Rozdział 26 - Drzewka pomarańczowe
Madryt, 17 października 1659
Szelest poruszanych gałęzi zdołał oderwać hiszpańską infantkę od modlitwy. Rozbawione damy dworu towarzyszące jej na łódce chlapały się wodą i zanosiły głośnym śmiechem, ale ich pani miała doskonały słuch. Wiedziała, że ktoś skrywał się w ogrodzie i czujnie je obserwował. Natychmiast podniosła wzrok znad modlitewnika i przeniosła go na rosnące obok jeziora ogromne drzewo. Zmrużyła oczy i uśmiechnęła się mimowolnie. Skarciła się za to w myślach, po czym prędko powróciła do przerwanego zajęcia.
— Nie hałasujcie tak — szepnęła, uważając, by nie wyciągnąć szyi w kierunku, z którego dochodził szelest. — Nie mogę się skupić i jeszcze przez was trafię do piekła — zażartowała.
Nie udało jej się ponownie pogrążyć w modlitwie. Jej wielkie ciemne oczy, które otaczał wachlarz gęstych rzęs, nie spoglądały już wcale na trzymaną w dłoniach książeczkę. Spoczęły natomiast na przejrzystej tafli, w której odbijał się ten, którego pragnęła ujrzeć. Chował się zręcznie między gałęziami, nie wiedząc najwyraźniej, że został już nakryty przez księżniczkę. Ostrożnie przemykał coraz bliżej łódki, stąpając po najgrubszych fragmentach drzewa.
— Dzień dobry, señor — odparła spokojnie.
Młody ambasador podskoczył jak oparzony, usłyszawszy głos Marie Thérèse. Poruszył się nerwowo, stanął przez to na zbyt cienkiej gałęzi i runął jak długi prosto do wody. Ochlapał solidnie wszystkie damy, na co dwórki natychmiast zareagowały radosnym krzykiem. Córka króla Hiszpanii również rozpromieniała.
— Nie ma to jak orzeźwiająca kąpiel, prawda? — zapytała, gdy tylko się wynurzył. — Coś się wydarzyło, że postanowił pan... wpaść?
Wszyscy zachichotali. Tak, señor de Silvela postanowił wpaść na małą pogawędkę ze swoją przyjaciółką, ale nie spodziewał się, że wpadnie do jeziora. Chwycił się krawędzi łodzi i zręcznie wskoczył na pokład. Zakołysali się niebezpiecznie, lecz udało się im utrzymać na powierzchni. Dwudziestojednolatka przycisnęła do piersi modlitewnik, bojąc się, by się nie zamoczył. Jej towarzyszki wyżynały swoje wielowarstwowe suknie. Ich twarze głaskały intensywnie promienie zachodzącego słońca. Ona jedna siedziała w zacienionej części. Na jej blade oblicze nie spadało nigdy słońce. Zawsze była w cieniu.
— Zapadła decyzja, moja pani. Dzisiaj oficjalnie poproszono o twoją rękę po tylu latach negocjacji. Twój ojciec oczywiście się zgodził.
— A więc Louis XIV czy Leopold I? Rozstrzygnijmy to raz na zawsze.
Rozmowy przerywano i wznawiano wielokrotnie. Do 1659 roku na francusko-hiszpańskim froncie trwała wojna trzydziestoletnia, w którą zaangażowało się większość Europy. Poza tym przez znakomitą część swojego życia hiszpańska infantka pozostawała następczynią tronu, aż do niedawnych narodzin jej młodszego brata. Mając w końcu męskiego potomka, władca mógł wydać swoją najmłodszą córkę za mąż.
— Chciałbym móc powiedzieć ci, że możesz wybrać sama — zaśmiał się ambasador. — Niestety nie mogę. Chociaż jestem pewien, że podjęłabyś najlepszą decyzję.
— Gdybym mogła o sobie stanowić, nigdy nie opuściłabym ojczyzny, panie. Zaś moim mężem zostałby ten, którego szczerze pokochałam... Ależ proszę wiosłować, skoro raczył pan się dołączyć! My jesteśmy już zmęczone!
Złota łuna nieśmiało dotknęła jej włosów, lecz natychmiast się cofnęła. Zasłonił ją cień rozłożystego drzewa, na którym jeszcze niedawno ukrywał się mężczyzna. Od czasu do czasu de Silvela spoglądał dyskretnie na przyjaciółkę, z całych sił starając się pchać łódkę do przodu. Ruszyła szybciej niż kiedykolwiek. Damy śmiały się nawet, że od takiej prędkości dostaną wkrótce zawrotów głowy.
Chciał zaimponować Marie Thérèse. Ujrzeć rzadko obecny na jej twarzy uśmiech. Była przecież taka piękna i świeża, a tak rzadko się śmiała. Podczas studiów i podróży wielokrotnie spotykał bardziej urodziwe kobiety, lecz żadna nie sprawiła, że jego serce zabiło tak mocno. Kiedy tylko pozwalały mu na to wykonywanie przy wiosłowaniu ruchy, podziwiał jej ciasno spięte czarne włosy, na których spoczywał welon. Jej głębokie jak bezdenna studnia ciemne oczy. Jej jasną jak na ciepły madrycki klimat cerę.
— Nie będę cię trzymał dłużej w niepewności, señora.
Odłożył wiosło i wyciągnął swoją dłoń w stronę księżniczki. Ujęła ją niepewnie. Ambasador zamienił się z nią miejscami. Pomógł jej usiąść po drugiej stronie chwiejącej się łódki, po czym sam zasiadł znacznie pewniej wśród jej dwórek. Sylwetka Hiszpanki rozbłysła w październikowym słońcu.
— Nie pojmuję takiej odpowiedzi, mój panie. Jakby tego było mało, zaraz się spalę. Proszę zatem mówić: król Francji Louis XIV czy cesarz rzymski Leopold I?
— Będzie pani rządzić słońcem. Nigdy już dla pani nie zgaśnie. Tego pani życzę... — powiedział dziwnie łamiącym się głosem.
Uniosła w zadziwieniu brwi. Dlaczego po prostu nie odpowiedział bez zbędnego owijania w bawełnę? Chwilami nie rozumiała metafor kwiecistego języka ambasadora. Marie Thérèse była panienką twardo stąpającą po ziemi, przez wiele lat przygotowywano ją bowiem do przejęcia władzy. Nie zapowiadała się jednak na wymarzoną władczynię. Co prawda dobrze radziła sobie w przedmiotach ścisłych, znała sztukę prowadzenia wojny, zawiłości finansów. Tymczasem, brakowało jej talentu dyplomatycznego, umiejętności rozpoznawania subtelności językowych i czytania w myślach tych, którzy pojawiali się na jej drodze. Nie znosiła więc pełnych aluzji i drugiego dna odpowiedzi na kwestie polityczne, a polityczną sprawą z całą pewnością było jej małżeństwo.
— Nie przepadam za słońcem. Zamieńmy się z powrotem.
Gdy wreszcie spoczęła w chłodnym, kojącym cieniu, westchnęła z ulgą. Szepnęła coś do otaczających ją dam dworu tak, aby de Silvela nie usłyszał ani słowa. Spojrzała na niego zniecierpliwiona.
— A kogo ty byś wolała, señora? — Dyplomata naprawdę nie był w stanie po prostu podać imienia jej narzeczonego. Domyśliła się, jak bardzo musiało to być dla niego trudne.
— Wybrałabym Louisa XIV. Jego matka jest moją ciotką. Mówi po hiszpańsku, zawsze o mnie pyta w listach. Poza tym wciąż oficjalnie sprawuje regencję. A zatem nie czułabym się tak obco we Francji... Przynajmniej dopóki król naprawdę by mnie nie pokochał.
— Cieszę się niezmiernie, że mogę przekazać dobre wieści — odparł Hiszpan, lecz ton jego głosu wskazywał na coś zupełnie innego. — Próbowałem cię uczyć francuskiego, moja pani. Stwierdzam z przykrością, że jest to absolutnie niemożliwe. Być może twój przyszły mąż zdoła mnie zaskoczyć i wydobyć z ciebie parę zdań w tym języku — zaśmiał się, chcąc zlikwidować powstałe napięcie.
Marie Thérèse doskonale pamiętała każdą lekcję, jakiej udzielił jej pan de Silvela. Siadali wówczas na soczyście zielonej trawie pod cieniem drzewka pomarańczowego. Zapach cytrusów mieszał jej się z jego intensywnymi perfumami, które rozpoznałaby chyba wszędzie. Nierzadko urządzali sobie przy okazji piknik. Antonio wyjmował pięknie zdobiony zeszyt i zapisywał w nim zdania po francusku. Obserwowała uważnie ruchy jego zgrabnych dłoni, estetyczne zawijasy stawiane przez niego przy każdej literze, słuchała jego kojącego głosu, dźwięku pióra przesuwającego się po papierze. Jak miała nauczyć się czegokolwiek, kiedy ich palce stykały się podczas podawania notesu i dotyk ten pozostawał z nią potem na resztę dnia? W pamięci pozostawało jej więc wszystko, co wydarzyło się podczas lekcji... oprócz francuskiego.
— Dlatego właśnie powiedziałem, że będzie pani rządzić słońcem — zakończył swój wywód, wyrywając ją z rozmyślań. Nie zwróciła uwagi na ani jedno wypowiedziane przez niego wcześniej zdanie.
— Nie pragnę wcale rządzić słońcem. Stokrotnie wolałabym zamiast tego móc oglądać każdego dnia wschody i zachody w Madrycie. Tak jak dziś na tej łódce z panem.
Biegłemu w sztuce retoryki dyplomacie zabrakło słów. Chwycił ponownie za wiosło, lepiej zbierało mu się bowiem myśli w ruchu. Damy dworu zdawały się być pochłonięte rozmową, prawdopodobnie na prośbę swojej pani.
— Mamy wielkie szczęście. Nieważne, gdzie będziesz, w ojczyźnie czy na obcej ziemi, będzie nam świecić to samo słońce, señora... A jeśli za nim kiedyś zatęsknisz... — Zagryzł wargi, usiłując powstrzymać uderzającą go falę tęsknoty za kobietą, która przecież siedziała wciąż naprzeciwko niego. — To wtedy ci o nim opowiem... Gdy tylko przyjadę na francuski dwór, opiszę ci, jak pięknie lśni nad drzewami pomarańczy.
***
Zaczęło świtać, lecz królewski potomek nie pojawił się jeszcze na świecie. Na twarzy ambasadora de Silveli zagościły pierwsze promienie słońca. Stał nieco dalej, lecz wciąż dostępował zaszczytu uczestniczenia w tym osobliwym przyjęciu porodowym na tyle blisko królowej, że ich spojrzenia krzyżowały się od czasu do czasu. Dojrzawszy go wśród tłumu, Marie Thérèse całkowicie zapomniała o oskarżeniu, jakim przed chwilą obrzuciła Françoise. Po dłuższej chwili wydało jej się ono zresztą zupełnie absurdalne. Czyż na wersalskim dworze nie było już innych mężczyzn od jej małżonka?
Louis znajdował się najbliżej jej łoża. Podstawiono mu nawet bogato zdobiony fotel. Monarcha jednak, w przeciwieństwie do drzemiącego na stojąco dworu, nie zmrużył oka i uważnie przypatrywał się całemu procesowi, nie okazując przez całą noc ani cienia zmęczenia. Spoczywał na krawędzi siedzenia, w każdej chwili gotowy się z niego poderwać. Hiszpanka miała nadzieję, że dzięki temu zasłaniał to jakże wspaniałe widowisko przed zaciekawionymi spojrzeniami gapiów. Prywatność Marie Thérèse nie interesowała nikogo. A na pewno nikt nie poświęciłby dla niej pewności, że dziecko nie zostało podmienione. Ani nie zmarnowałby okazji, by pokazać się publicznie w swojej nowej toalecie.
Znienawidzony przez nią szwagier, rozpustnik i sodomita, nasyciwszy już oczy wszystkim, czym tylko się dało, zachrapał głośno. Opierał się całym ciężarem o przyciśniętą do ściany Henriette i wydawał z siebie odgłosy, których nie powstydziłby się śpiący niedźwiedź. Pierwszy raz zobaczyła na twarzy Angielki wyraz szczerego współczucia, Minette sama w końcu została niedawno matką i dziękowała Bogu, że z jej porodu nie zrobiono najbardziej tłocznej od wielu miesięcy imprezy. Françoise, ściskająca przez tyle godzin dłoń przyjaciółki, wybiegła dwa razy z jej komnat. Chrapaniu księcia Orleanu towarzyszyły zatem dźwięki uderzających w podłogę, a za drugim razem w miskę, wymiocin.
Rodząca nie zwróciła na to uwagi. Jej wyrażający niewyobrażalny fizyczny ból wzrok utkwiony był w stojącej obok króla Madame de Montespan. Metresa kilkukrotnie okrążyła jego fotel, a w trakcie całego porodu zrobiła wiele kółek dookoła apartamentów jego żony. Za każdym razem wszyscy rozsuwali się od razu w głębokim ukłonie, gdy tylko chciała przejść. Podczas gdy w pomieszczeniu było duszno i obserwatorzy stykali się ze sobą ramionami, ona swobodnie spacerowała, wracając od czasu do czasu do Louisa. Przyprowadziła nawet ze sobą trójkę kilkuletnich dzieci — dwóch chłopców i dziewczynkę, owoce jej miłości z monarchą. Pociechy markizy wyglądały na znudzone, ale żadne z nich nie odważyło się odezwać do matki. Marie Thérèse doskonale zdawała sobie sprawę, że specjalnie kazała je ustawić na widoku, by pochwalić się przed rywalką swoim licznym potomstwem i niewerbalnie przekazać jej, że jeśli nie urodzi syna, a Ludwiczka spotka jakieś nieszczęście, to ona bardzo chętnie posadzi któregoś ze swoich chłopców na tronie. Na co dzień nie miała życzenia się z nimi widywać, pozostawiając je pod opieką guwernantek.
— Czwartkowej nocy ktoś chyba zabłądził w korytarzach Wersalu, Sire — wyszeptała do Louisa, opierając swoją dłoń na jego ramieniu. Montespan błyszczała z każdym ruchem od licznej biżuterii i wspaniale zdobionej sukni. — Nie oczekiwałam tak nieprzyjemnej niespodzianki.
Louis dopiero teraz zdał sobie sprawę, że był przecież umówiony ze swoją faworytą. Od ponad dziesięciu lat spotykał się z nią regularnie, jeśli przebywał w pałacu. Potrafił nawet wrócić wcześniej z polowania albo przyjechać z innej posiadłości, byle tylko podtrzymać czwartkową tradycję. Obdarzył ją pustym spojrzeniem. Nie miał pojęcia, dlaczego, ale wyjątkowo zirytowała go myśl, że markiza chciała robić mu wyrzuty z powodu naruszenia ich rytuału.
— Oczywiście mam na myśli posłańca z listem od ciebie, mój panie. Musiał się nieszczęśnik zagubić gdzieś po drodze. Nie przekazano mi bowiem, że mam się ciebie nie spodziewać. Martwiłam się, czy mój król miewa się dobrze... Bo przecież wysłałeś mi wiadomość i na pewno o mnie nie zapomniałeś.
— Każdemu zdarzy się zabłądzić, Madame — odparł spokojnie, po czym przeniósł wzrok na dzieci. Zawsze dbał o to, by i one otrzymały nieco uwagi od ojca, przynajmniej ten jeden wieczór w tygodniu. — Nie napisałem do ciebie. Mimo to cieszę się niezmiernie, że pozwoliłaś mi ujrzeć moje małe skarby. Bardzo się za nimi stęskniłem.
Niechcący szturchnął delikatnie kochankę, gdyż nieoczekiwanie podniósł się z fotela i podszedł do stojącej w rządku trójki rodzeństwa. Maluchy skłoniły się grzecznie ojcu, a potem po kolei ucałowały jego dłoń. Jedynie najmłodsze dziecko Louisa i Montespan popatrzyło na niego zagubionym wzrokiem. Mężczyzna uśmiechnął się i pogłaskał włosy trzyletniej dziewczynki. Kiedy jednak przykucnął, córka rzuciła mu się w ramiona.
— Wybacz, Antoinette wstydzi się tłumów, Sire — wytłumaczył najstarszy.
— Nie rozumiem. Wersal to takie kameralne miejsce — zażartował, przyciągając bliżej siebie również swoich synów. — Tak rzadko widuję wasze twarze i słyszę wasze głosy. Zupełnie jakby nie było was w pałacu. To miłe z waszej strony, że nie przysparzacie guwernantkom kłopotów, ale chciałbym czasem się dowiedzieć, że trochę narozrabialiście. Inaczej nikt nie rozpozna w was ojca.
— Matka woli, byśmy siedzieli grzecznie u siebie. A ja nie mogę już znieść Auguste'a. Wolałbym pobawić się dla odmiany z Ludwiczkiem — odezwał się drugi chłopiec.
— Wiedz, że nawet król nie może czasem znieść własnego brata.
— Naprawdę? — zapytali obaj równocześnie, na co Louis przytaknął z uśmiechem.
Antoinette wtuliła się mocniej w tatę. Odgarnął rude loki z jej twarzy. Tak bardzo przypominała mu żeńską wersję jego samego. On też kiedyś miał ogniste włosy jako dziecko. Upewniwszy się, że końca porodu wciąż nie było widać, ucałował swoją jedyną córkę i spojrzał głęboko w jej zielone oczy.
— Cała noc na nogach, tak? Masz już dosyć? — Monarcha pogłaskał ją delikatnie po piegowatym policzku. — Przynieście fotel dla królewny! — zawołał, po czym podniósł dziewczynkę. — Fotel, nie krzesło!
Odepchnął zniecierpliwiony drewniany mebel, który wcale nie wyglądał na wygodny ani godny jego córki. Natychmiast go zabrano, zanim jednak zdążono przynieść to, czego oczekiwał król, ten posadził już swoją najmłodszą pociechę w swoim własnym fotelu, uprzednio odwróciwszy go w innym kierunku, by nie patrzyła z tak bliska na poród.
Po apartamentach rozniósł się brzęk metalowego narzędzia. Cały proces trwał już, zdaniem doktora i akuszerek, zbyt długo. Wśród krzyków Marie Thérèse dało się słyszeć krótkie Trzeba naciąć krocze z ust medyka. Twarz ambasadora wykrzywiła się nieznacznie. Ludwiczek zbliżył się do braci, a starszy z nich objął go ramieniem. Montespan zmierzyła surowym wzrokiem chłopców. Philippe d'Orléans obudził się i popatrzył zdezorientowany dookoła, po czym zasnął ponownie. Henriette z trudem stała na nogach, czując na sobie ciężar męża. Françoise zagryzła nerwowo wargi, starając się jednocześnie hamować odruchy wymiotne. Louis podszedł jeszcze bliżej żony i oczekiwał w napięciu. Gdy ta wyciągnęła do niego dłonie z przerażenia, ujął je i ucałował.
Pół godziny później dziecko się urodziło. Usłyszawszy jego płacz, władca odetchnął z ulgą. Tym razem jego potomek przyszedł na świat żywy. Czy aby na pewno był to jednak kolejny następca? Król spojrzał z wyczekiwaniem na doktora, delikatnie głaszcząc zaciśnięte na jego ramieniu palce Hiszpanki.
— Ileż można czekać?! — krzyknął, na co Marie Thérèse wzdrygnęła się natychmiast.
Mimo niewysłowionego wyczerpania przez jej głowę przebiegło tysiące myśli: Co jeśli urodziła dziewczynkę? Jak bardzo zawiedziony i wściekły będzie jej mąż, że nie doczekał się kolejnego syna z prawego łoża? Przecież Ludwiczek tak często chorował! W obecnej sytuacji monarcha nie mógł czuć, że ciągłość dynastii została zagwarantowana. Czy pomyśli, że to wszystko jej wina i że wystarczająco się nie postarała?
— Prędzej, człowieku!
— Nie wiem jeszcze, Wasza Wysokość — skłamał ze stoickim spokojem doświadczony medyk.
Doskonale wiedział, jak należało postępować w takich sytuacjach. Przyjrzał się uważnie dziecku, konsultując się szeptem z akuszerkami. Królowa mocno złapała Louisa za ramię, lecz nie zdołała go zatrzymać. Wyrwał się jej i energicznie podszedł do noworodka.
— Gratulacje, Sire. Wyjątkowo zdrowa dziewczynka.
Madame de Montespan zaśmiała się bezgłośnie, spoglądając triumfalnie na Marie Thérèse. Pogłaskała włosy swoich dwóch synów, nie spuszczając z niej wzroku. Hiszpanka nie miała nawet siły zareagować. Powoli zanurzyła swoją głowę w aksamitne poduszki, drżąc z bólu i wyczerpania. Zdołała jedynie dostrzec rozbiegane oczy męża, które wędrowały od jego najmłodszego dziecka do łoża małżonki. Nie potrafiła odgadnąć kryjących się w nich emocji.
Myślami była już jednak daleko od wersalskiego pałacu. Pływała na łodzi po przejrzystej tafli jeziora w Madrycie. Na wargach czuła smak hiszpańskiego wina. W powietrzu unosił się zapach drzew pomarańczowych. Pod jednym z nim siedział ambasador de Silvela.
Woń cytrusów nagle została przytłoczona przez odór wydobywający się ze spalanych zwłok. Przed oczami stanęła jej drobna brunetka. Uniosła jej dłonie, przybliżyła do nich ledwo tlącą się świecę i powtarzała jak mantrę Zaklinam cię, pomóż mi. Nie odpowiedziała. Nim płomień zgasł, dojrzała kilka strumieni krwi sączących się jakby z wnętrza jej palców i ściekających miarowo na marmurową podłogę. To, co dzieje się w ciemności, zawsze wychodzi na jaw, gdy rozbłyśnie słońce. Zawsze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro