — Wiesz, co powiedział mi o tobie elektor Charles Wittelsbach?
— Umieram z ciekawości — westchnął ironicznie Philippe.
— Że gdybyś nie był bratem króla Francji, skopałby ci twój książęcy zadek za tekst, który rzuciłeś w stronę jego trzynastoletniej córki na uczcie, którą wyprawił w zeszłą wiosnę Louis. Czekaj, jak to szło... Ach tak! Widzę, że lubisz zaczynać od deseru, Mademoiselle. Większość mężczyzn woli subtelniejsze niewiasty, które nie przechodzą od razu do rzeczy. Nie wiedziałem, że z mojego książątka jest taka niegrzeczna damulka, słowo daję!
Orleański pan zamienił się w słup soli. Jego dłonie zamarły na palcach Chevaliera, które ten zaciskał na jego talii. A więc albo ściany mają uszy albo ta wredna blondyna rozpowiedziała o wszystkim po powrocie do ojczyzny. Nic go to jednak nie obchodziło. Europa już dawno uznała go za dziwaka, sodomitę i zniewieściałego modnisia, którego należy jakkolwiek szanować tylko ze względu na jego brata. Czy kolejna niepochlebna opinia zmieniała cokolwiek, kiedy mógł pochwalić się już tyloma skandalami?
— O nie... Nie lubią mnie w Palatynacie Reńskim... I co ja teraz biedny pocznę? — zapytał wyjątkowo monotonnym głosem, przewracając teatralnie oczami.
Książę Lotaryngii uśmiechnął się szeroko, widząc swojego kochanka w takim stanie, w jakim uwielbiał go widywać — zbuntowanego, ironicznego i nie przejmującego się absolutnie nikim i niczym. Oczywiście z wyjątkiem niego samego.
— Na tę małą gówniarę wołają Liselotte. Pomyślałem przez chwilę, że może powinienem się z nią ożenić. Na pewno dostarczyłaby nam trochę rozrywki, podobnie jak niegdyś Henriette.
— Nie chcę słuchać o tym, jak dostarczałeś sobie rozrywki za pomocą mojej żony. Masz się do niej więcej nie zbliżać. Jest teraz w ciąży i nie życzy sobie twojej obecności. Poza tym panicznie się ciebie boi. — Philippe uciął temat w zdecydowany sposób. — Z tego, co powiedziała mi na uczcie ta cała Liselotte, jest już zaręczona z Wilhelmem Orańskim.
— On też już o tobie słyszał, najmilszy — zachichotał Chevalier. — Niemniej jednak, podczas naszej przyjemnej konwersacji skrytykował postawę tej bezczelnej blondyny. Wilhelm najwyraźniej nie zna się na żartach i uważa kopanie pod stołem brata króla Francji za mało odpowiednie zachowanie. Wspomniał mi po kilku kieliszkach, że będzie miał dużo pracy nad wychowaniem tej młódki, jeśli ona pragnie zostać jego żoną.
Książę Orleanu wysunął się w końcu z objęć kawalera lotaryńskiego. Złączył ich wargi, po czym wrócił na kanapę, zgarniając po drodze kiść winogron, którą niemal w całości włożył do swojej buzi. Jego myśli powoli zaczynały wędrować już w stronę stroju, który powinien wybrać na dzisiejszy wieczór w Wersalu. Znał jednak doskonale Chevaliera i wiedział, że jego rozmowa z Wilhelmem Orańskim nie mogła zakończyć się bez jakiegoś skandalu.
— I co odpowiedział mu mój naczelny awanturnik?
— Że z taką twarzą to na pewno nie miałby nic do roboty, gdyby małżeństwa nie były aranżowane.
Philippe d'Orléans prawie zadławił się owocami. Mimo wszystko nie zdołało go to powstrzymać od wepchnięcia sobie w usta kolejnej porcji jedzenia. Odwrócił głowę w stronę kochanka i zapytał z pełną buzią:
— I co dalej?
— Jak to co? Mam zakaz wjazdu do Hagi.
***
Philippe był zawiedziony, że Henriette nie założyła kolii, którą podarował jej tuż przed śmiercią swojej matki. W okresie żałoby nie wypadało nosić takich rzeczy i wybierano proste czarne stroje. Skrycie liczył więc na to, że jej szyję i dekolt rozświetlą zakupione przez niego rubiny, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja. Minette jednak, pomimo wybrania czerwonej, idealnie pasującej do nich kreacji, nie zdecydowała się pochwalić prezentem od męża. Postawiła na jakieś inne bzdurne świecidełka, co rozczarowało księcia, choć nie potrafił się do tego przyznać.
Nie mógł co prawda powiedzieć, że jego wysiłki spełzły na niczym. Ich relacje znacznie się ociepliły. Kroczyli dumnie koło siebie, trzymając się pod ramię i obdarzając się od czasu do czasu szczerym uśmiechem lub miłym słowem. Dwór nie mógł posiąść się ze zdumienia. Nic nie szokowało tak, jak widok tej wiecznie skłóconej pary, która zdołała wybaczyć sobie dawne krzywdy i żyć ze sobą w zgodzie. Co więcej, księżna trzymała swoją dłoń na brzuchu, gdyż za kilka tygodni miało przyjść na świat ich dziecko. Wyglądali zatem jak najprawdziwsze małżeństwo. Być może wizję idealnego związku burzył idący tuż za nimi Chevalier de Lorraine, faworyt Philippe'a, ale trzeba powiedzieć sobie szczerze, że nie można mieć od razu wszystkiego.
Kawaler lotaryński nie miał w zwyczaju poruszać się po salonach w pojedynkę. Prędko znalazł więc sobie damę do towarzystwa. Zwrócił na nią uwagę nie dlatego, że była piękna, uważał bowiem jej urodę za dość pospolitą, a nawet za trochę nudną, lecz dlatego, że wydawała się nieco zagubiona w nowej roli, choć nie wyglądała na debiutantkę. Miała około dwudziestu lat, na pewno była bogata i bez wątpienia miała do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy. Tak oto poznał się z najnowszą oficjalną faworytą króla. Odgadł jej tożsamość, nim zdążyli się sobie przedstawić, usłyszawszy wcześniej od Philippe'a ostrzeżenie w postaci krótkiego Na nią to ty lepiej uważaj.
— Madame d'Aubigné, może pani będzie miała jakieś dwójki. — Do uszu Françoise doszedł głos Louisa, gdy tylko przeszła z Chevalierem nieco bliżej stołu, przy którym monarcha grał w karty. — Proszę się przyłączyć i sprawdzić, jeśli pani również grywa.
Skłoniła się nisko, po czym uśmiechnęła się do kochanka, ignorując zupełnie szydercze spojrzenia zasiadających niedaleko Marie Thérèse i markizy de Montespan. Mężczyzna nie oderwał jednak wzroku od swojej talii. Miała wrażenie, że w ogóle nie podniósł na nią ani razu swoich stalowo niebieskich oczu, mimo że błyskawicznie wyczuł jej obecność. Jakże zabawnie było położyć przed sobą zgrabną sakiewkę, której zawartość otrzymała przecież od władcy, po czym grać z nim na pieniądze, udając, że jej wkład do wspólnej puli wyrósł chyba na drzewie.
— Wspaniale jest znów widzieć księżną Orleanu w Wersalu, Sire. Bardzo mnie cieszy, że i ty nie chowasz już do niej urazy. Podziwiam, że przebaczyłeś jej, by miała szansę powrócić do zdrowia, a nawet cieszyć się życiem rodzinnym. Twoja łaska, mój panie, nie zna granic — powiedziała po pewnym czasie Françoise, rozpoczynając po raz kolejny swój spektakl. Zrobiła to wystarczająco głośno, by znajdująca się nieopodal Minette mogła zrozumieć każde jej słowo.
Louis oderwał wzrok od kart, ale powstrzymał się przed rozejrzeniem się wokół, by sprawdzić, czy jego szwagierka rzeczywiście pojawiła się na dworze bez jego zgody. Należało udawać, że oczekiwał jej obecności i nikt nie sprzeciwiał się jego woli. Wiedział, że wszystkie osoby, które dostały pozwolenie na przebywanie w tej części sali, uważnie go obserwowały i oceniały każdy jego ruch. To uczucie osaczenia bywało ostatnio tak przytłaczające, że żałoba przeciągnęła się aż na okres siedmiu miesięcy. Nie był w stanie grać Króla Słońce tuż po stracie ukochanej matki.
Montespan, w przeciwieństwie do monarchy, mogła pozwolić sobie na ten gest. Wodząc wzrokiem po gościach, stała się jego oczami, którym musiał zaufać niczym swoim własnym. Spodziewała się, że książę nie poprosił o zgodę na przyprowadzenie małżonki, ignorując tym samym rozkaz brata. A zatem jej główna rywalka wciąż dyskretnie sugerowała królowi, że to nie Henriette była winna otrucia jej dziecka. Wszystko to, jednocześnie próbując się zbliżyć do Angielki. Doświadczona metresa postanowiła dać dwudziestodwulatce nauczkę, uderzając w jej najczulszy punkt.
— W rzeczy samej. Księżna promienieje — odparła radośnie markiza, przysuwając do siebie sakiewkę Chevaliera. — Tak to już jest, gdy kobieta spodziewa się dziecka. Szczególnie jeśli jest długo wyczekiwane i upragnione przez matkę. Życzę ci, byś i ty wkrótce wyszła za mąż i doczekała się swoich własnych pociech. To wielkie szczęście móc patrzeć na swoje córki i na swoich synów, pani.
Między zebranymi przy stole zaległa zupełna cisza, wypełniona jedynie muzyką dochodzącą z głębi sali, gdzie grała dyrygowana przez Lully'ego orkiestra. Montespan tasowała swoją nową talię kart, patrząc na Françoise z triumfalnym uśmiechem. Kobieta też wykrzywiła do niej wargi.
— Wielkie szczęście jest wtedy, gdy gra się z tym, kto nie oszukuje, Madame.
— Tak? Myślałam, że to pani jak zwykle ukrywa jakiegoś asa w rękawie — droczyła się z nią jadowicie Athénaïs. Pogładziła subtelnie dłoń króla, gdy wymieniała się z nim kartą.
Louis nie wcinał się w ich rozmowę. Milczał, chcąc usłyszeć kolejne wypowiadane przez nie kwestie i zdobyć jeszcze więcej informacji, które mogłyby go naprowadzić na to, jak tak naprawdę wyglądały ich relacje. Czy mogły być aż tak napięte, by jego wieloletnia ukochana posunęła się do czynu, który otwarcie zarzucała jej pani d'Aubigné? Wówczas Montespan musiałaby być na tyle sprytna, by nie tylko nie pozostawić po sobie żadnych śladów, ale też zdołać podrzucić dowód zbrodni niewinnej księżnej.
— To nie jest as w rękawie, tylko dama w zwykłej talii. Całkowicie niegroźna — wyjaśniła spokojnie Françoise. — No chyba, że obok jest król. Wtedy potrafi pokonać nawet królową.
Trzydziestotrzylatka rzuciła spojrzenie w stronę Marie Thérèse. Nie odbyła z nią co prawda żadnej rozmowy, ale wytworzyło się między nimi jakieś milczące porozumienie. Kobieta, która ostatnio dostała się do śmietanki wersalskiego towarzystwa, stanowiła zagrożenie dla nich obu. Wystarczające, by na moment zawiesiły broń, podpisały traktat o wzajemnej nieagresji, a może nawet połączyły siły. Nie tylko mężczyźni bawili się dziś w przygotowania do wojny.
— A jeśli dama spotka się z królową? — kontynuowała markiza.
— To wciąż nic jej to nie da, jeśli druga dama znajdzie się w sąsiedztwie waletów — odpowiedział książę Orleanu, który nagle wyrósł za sylwetką guwernantki. Tuż obok metresy tkwił też kawaler lotaryński. — Dwóch waletów. Taka trójka potrafi narobić sporo kłopotów nawet wytrawnemu graczowi.
Zebrani przy kartach wyglądali bardzo osobliwie. Na jednym krańcu stołu siedziała Montespan wraz z Marie Thérèse, na drugim Françoise z Chevalierem i Philippem, zaś po środku tkwił król. Tylko Henriette nie wiedziała za bardzo, gdzie powinna była się podziać. Nie potrafiąc się zdecydować, stanęła za Louisem. Zachichotała, widząc te przedziwne dwa stronnictwa, które utworzyły się po obu stronach francuskiego władcy. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wyciągnąć przedmiotu skrywanego pod swoją suknią, który rozwiązałby ten konflikt w pół minuty w dość nieprzyjemny sposób. Zakaszlała, odganiając od siebie dławiący ją dym, którego źródła nie potrafiła poznać od dwóch lat.
— Czyżbyś zaczęła przegrywać, Madame? — zagadnął z uśmiechem pan Lotaryngii do trzydziestokilkulatki, zgarniając z powrotem sakiewkę, którą ta jeszcze niedawno mu odebrała. — Nie martw się, przyzwyczaisz się.
Louis patrzył z przerażeniem to na prawo, to na lewo, przesuwając spokojnie swoje oczy, które raz wydawały się stalowe, a raz błękitne. Wiedział, że jego przeznaczeniem, podobnie zresztą jak Henriette, była bezstronność. To fortuna, przypadkowy bieg zdarzeń, na który od czasu do czasu wpływali ludzie, zadecyduje o tym, kto utrzyma się przy tym stole. I zgarnie wszystkie sakiewki. Podobnie było przecież z grą w karty. Należało zawsze kombinować, lecz każdy musiał radzić sobie z tym, co przydzielił mu los.
W głębi pomieszczenia zarysowała się ubrana po hiszpańsku męska sylwetka. Ambasador kroczył dumnie, wypełniając swoją postacią przestrzeń między dwoma rywalizującymi drużynami. W końcu zatrzymał się przed królem, ukłonił się i wykonał nieznaczny krok w bok. Zbliżył się tym samym do Marie Thérèse. A zatem siły były wyrównane. Doskonale.
— Jest pan utalentowanym dyplomatą, panie de Silvela — przemówił Louis, wodząc wzrokiem po zebranych. Z jednej strony czekało na niego zagrożenie zewnętrzne, a z drugiej wewnętrzne. — Wie pan zatem, że nie ma pokoju bez wojny.
Hiszpan nie wyglądał na zmieszanego. Przygotował się doskonale do tej rozmowy, miał bowiem aż za dużo czasu, by przemyśleć każdy ruch. Pójdzie gładko, o ile tylko monarcha pozwoli mu zabrać głos.
— Mogę się przyłączyć? — zapytał ambasador, przypatrując się odważnie władcy.
Louis uśmiechnął się blado. Podczas gdy jego towarzysze zajmowali się wymyślaniem zawoalowanych, metaforycznych wypowiedzi, on siedział cały czas w ciszy i wszystko analizował. Udało mu się też dzięki temu zgarnąć sporo złota. Zgromadził go zdecydowanie najwięcej spośród wszystkich.
— Nie będę już grał. Nie dopisuje mi dzisiaj szczęście.
Wstał powoli, pozostawiając swoją imponującą wygraną na stole, jak gdyby nie należało mu się nic z tego, co zdobył. Wyciągnął dłoń w stronę żony, którą ta nieśmiało pochwyciła, po czym odszedł z nią do innej części sali.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro