Rozdział 18 - Złote loki
Po ogromnej sali balowej, w której ustawiono długie stoły i setki krzeseł, roznosiło się pobrzękiwanie sztućców, odgłosy pełnych kurtuazji rozmów, szelest najlepszych sukien, na jakie tylko mogły sobie pozwolić damy i postukiwanie obcasów po marmurowej podłodze. Wśród tysiąca przeróżnych dźwięków górowała bez wątpienia orkiestra dyrygowana przez Jeana Baptistę Lully'ego. Trwała uczta, podczas której podejmowano delegacje z Hiszpanii, Rzeszy oraz włoskich księstw. Jednak pomimo pozornego zamieszania, wszystkie oczy zwrócone były na francuskiego króla. Gdy tylko gospodarz wstał, cała sala zerwała się więc razem z nim. Louis powoli wodził wzrokiem po zebranych w taki sposób, że każdy miał wrażenie bycia uważnie obserwowanym. Spojrzenie to zdawało się być zatem nie tylko uprzejmym gestem powitania, ale też swoistym ostrzeżeniem.
— Mesdames, Messieurs, bienvenue à Versailles. Witam was w moim śnie i w moim teatrze.
Skinął delikatnie głową i uśmiechnął się subtelnie. Jego lśniący wszystkimi odcieniami złota strój, w którym przed rozpoczęciem uczty raczył gości pokazem baletowym, robił bez wątpienia największe wrażenie i wyróżniał go z tłumu. Jego tors zdobiły bowiem przypominające promienie słoneczne wzory znajdujące się na usztywnianym napierśniku.
— Powiada się, że słynny rzymski wódz Lukullus, który z resztą sprowadził do Europy czereśnie, świętował tak intensywnie, że do dziś we wszystkich zakątkach świata mówimy o lukullusowej uczcie, jeśli chcemy pochwalić gospodarza za wystawność jego przyjęcia. Gdy jednak pewnego razu kucharz zaserwował mu wieczerzę, w jego opinii nazbyt skromną, Lukullus głośno wyraził swoje niezadowolenie. Na nic zdały się tłumaczenia biednego sługi, że jego pan tego wieczoru jadł sam. Wódz miał bowiem odpowiedzieć: Dzisiaj Lukullus ucztuje z Lukullusem! — kontynuował król. Po twarzach dyplomatów i dworzan przemknęły cienie nieśmiałych uśmiechów. — Dlatego niech wszyscy tu dziś zebrani będą pewni, że w Wersalu świętować będziemy podobnie każdą noc, dziękując za nią Bogu, a naszych uczt pozazdroszczą nam nie tylko cesarze Imperium Romanum, lecz sami Bogowie z Olimpu!
Po wzniesieniu toastu natychmiast rozległy się oklaski. Louis jednak nie zasiadł z powrotem do stołu. Skinął jedynie na Jeana Baptistę, a muzyka zabrzmiała ponownie. Szeroki rękaw jego pozłacanej koszuli zabłysnął od tego subtelnego ruchu, podobnie zresztą jak rudawe włosy, które w płomieniu miliona świec i odbijającego ich blasku paradnej zbroi wydawały się być koloru ognistego, a wręcz same płonąć najprawdziwszym ogniem. Jeśli król dopiero co zszedł z Olimpu, był bez wątpienia bogiem Słońca. Gdyby mógł wzniecić pożar przez intensywne spojrzenie, sam by się od niego uratował niczym jeden z żywiołów.
— Ucieszyłem się niezmiernie, gdy pan ambasador de Silvela postanowił uczynić nam ten zaszczyt i sprowadzić na francuskie ziemie sto koni andaluzyjskich pochodzących z najlepszej hiszpańskiej hodowli. Wielu szlachetnych panów chciałoby bowiem posiadać tak doskonałego konia w swojej własnej stajni, mimo że jego zakup sprawia wiele trudności ze względu na ochronę czystości krwi tych dostojnych stworzeń. Na pewno zatem ucieszyli się na wieść, że będą mogli nabyć jednego z nich. Otóż nic bardziej mylnego! Tak się składa, że zdołałem ich uprzedzić i sam wykupiłem wszystkie sto!
Sala wypełniła się śmiechem wyrażającym nie tylko rozbawienie, ale też niedowierzanie. A więc władca postanowił z zupełnie nieuzasadnionego kaprysu zademonstrować swoje bogactwo i potęgę. Któż potrzebował bowiem stu koni andaluzyjskich, nawet jeśli rządził ogromnym królestwem? Ceniono je przede wszystkim za ich piękno i pełne gracji ruchy, a nie za przydatność w wojsku.
— Każda z rodzin zasiadająca przy moim stole otrzyma zatem w prezencie od swojego króla takiego właśnie rumaka! Cóż to za władca, który nie ofiarowuje swoim wiernym poddanym drobnych upominków chociażby w postaci czystej krwi andaluza?
Louis zawiesił głos, dając gościom możliwość skomentowania między sobą tego niebywale hojnego i zaskakującego gestu. Spodziewano się wiele po uczcie wystawianej przez Króla Słońce, ale ten zdawał się przejść samego siebie. Biesiadnicy świętujący przy jednym stole z gospodarzem nie mogli uwierzyć we własne szczęście. Korzystając z zamieszania, dama w różowej sukni poprosiła siedzącego obok niej mężczyznę o dolanie jej wina.
— Nie zapomniałem jednak o nikim, kto sobie na zapomnienie nie zasłużył. Dla pozostałych również kazałem przygotować skromne podarunki w postaci szlachetnych kamieni i innych rozmaitych dóbr, którymi hiszpańska delegacja postanowiła w swojej wspaniałomyślności uraczyć mój dwór, przysyłając na niego kupców ze swoimi najlepszymi towarami... Niestety pan ambasador zdecydował, że sto koni to wszystko, na co stać króla Francji! Nie wpadł na pomysł, że każdy mój dworzanin powinien móc posiadać andaluzyjskiego rumaka, więc z bólem w sercu oświadczam wam, zabrakło nam nie złota, lecz towaru. Czyż wasz król nie obdarowuje wiernych sobie ludzi takimi upominkami, panie de Silvela? Nie praktykujecie tego w Hiszpanii?
Dyplomata zastygł w bezruchu. Niepewnie pokiwał przecząco głową, bo tego najwyraźniej oczekiwał od niego Louis. Skłonił się mu dostojnie, jakby chciał przeprosić, że nie przywiózł ze sobą całej stajni swojego pana.
Wkrótce zajął miejsce wśród pozostałych gości. Na wersalskich stołach znajdowało się wszystko, czego tylko mogła zapragnąć ludzka dusza. Jako przystawki podawano lekkie dania mające na celu pobudzić apetyt: oliwki, jarzyny, grzyby, szparagi, jajka, ostrygi, solone ryby oraz wędliny. Później doniesiono przyrządzone na wiele sposobów mięsa m.in. wołowinę, wieprzowinę, dziczyznę, a także fantazyjne gatunki ptactwa: nie tylko gęsi, kaczki, drozdy i kuropatwy, ale nie zabrakło też potraw z bocianów, jaskółek i papug. Stół dekorował groszek zdobiony najprawdziwszym złotem, fasola otaczana w bursztynie i ryż, w którym chowały się od czasu do czasu perły. Na deser zaserwowano owoce, orzechy, egzotyczne słodycze przywiezione ze wschodu i słynne na całym kontynencie sery. Pomiędzy kolejnymi posiłkami kosztowano doprawiane miodem wino, które szczególnie przypadło do gustu damie w różowej sukni.
— Król wybiera się na podbój Europy i chce nas wystraszyć. To jedynie element jego propagandy — szeptali między sobą dyplomaci, nie mogąc otrząsnąć się jednak z ogromnego wrażenia, jakie zrobiła na nich uczta.
Nagle do sali wkroczyło kilkunastu gwardzistów. Bezceremonialnie zatrzymali się tuż za krzesłami zajmowanymi przez niektórych członków parlamentu. Ich twarze nawet nie drgnęły, gdy ci z przerażeniem ich dostrzegli, po czym przenieśli lękliwy wzrok na władcę. Louis rozpromieniał w triumfalnym uśmiechu.
— Wersal to mój sen i mój teatr, jednak nie każdy potrafi w nim zagrać odpowiednio swoją rolę. Niektórzy zapominają tekstu, jeszcze inni nie mają pojęcia, w jaką postać powinni się wcielić, aż wreszcie, są to moi faworyci, jednostki, które nie wysiliły się nawet na tyle, by przeczytać scenariusz sztuki.
Ucichły wszelkie odgłosy. Po całej sali nie roznosił się absolutnie żaden dźwięk z wyjątkiem grającej jak na zawołanie trzy razy ciszej orkiestry. Zebrani, a w szczególności wybrani wcześniej przez władcę współpracownicy, wstrzymali oddech. Tak przynajmniej prezentowało się to w głowie Louisa, gdy szczegółowo planował przebieg uczty. Jak zawsze jednak na scenę musiał wkroczyć ktoś, kto widział jego spektakl zgoła inaczej — brat.
Philippe d'Orléans był bowiem jedyną osobą, która postanowiła zignorować nagłą zmianę atmosfery. Nie robiąc sobie nic z podniosłego tonu króla, pochłaniał ze swojego talerza horrendalnie wielkie porcje jedzenia, stukając przy tym sztućcami i szeleszcząc koronkami przy swoich rękawach, co wywoływało niemal nieznośny hałas w pełnej napięcia sytuacji. Podczas gdy nikt nie był w stanie przełknąć ani kęsa, książę wpychał w siebie swój ulubiony deser w takim tempie, jakby obawiał się, że ktoś może mu go chcieć odebrać. Na nic zdały się wymowne spojrzenia ze strony żony, matki czy brata. Pan Orleanu miał ochotę jeść i nie interesował go bynajmniej teatr Louisa ani wzrok, który skupiło na nim nagle kilkaset osób. Co prawda wydawane przez niego dźwięki doszły w końcu do jego uszu, więc podniósł głowę i rozejrzał się dookoła, trzymając wciąż między palcami sztućce, po czym wzruszył ramionami i kontynuował posiłek.
— Nie każdy zasługuje zatem na to, by być przeze mnie pamiętanym i miłowanym. Po śmierci tak drogiego mi kardynała Mazarina postanowiłem zmienić fasadę teatru, wreszcie wziąć ofiarowane mi przez Boga królestwo pod swoją ojcowską opiekę, aby uniknąć wypaczenia monarchii do stanu, który panuje w Anglii lub w Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Niektórzy jednak przespali koniec regencji... Zapomnieli, komu powinni być wierni. A więc skoro regencja skończyła się już kilka lat temu, ośmielę się zapytać, czym panowie zajmowali się przez ten cały czas? — władca zwrócił się do urzędników, za którymi znajdowali się gwardziści. — Czy mam z was jakikolwiek pożytek? Skoro mi nie służyliście, jesteście dla mnie niczym. Co zatem takie nic jak wy robi jeszcze na moim dworze?
Philippe przyglądał się z pełną buzią przemowie brata. Nie zaprzestał ucztowania nawet, gdy gwardziści wyprowadzali z sali ministrów wiernych królowej matce. Henriette kopnęła go pod stołem, żeby się zachowywał, ale i to nie odniosło skutku. Książę nie słuchał już dłużej tego, co do powiedzenia miał Louis.
— Zjedz coś, ostatnio giniesz w oczach. Miałem nadzieję, że trochę przytyjesz dzięki ciąży, a ty tylko ciągle chudniesz – wyszeptał do żony, która zmierzyła go od razu morderczym spojrzeniem. Wymamrotała coś o ich córkach i odeszła od stołu, wymyśliwszy wymówkę pozwalającą uciąć niewygodny temat jej pogarszającego się zdrowia.
Mężczyzna właśnie opróżnił kolejny talerz. Rozejrzał się dookoła, ale wszyscy kelnerzy zajęci byli słuchaniem króla, co bardzo się Philippe'owi nie spodobało. Nie miał jednak zamiaru czekać, aż ten skończy swój spektakl. Podobnie pomyślała zapewne dziewczyna siedząca naprzeciwko niego. W tym samym momencie sięgnęli po kolejną porcję deseru. Panienka okazała się być jednak szybsza i zdołała dobrać się do półmiska jako pierwsza. Książę obserwował z niemal fizycznym bólem, jak bezceremonialnie nakładała sobie wszystko, co na nim zostało.
Był pewien, że nigdy wcześniej jej nie widział, bo jej uroda od razu wyróżniała ją z tłumu. Miała może piętnaście albo szesnaście lat. Jej młodzieńczą twarz okalały skręcone w ciasne spirale złote loki. Ubrana była w błękitną suknię według najnowszej mody, na co Philippe od razu zwrócił uwagę. Bardziej jednak interesowało go to, że planowała pozbawić go jego ulubionego deseru. Wlepiał w nią zatem wzrok tak intensywnie, że spojrzała na niego zmieszana swoimi jasnoniebieskimi oczami. Niepewnie odstawiła przed nim pusty półmisek, uważnie się mu przyglądając. Uniósł brwi, pochylając się mocniej nad stołem.
— Widzę, że lubisz zaczynać od deseru, Mademoiselle. Większość mężczyzn woli subtelniejsze niewiasty, które nie przechodzą od razu do rzeczy — wycedził cicho przez zęby.
Nie miał pojęcia, czy powinien nazywać ją Madame czy Mademoiselle, a tym bardziej, czy takie żarty były odpowiednie dla jej wieku. Popatrzyła na niego wystraszona i obrzydzona jednocześnie. Philippe jednak nie potrafił wciąż odżałować, że zabrała mu sprzed nosa najbardziej smakowity kąsek wśród wszystkich potraw. Za kogo ta dziewczyna się w ogóle uważała, żeby w tak brutalny sposób pozbawiać go ulubionych słodyczy?
Nagle wyraz jej twarzy zmienił się nie do poznania. Wykrzywiła się w jakiejś bliżej nieokreślonej emocji przypominającej poirytowanie, urażoną dumę i zniesmaczenie razem wzięte. Oparła obie dłonie na blacie i jeszcze bardziej przybliżyła się do mężczyzny. Jej błękitne oczy przeszyły go na wskroś swoim hardym, ale też psotnym wyrazem.
— Mogę wymienić co najmniej kilka powodów, dlaczego powinieneś się wstydzić tego, co właśnie powiedziałeś, Monsieur. Jestem księżniczką Palatynu Reńskiego, narzeczoną Wilhelma Orańskiego i, co chyba w tym wszystkim najzabawniejsze, mam trzynaście lat.
— Ukradłaś mój deser, nie obchodzi mnie zatem, kim jesteś ani ile masz lat. Zwymiotujemy zaraz oboje, ty, aby zwrócić mi mój deser, a ja, aby pozbyć się tej obrzydliwej myśli, że zażartowałem w taki sposób do dziecka.
Philippe ledwo skończył zdanie, a już poczuł pulsujący ból w okolicy łydki. Blondynka kopnęła go pod stołem prosto w piszczel i patrzyła triumfalnie, jak starał się powstrzymać krzyk. Książę zagryzł swój bogato zdobiony koronkami rękaw, aby nie wydać z siebie żadnego odgłosu.
Panienka wyprostowała się natychmiast i zaczęła coś gorliwie szeptać siedzącej obok niej matce, która spoglądała podejrzliwie na księcia. Wszyscy zdążyli już zauważyć ich niepokojące zachowanie, więc należało czym prędzej położyć kres tej nieprzyjemnej sytuacji. Brat króla poczuł się niezmiernie głupio, że powiedział w taki sposób do trzynastolatki, wychodząc przy tym już znacznie gorzej niż tylko na impertynenta. Nie wiedział, czy to owo nieporozumienie, czy to horrendalne ilości pochłoniętego jedzenia zaczęły w nim powodować odruchy wymiotne. Należało jednak w jakiś sposób zareagować, rzucić jakiś niewinny żart lub ciekawą anegdotę, która rozluźniłaby atmosferę. Niestety szeroko pojęta kurtuazja i pełne galanterii rozmowy nie były mocną stroną Philippe'a. Mimo to postanowił spróbować.
— Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, czego brakuje mi podczas tej wspaniałej uczty — zwrócił się nerwowo do matki dziewczyny i kilku innych zasiadających w pobliżu kobiet. — Nie wiem, czy panie słyszały, ale w antycznym Rzymie lubiano jeść tak obficie, że z bólem serca akceptowano jakiekolwiek granice narzucane człowiekowi przez jego ciało. I na to znaleziono jednak sposób! Wkrótce przy każdej większej sali biesiadnej wbudowywano mniejsze pomieszczenie, do którego wchodzono, łaskotano gardło gęsim piórem i zwracano całą wieczerzę, by móc ucztować dalej. Nazywano to... — przerwał, widząc ich niekryjące zszokowania i obrzydzenia wyrazy twarzy. Jedynie blondynka śmiała się pod nosem. —... vomitorium.
Pan Orleanu jedynie pogorszył sytuację. Wszyscy zachichotali niezręcznie i z czystej grzeczności, nie mając na to najmniejszej ochoty. Przemowa króla dobiegła już dawno końca, podrygiwał więc wraz z Madame de Montespan do nieco żywszej pieśni wygrywanej przez orkiestrę. Siedząca nieopodal Françoise przyglądała się im uważnie. Nie mogła jednak po prostu zatańczyć z Louisem, kiedy ich relacja wciąż stanowiła tajemnicę dla Marie Thérèse, której właśnie towarzyszyła przy posiłku. Królowa nie zwróciła zupełnie uwagi na zmieszanie swojej dwórki, sama będąc zazdrosną o markizę. Spojrzenia Philippe'a i Françoise spotkały się, gdy tylko guwernantka na moment odwróciła wzrok od rywalki. Książę niemal niezauważalnie zagryzł wargi, widząc ból w jej oczach. Uśmiechnął się do niej łagodnie, chcąc dodać jej otuchy. Nie pomogło. Zrezygnowana podparła brodę na dłoniach i skupiła się na jakimś znajdującym się na końcu sali punkcie, byleby tylko nie dostrzegać króla z kochanką.
— Mogę też zatańczyć, mamo?
— Jesteś za młoda, Liselotte, już o tym rozmawiałyśmy. Siedź grzecznie i nie przeszkadzaj — odparła księżna, odbierając od kelnera kolejny kieliszek z winem. Dama w różowej sukni również skusiła się na swój ulubiony trunek.
Niebawem na stole pojawił się deser, który zdołał rozpętać kłótnię między biesiadnikami, ale nikt nie zwrócił już na niego uwagi. Jeszcze przed chwilą przejedzony Philippe wstał od stołu i ruszył w kierunku Marie Thérèse. Zaproponował szwagierce taniec, ale ta od razu oświadczyła, że nie tańczy ze względu na dziecko, czego i tak się spodziewał, a co pozwoliło mu ująć dłoń Françoise i wyrwać ją z bolesnych rozmyślań o Louisie. Nie wiedział zupełnie dlaczego, ale zadrżał nieznacznie, poczuwszy jej dotyk.
Nie była na początku przekonana, ale książę zdołał ją rozbawić podczas menueta, opowiadając jej o swojej rozmowie z księżniczką Palatynu. Wzruszyło ją, że natychmiast po ujrzeniu bólu w jej oczach, postanowił zareagować. Co więcej, układ umożliwił jej krótki kontakt z królem. Ułamek sekundy jednak wystarczył, by władca wsunął w jej dłoń niewielki zwitek papieru. Bojąc się, że nawet uśmiech byłby w stanie zdradzić ich uczucia, zamrugała szybciej powiekami i poruszyła brwiami.
— Jak się miewają małe nieszczęścia? — zapytał Philippe, gdy siedział znów przy stole, a obok niego pojawiła się w końcu żona.
Henriette jednak nie zajęła miejsca. Zastygła, opierając się na krześle. Lokaj nie wiedział, czy powinien je jej odsunąć, czy miała zamiar tak wisieć do końca uczty. Ona zaś jedynie patrzyła intensywnie na panienkę w błękitnej sukni. Coś było nie tak. Angielka obdarzyła blondynkę tak pełnym przerażenia spojrzeniem, jakby ta dopiero co zrobiła coś skandalicznego. Oddychała ciężko, podpierając się coraz mocniej. Tymczasem, dziewczyna wyjątkowo usłuchała rady matki i starała się nie przeszkadzać. Nieśmiało skierowała wzrok na kobietę, nie mając najmniejszego pojęcia, czym zasłużyła sobie na takie powitanie. Nie znały się, a Liselotte nie miała sobie nic do zarzucenia.
— Madame? Wszystko w porządku?
Głos Philippe'a odbił się Henriette echem i rozszedł po całej głowie. Myślała, że za chwilę padnie martwa na ziemię. Złapała się za klatkę piersiową i prawie zaczęła się dusić. Dookoła niej unosiła się szara mgła, była tego pewna. Odganiała ją nerwowymi ruchami, lecz bezskutecznie. Otoczyła ją z każdej strony, nie miała z nią szans. Powoli osuwała się na kolana, trzymając się kurczowo oparcia krzesła. Mąż natychmiast złapał ją w ramiona.
— Minette...
Skąd miała wiedzieć, kim była blondynka? Nigdy wcześniej jej nie widziała, a miała przecież tak piękne złote loki. Na pewno by ją więc zapamiętała... Musiała być kimś ważnym. Kimś, kto zrobił jej ogromną krzywdę. Albo kimś, kto miał ją skrzywdzić w przyszłości... Ale w jakiej przyszłości? Dlaczego ten dym przywiewał do niej głosy?
Minette, Minette, Minette. Ciągle tylko Minette. Ciekawe, czy byłaby teraz Minette, gdyby nie zaszła w ciążę. Zaśmiała się ironicznie na tę myśl. Jej twarz wykrzywił szaleńczy grymas. Zaraz, zaraz... To na pewno Philippe tak o niej mówił? Przetarła oczy, ale cały świat zasłaniała jej ta nieznośna szara mgła! Nie, to nie mógł być jej mąż. On nie nazywał jej przecież tak uroczo. Nie interesował się nią. Czyżby to zatem był...?
— Louis? — wydusiła, ledwo poruszając wargami. — Przyszedłeś do mnie, Louis? Wiedziałam, że przyjdziesz. Czekałam na ciebie od mszy, siedziałam pod twoją komnatą. Musimy spalić moje listy. Byłam na ciebie taka zła, Louis... Chciałam je wrzucać do ognia. Jeden po drugim... Już nie jestem zła, ty zawsze do mnie w końcu przyjdziesz.
— Minette, to ja. Philippe... Twój mąż.
W tle rozległy się jakieś głosy. Kazano wynieść ją na zewnątrz. Tak, tak potrzebowała powietrza! Ta mgła była nie do wytrzymania. Uniosła się w górę niczym na obłoku i wypłynęła z sali. Jakże przyjemnie było tak dryfować i wodzić dłonią po mlecznobiałych chmurach.
— Kim jest ta blondynka? Ma takie piękne złote loki — wyszeptała Henriette. — Chciałabym zobaczyć ją za kilka lat, gdy dorośnie. Zapoznasz nas, Louis? Będę... będę miała przyjaciółkę? Przyjaciółkę od serca? Nie będę już sama? Tak jak kiedyś w Anglii?
Philippe zapłakał tak głośno, że ugięły się pod nim kolana. Przycisnął ją mocno do piersi, podczas gdy jej zmysły opuściły zupełnie jej ciało, zabierając ją w jakąś zupełnie odległą krainę.
— Zapamiętałabym te złote loki — odparła cicho, nie czując wypowiadanych słów.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro