Rozdział 22 - Bliskość i obcość
— Czyżby Montespan w końcu ochrypła od swoich krzyków i nie mogła już śpiewać? Cicho coś w tym Fontainebleau! Nieswojo mi, gdy nie drażni nas tym pięknym, lecz jakże diabelskim głosem — zażartował Philippe, spoglądając jednocześnie na markizę. Od razu po tych słowach zwrócił się z powrotem w stronę otaczających go młodych mężczyzn. — Żałujcie, że nie słyszeliście, jak wydzierała się w namiocie króla po ostatnim polowaniu. Niczym podduszana gęś. Jakoś tak...
Książę zaczął wydawać z siebie przedziwne dźwięki imitujące wzdychanie kobiety. Stojący wokół niego faworyci zaśmiali się natychmiast. Proponowali nawet własne wersje jej jęków, obrzucając ją od czasu do czasu szyderczym spojrzeniem. Nie zrobiła jednak tego, co miała w zwyczaju robić za każdym razem, gdy brat króla wyśmiewał się z niej w towarzystwie swoich kochanków. Nie opuściła pomieszczenia, lecz wstała z fotela, odłożywszy uprzednio niedokończoną robótkę. Podeszła do roześmianych mężczyzn i skrzyżowała ramiona na piersi.
— Musiałeś mnie zatem pomylić z samym sobą, Monsieur. Nie widziałam się bowiem z Jego Wysokością. Ośmieliłabym się wręcz stwierdzić, że zaczynasz tracić zmysły pod wpływem swojej szalonej małżonki.
Jeden z młodzieńców nie dał jej nawet dokończyć zdania. Zajęczał przedrzeźniająco, co wywołało kolejną salwę śmiechu. Jedynie Philippe zachował powagę. Prędko uniósł dłoń, uciszając tym samym swoich towarzyszy. Spojrzał podejrzliwie na Montespan i zapytał:
— Kto to w takim razie był? Chciałbym poznać tę uroczą niewiastę i pożalić się jej na nieprzespaną noc. Ty na pewno będziesz wiedzieć. Jesteś w końcu czarownicą i wiecznie wtykasz nos w nie swoje sprawy.
Podał wiercącą się w jego ramionach Kluskę mężczyźnie po swojej lewej stronie. Zbliżył się do markizy. Postawił przed nią kieliszek, zapraszając ją po raz pierwszy w swoje starannie dobrane grono kompanów. Kobieta odsunęła jednak wino, patrząc mu odważnie prosto w oczy.
— Masz rację. Dobrze wiem, kto to był. Ptaszki mi wyćwierkały... Trzeba być naprawdę wyjątkowo ograniczonym, by ich nie słyszeć, panie. Wystarczy się rozejrzeć i zgadnąć, kogo nie ma jeszcze w pałacu, gdyż zajęty jest zabawianiem władcy. Tymczasem, niektóre damy okazują tyle spostrzegawczości, że nie są w stanie dostrzec, że ich własna dwórka uwodzi im męża od kilku miesięcy. Na szczęście król ma jeszcze inne faworyty, które widzą nieco więcej. Dzięki temu i one dowiedzą się w końcu prawdy.
Madame de Montespan wykonała krok w stronę księcia. Z gracją ujęła kryształowe naczynie, pociągnęła spory łyk i zmierzyła go wzrokiem od stóp do głowy.
— Królowa wpadnie w taki szał, że ta nieszczęśniczka nie zdąży mrugnąć, a już znajdzie się daleko od Wersalu. Nie przejmuję się nią zatem. Los pani d'Aubigné przypomina mi pokaz fajerwerków. Nie można jej odmówić spektakularności, umie się dobrze zaprezentować na odpowiednim tle, nawet zachwycić samego króla. Jest wielobarwna, fascynuje, błyszczy... Szkoda tylko, że sztuczne ognie gasną tak szybko.
Książę Orleanu słuchał uważnie markizy, niedowierzając jej słowom. Musiała się mylić. To prawda, Louis był niezwykle zauroczony guwernantką swojego syna, ale przez tak długi czas nie zdecydowali się na żaden cielesny akt, który miałby przypieczętować ich uczucie. Françoise mówiła mu o wszystkim, obiecali sobie przecież, że nie będą mieli przed sobą sekretów. Nie przypominał sobie jednak, by ujrzał ją w Fontainebleau po polowaniu. Nie odwiedziła go ani razu przez kilka dni, co nigdy wcześniej się nie zdarzało. Zanim porozmawiał z królewską metresą nie przyszło mu do głowy, że to być może jego jedyna przyjaciółka towarzyszyła władcy w lesie. Wnet przemknęło przed nim tysiące myśli: Louise de la Vallière została zupełnie zapomniana przez kochanka i nie wezwał jej ponownie po narodzinach ich syna, Henriette spała z nim w jednym łożu, więc ją też natychmiast wykluczył, Montespan stała przed nim dumnie właśnie w tej chwili, w której próbował odgadnąć, o kogo mogło chodzić. Co więcej, ta znienawidzona przez niego wiedźma była jedną z najlepiej poinformowanych osób na dworze. Markiza niemal zawsze miała rację. Dlaczego zatem tak bardzo usiłował sobie wmówić, że Françoise na pewno nie spędziła nocy z królem?
— Twierdzisz, że to pani d'Aubigné? — spytał dziwnie słabym głosem, na co od razu zwrócili uwagę otaczający go mężczyźni.
— Ja to wiem, Monsieur. Widziałam, jak wchodziła do namiotu Jego Wysokości, nim wróciliście z polowania.
Twarz Philippe'a drgnęła niemal niezauważalnie, po czym niespodziewanie się wykrzywiła. Nie umiał opanować tego odruchu. Zmarszczył brwi, patrząc na kobietę w taki sposób, jakby czymś mu zawiniła. Nie potrafiła określić, co miała oznaczać ta przedziwna reakcja, ani jaką dokładnie emocję wyrażało jego oblicze. Zanim wysnuła jakąkolwiek teorię, książę ruszył przed siebie energicznym, wręcz agresywnym krokiem. Odepchnął stojących na jego drodze towarzyszy i niebawem zniknął im z pola widzenia. Podążał gorączkowym marszem w stronę komnaty Marie Thérèse. Nie odnalazł tam swojej przyjaciółki. Nie było jej też przy jego bratanku. Wypytywał wszystkich. Nikt jej nie widział. Dlaczego na Boga tak bardzo potrzebował ją ujrzeć i upewnić się, że to nie ona gościła w namiocie króla? Minął Henriette. I ona nie miała pojęcia, gdzie podziewała się guwernantka. Zignorował to, co powiedziała na inny temat. Nic innego się nie liczyło. Musiał ją zobaczyć właśnie teraz. Co spowodowało, że nagle poczuł się znacznie bardziej zdradzony niż wtedy, gdy jego własna żona wdała się w romans z władcą?
Zatrzymał się pośrodku reprezentacyjnej sali, po której ponad rok temu Louis gonił Françoise, nie znając jeszcze tożsamości damy w masce. Philippe przypomniał sobie o tym fakcie, gdyż Madame du Soleil Levant wspomniała tę romantyczną pogoń w jednym z czytanych przez niego w sekrecie listów. Rozejrzał się dookoła. Nie wiadomo, skąd uderzyła go fala tak wielkiej nienawiści do galerii XVI-wiecznego króla Francji, że nie potrafił się opanować. W głowie ryknęła mu tylko jedna myśl:
Zniszcz to przeklęte miejsce.
Nie zamierzał kłócić się sam ze sobą. Nie zwariował na tyle, by prowadzić debaty w samotności. Zamiast tego zręcznym ruchem chwycił za stojące pod ścianą krzesło i rzucił nim z całej siły o ogromne lustro, które rozbiło się na niezliczoną ilość odłamków. Trzask niósł się jeszcze długo po wielkiej sali. Przyniósł mu ulgę, lecz tylko chwilową. Namawiające go do dzieła zniszczenia odgłosy w jego głowie tylko przybrały na intensywności. Podbiegł do leżącego na ziemi krzesła, uniósł je najwyżej, jak potrafił i uderzył nim mocno o drewnianą podłogę. Złamało się natychmiast na dwie części, dlatego niebawem trzymał je już w obu dłoniach, krzycząc na całe gardło. Wyrzucił je za siebie, po czym złapał za kolejne i cisnął nim w wiszący przy suficie kryształowy żyrandol, który wkrótce niebezpiecznie się przekrzywił, a następnie spadł z hukiem, gdy trafiły w niego jeszcze dwa fotele.
Dlaczego mu nic nie powiedziała? Jak śmiała tak po prostu spędzić noc z jego bratem, nie uprzedziwszy go o tym? Oświadczyła mu przecież, że to jego wybrałaby na swojego przyjaciela, a nie Louisa! Jako pierwsza postawiła go ponad króla! Czy nie oznaczało to, że powinna zapytać go o zdanie? Przedstawić mu swój plan, zasięgnąć od niego porady? Któż znał bowiem władcę lepiej od jego najbliższej rodziny? A zatem i ona uznała, że może sobie zignorować obecność księcia Orleanu! I jej nie był już do niczego potrzebny! Czy zamierzała w ogóle dalej go odwiedzać, gdy osiągnęła już swój cel? Wciąż być jego przyjaciółką? Pić z nim herbatę, usypiać jego dzieci uroczą kołysanką, czytać wspólnie francuską poezję z minionych wieków? Ocierać jego łzy, trzymać go za rękę, głaskać jego włosy? Mówić mu, że jest wart więcej, niż wszyscy mu wmawiali? Powtarzać mu, że jest potrzebny? Przekonywać go, że nie jest jedynie nędznym zastępstwem, cieniem swojego brata, chmurą przysłaniającą słońce, lecz rządzącym w nocy księżycem?
To tutaj wszystko się zaczęło. Tutaj ponownie odebrał ci to, co należało do ciebie. Zniszcz to siedlisko zła.
Obracał więc w proch wszystko, co tylko stanęło mu na drodze. Usiłował zdjąć ze ścian olbrzymie obrazy, które były świadkami pierwszego intymnego spotkania kochanków, ale bezskutecznie. Okazały się za ciężkie dla drobnych ramion księcia, dlatego też po kilku nieudanych próbach ściągnięcia dzieł sztuki, Philippe uderzał już gorączkowo w okalające je pozłacane ramy, zostawiając na nich wgłębienia lub łamiąc je za pomocą tego, co pozostało z drewnianego krzesła. Przed każdym zadanym ciosem ryczał przeraźliwie, nie zwracając uwagi na wbijające się w jego palce drzazgi i pozostające w jego dłoniach odłamki szkła. Po jego twarzy spływały strumienie gorących łez, które zaczęły powoli ściekać na poranione ręce.
— Philippe!
Gardłowy krzyk nie zdołał jednak wyrwać go z napadu szału. Dalej zanosił się szlochem i kontynuował równanie z ziemią pięknej reprezentacyjnej sali. Kto miał w ogóle czelność się do niego w ten sposób zwracać? Louis zabawiał się przecież ze swoją ulubioną nałożnicą i nie zanosiło się na to, by miał zamiar wrócić po zmierzchu, kiedy drogi były najmniej bezpieczne, a widoczność ograniczona. Nikt nie miał zatem najmniejszego prawa nazywać go po imieniu. Ani tym bardziej chociażby próbować go powstrzymać od zdemolowania tego przeklętego miejsca.
Niebawem jednak jakaś ogromna siła pociągnęła go do tyłu. Szarpał się, nie wiedząc, kto odważył się rozkazać grupie mężczyzn, aby go pojmano. Był księciem, nie mógł więc pozwolić sobie na takie traktowanie. Rzucał się na prawo i lewo, póki nie dopiął swego i nie wyrwał się z ich uścisku, spadając przy tym przez przypadek na rozbite na podłodze szkło. Odskoczył w bok, jęcząc z bólu. Czuł wyraźnie, jak kryształowe odłamki wpijały się w jego skórę niemal na całym ciele.
— Na co czekacie?! Zabierzcie go gdzieś, gdzie nie zrobi sobie krzywdy!
Ledwo przypominał sobie ten kobiecy głos. Rzadko kiedy zwracał się bezpośrednio do niego. Od jego najmłodszych lat mówiąc synku, miał na myśli Louisa. Mówiąc kocham cię, zwracał się do Louisa. Mówiąc musimy go chronić, chciał strzec Louisa. Do niego zaś powtarzał tylko jedno zdanie: Ustąp bratu, jest przecież królem.
Czy matka pamiętała w ogóle, kiedy miał urodziny? Czy wiedziała, jak nazwał swojego psa? Czy miała pojęcie, w jakim żył strachu, by nie przyćmić jej pierworodnego? Czy kiedykolwiek interesowało ją, do kogo zabiło mocniej jego młodzieńcze serce? Czy opiekowała się nim w poważnej chorobie chociaż w połowie tak czule, jak zajmowała się Louisem przy błahej migrenie? Czy kiedykolwiek powiedziała jego bratu, by ten jeden raz nie odbierał mu czegoś, czego tak bardzo pragnął?
Nie.
Co więc sprawiało, że Anne d'Autriche rościła sobie teraz prawo do zwracania się do niego po imieniu niczym do członka swojej rodziny? Dlaczego uznała, że może tak po prostu do niego podejść, gdy cierpi i okazać mu matczyną troskę? Spojrzał na nią z tak wielką nienawiścią, że jego wzrok zmroził jej krew w żyłach. Nie była już regentką, a on wielokrotnie towarzyszył Louisowi w trakcie wypełniania przez niego obowiązków wobec królestwa. Czasy się zmieniły. To on był teraz bliżej słońca niż ona. Nie będzie mu zatem wydawać żadnych rozkazów. Nie będzie nawet na niego patrzeć bez jego pozwolenia ani zabierać głosu w jego obecności.
— Co ty wyprawiasz, dziecko? — syknęła, karcąc go wzrokiem.
Poruszył się niespokojnie pośród odłamków szkła, które zabrzęczały złowrogo. Wziął głęboki oddech, połykając napływające do jego oczu łzy. Podparł się ociekającymi krwią dłońmi i wstał, trzęsąc się z bólu i emocji. Drżącą dłonią odgarnął ze swojej pięknej twarzy posklejane od potu włosy. Zmrużył powieki, zebrał się w sobie i przemówił najbardziej jadowitym tonem, na jaki było go stać:
— Twój syn, pani, jest na polowaniu ze swoją ulubioną dziwką. Proszę cię, byś zwracała się do mnie Monsieur według dworskiej etykiety, którą tak przecież kochasz.
Królowa zaniemówiła. Jej spojrzenie biegało po całym pomieszczeniu, nieśmiało zahaczając o jej najmłodsze dziecko. Przyglądała się rozbitemu lustru, potłuczonemu żyrandolowi, połamanym ramom, doszczętnie zniszczonym krzesłom, leżącym na podłodze kawałkom szkła, które błyszczały nieśmiało wśród kropel krwi sączących się z kończyn księcia. Philippe wyglądał tak, jakby właśnie stoczył z kimś walkę. W jego oczach wciąż jednak tańczyły niepewnie łzy.
— Nie będę zwracać się do chłopca, którego urodziłam, per Monsieur.
— Do chłopca, którego urodziłaś na wszelki wypadek?
Zagryzł wargi, hamując kolejną falę płaczu. Jego ciało przebiegły dreszcze. Chciał znów zabrać głos i dokończyć zdanie, ale odjęło mu zdolność mowy. Złapał nerwowo powietrze i otarł swoje mokre policzki, pozostawiając na nich czerwone ślady, które wybijały się wyraźnie na jego alabastrowej cerze.
— Na wypadek, gdyby coś złego spotkało twojego ukochanego syna? Wtedy... wtedy ten chłopiec mógłby okazać się przydatny, prawda?
Anne d'Autriche stała jak wryta. Wstrzymała oddech. Patrzyła z przerażeniem na dwudziestoczteroletniego mężczyznę, którego usiłował złapać spazmatyczny szloch. Uciekał przed nim, jak tylko mógł. Zaciskał mocno zęby, podsycał w sercu swoją niewyobrażalną nienawiść do starszej kobiety, która uważała się za jego rodzinę. Zbliżył się do niej, utykając.
— Nigdy więcej nie podawaj się za moją matkę... Louis jest moim bratem, ale ja nie jestem twoim synem, Madame.
Philippe skierował się zdecydowanym krokiem do wyjścia, depcząc po resztkach kryształowego żyrandola. Wkrótce natknął się jednak na dwie ludzkie sylwetki, które przypatrywały mu się w zdumieniu od dłuższego czasu. Najpierw napotkał wzrok brata. Wiedział już zatem, kogo ujrzy tuż obok niego. Przygotował się na to. Nieśpiesznie przeniósł najbardziej szydercze i zimne spojrzenie na stojącą u jego boku kobietę. Nigdy wcześniej nie popatrzył na nią w ten sposób. Uśmiechnął się w duchu, widząc zagubienie w jej lodowato niebieskich oczach. Skoro była w stanie tak doskonale radzić sobie bez niego, powinna sobie poradzić nawet mając go po przeciwnej stronie barykady. Żałował, że nie zdołał podobnie rozprawić się wzrokiem z Henriette, gdy wyszły na jaw jej głębokie relacje z królem. Tym razem jednak wiedział, że nie dało się tego zrobić lepiej. Wiejący od niego chłód zmroził do szpiku kości tę, którą jeszcze niedawno uznawał za przyjaciółkę.
— Ciepło ci w promieniach słońca, Madame? — wycedził przez zęby. — Grzej się, póki możesz. To żałosne zastępstwo króla sprowadzi na ciebie wkrótce taką zimę, że zatęsknisz za letnim powietrzem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro