14.
Pojedynek? Przeto nie tego oczekiwałem, ale jeśli trzeba będzie to zrobię to co do mnie należy. Wiele walk stoczyłem, jeno nie bronią tego specyficznego typu. Szabli w ręku nigdy nie miałem, ale kiedyś musi być ten raz pierwszy. Prawda? Sztylety, topory, miecze, to dla mnie nic trudnego to jednak czy wygram? Ryzyko jest zawsze obecne, a ja bynajmniej nie mam zamiaru sprawdzać jak ono jest duże.
"Nigdy nie bierz broni do ręki, jeśli nie masz pewności, że wygrasz." Tak brzmi pierwsza zasada, której uczono mnie na polu bitwy. Pojedynki nigdy nie kończą się dobrze, dla tego kto wie, że nie ma z przeciwnikiem żadnych szans... Ja właśnie teraz byłem w takiej sytuacji. Wojownik doskonale władał orężem, znał teren i położenie a i w ramieniu krzepki. A ja? Od trzech lat broni w ręku nie trzymałem, a i forma moja znacznie się pogorszyła. W wace magi urzywałem, która niemal w każdej sytuacji pomagała mi jak stary, wierny przyjaciel. Ciemnowłosy przeciął więzy które mnie krępowały, aby do ręki szablę o zdobionej klindze mi podać. Wyszliśmy na środek polany gdzie nasze pole zostało wyznaczone, aby i jakieś reguły zachować. Ukłon, jak i skinienie głową oznaczające szacunek jakim teraz siebie obdarzamy. Jak równy z równym... Zaczęło się wszystko na gwizd donośny przez jednego z wojów wydanego. Pierwszy natarłem chcąc nogi przeciwnikowi podciąć, aby ten przed moim obliczem na kolana opadł to jednak, ten sprawnie zablokował mój cios. Tym razem to on nie czekał, tylko skrzyżował nasze szable, które niczym węże zaczęły zawzięcie kąsać przeciwnika. Silniejszy był znacznie, choć miałem swojego asa w rękawie... Nasz pojedynek bardziej taniec przypominał bo i ja i on tak łatwo ustąpić nie chciał. Honor, czy zwycięstwo wybrać? Nie znam tego słowa, bo czy zdrajca nadal ma w sobie honor? Z sił już powoli opadałem, a ciemnowłosy nawet do końca się nie rozkręcił. Szalę zwycięstwa na jego stronę przychylił sprawnie wymierzony cios pomiędzy żebra. Syknąłem zataczając się lekko na nogach własnych, które powoli posłuszeństwa odmawiały. W moich oczach jednak zapłoną gniew, jak i determinacja, która popchnęła mnie do... oszustwa. Byłem bogiem kłamstw, ognia jak i chaosu, więc mogłem sobie na to pozwolić. Prawda? Stworzyłem iluzję, aby podejść przeciwnika od tyłu. W plecy... Wiem, że nie było to dobre, ale mimo wszystko skuteczne. Sam chciał się ze mną pojedynkować, walczyć nawet nie rozważając ryzyka, które nań spłynęło. Zanurzyłem ostrze w jego ramieniu, niszcząc iluzję na którą próbował się rzucić. Nie przewidziałem jednak, że woj ofwróci się podcinając mi szablą skórę u nóg. Upadłem na kolana, a ten przystawił mi broń do gardła... To był koniec, wygrał.
***
Na wszystko z boku patrzyłam, o jedno z drzew młodych oparta, i rzeczywiście - pojedynek był niczym widowisko dobre. Urlik wypróbować jeno chciał Lokiego i sprawdzić, czy się na coś nada. Ten zaś pojedynek widocznie do serca sobie wziął, bo i siekał zapamiętale. Choć czy dziwić mu się powinnam? Szabelką jak cepem jednak w powietrzu młucił, przeto i zmęczył się szybko, tym bardziej że kondycji dobrej nie miał. Jednak walczył tak zapamiętale, że podziw nawet Jaremie obudził nikły, lecz na ostatek prysł on i jak mgła się rozwiał. Wiadomo było wprawdzie że przegra, lecz... na co innego zgoła z jego strony ns ostatku liczyliśmy niż na iluzję. Zawiodłam się na nim znowu, drugi raz w ciągu tej godziny, przyznać muszę.
***
Urlik oddech starał się przyspieszony opanować wciąż klęczącemu przed nim mężczyźnie się przypatrując. Ta walka dobra była, choć do trudnych nie należała. Czarnowłosy ranił go mocno w ramie, a podstępem to robiąc przez oka mgnienie z chłopem, czy raczej barbarzyńcą jakim na równi się stał. W Nawii nigdy tak nie bywało, aby przeciwnik do podstępu, czy fortelu się w czasie pojedynku stosował. Pojedynek wszak to rzecz święta była i jasne zasady w nim obowiązywały. Chociażby ta że choć na polu bitwy dobija się zwykle rannego przeciwnika, tu tego się nie czyni, a rany mu upatruje, a czasem i u siebie trzyma, aż m ie wyzdrowieje, czy w gospodzie za niego płaci. A tu?
Lecz co się dziwić miał, skoro on był As? Może tylko tyle, że od razu się do podstępu nie uciekł. Widać jakiś honor jeszcze ma, a gdyby go tak...
- Jak cepem machałeś powietrze siekąc, do fortelu się uciekłeś co w pojedynku nie przystoi, bo i honor plami. A zważ że bez niego tu na szacunek próżno byś licz. - Mówił cały czas koniec szabli na jego szyi opierając z lekka. Nie przecinając co prawda skóry, lecz napinając ją lekko. - Acz masz go trochę nadal jak widzę. A i zawziętość w tobie, i upór, i chard. Aż uczyć by się cię szermierki nie jednemu chciało, ale ty pościgi po lesie wolisz, przeto już okazji do tego mieć zapewne nie będzie. - Skończył, a mówił szczerze. Bo i sam chętnie by go tego nauczył i zasady wpoił, lecz... niebezpieczna to by była rzecz, jeśli on niepewny, a przecież taki właśnie był. Cofnął jednak zaraz szable i w pichwie ją schował, ku Lokiemu dłoń wyciągając, aby mu wstać pomóc. Zaraz też musiał rane wodą lekko skroplić, bo czuł że słabnie z wolna.
- Okrutnieś żeś mnie usiekł. - Powiedział jakby z tego właśnie najbardziej był zadowolony. - No wstawaj już, chyżo. - Ponaglił, acz głos jego miły był bardziej niźli by na to słowa jego wskazać mogły.
Jęknąłem cicho na nogi wstając, które zachwiały się lekko pod prowizorycznym ciężarem zdobiących ich ran.
- Wyciągasz dłoń mając na uwadze moje dobro, gdzie w zamian pragniesz otrzymać choćby szacunek... Wiedz, że go nie otrzymasz. - Warknąłem spoglądając na mężczyznę z gniewem w szmaragdowych oczach, które bólem jak i wstydem promieniowały. - Ucieczka nie jest rozwiązaniem, ale daje trochę czasu. Przynajmniej dowiedziałem się, przed czym uciekam. Chardy jestem bo już wiele widziałem, upór bo do celu zbyt zachłannie dążyłem a zawsiętość... do trupa nie spoczę puki celu nie osiągnę. Mówisz co widzisz, ale Twój świat jest zupełnie inny. - Syknąłem przez zaciśnięte zęby. Za dobro gniewem, na prawdę kłamstwem. Taki już jestem i nic tego nie zmieni.
Obolały cały byłem, a i na poliku niezbyt głębokie, krwawiące cięcie się pojawiło. Przejmujący chłód szabli zniknął niemal tak szybko jak się pojawił, ale tak naprawdę moje położenie nic się nie zmieniło. Przez chwilę myślałem, że ciemnowłosy gardło mi rozpłata, to jednak... nie zrobił tego. Pojedynki z pewnością tu inne mieli, ale co przegranych spotkać musi? Przełknąłem głośno ślinę w pół się zginając, kiedy nieprzyjemne do tąd ciepło między żebrami, zaczęło o ból mnie przyprawiać. Wrócić już do domu chciałem, tylko już do mnie to nie należało a do Dziewanny, która władzę w pełni nade mną trzyma. Skłoniłem się krzywo wojowi i podszedłem do jednego z oddalonych drzew, przy którym z dala od kompani byłem. Zsunąłem się po nim, aby usiąść skryty w jego cieniu przed wzrokiem wszystkich. Odetchnąłem głębiej ranę uciskając, aby nieco wypłym krwi spowolnić. Przegrałem, więc z oczu całej Nawi chciałbym zejść raz na zawsze zapominając o porażce.
- Czemuś wybrał wygnanie, niźli śmierć? - Szepnąłem do siebie niż do kogo innego, bo kolejny już raz straciłem niemal cały szacunek, czy szansę którą dostałem. Szacunek przeciwników jest nieraz bardziej cenny, niż częste poklepywanie przyjaciół... szkoda, że nigdy nie odczułem czegoś podobnego.
Nie hańba przegrać zwła z dobrym przeciwnikiem, ale... nie godzi się odtrącać dłoni wyciągnietej na pomoc i zgodę w sytuacji takiej. Dziwne też to bardzo było, acz... on nie stąd może też przez to tak się stało.
- Wszystkie te psie syny takie. Chodźbyś im biało na czarnym jako stoi pokazał żeś ty z nimi równy. Taki to lepszym się panem zawsze mienie, choćby i powróz na szyi dźwigał. A wystarczy że przy takim oczy zmrużysz, a ten ci sztylet w pierś wbije i zostawi, czego nawet chłop pożądany nie uczyni. Wszyscy oni tacy psubracia. - Dokończył Jarema prawić i na ziemię splunął. Słowa te głównie do wciąż oniemiałego Urlika kierując. Jeden z najlepszych w wojsku szermierzy przecie takiej odprawy się nie spodziewał, bo mi się i nie należała.
- Skończ Dziadku prawić. Bo tom widział, że to wcale nie tak zły jest kawaler, choć... żeby tak mnie odprawić. - Pokręcił głową zwieszając ją nieco. Dziwne to dziwne było co się przed chwilą stało. Urlikowi wodę podałam aby ranę nią skroplił, a ta natychmiast się zagoiła. Rzucił mi też zaraz pytające spojrzenie, na które zgadując co na myśli skinęłam jedynie głową. Dziecko to było, duże i niebezpieczne, lecz dziecko. A więc wychować go można, prawda? Aby tylko czasu starczyło.
Słabym z każdą chwilą coraz bardziej... Sił już nie miałem żadnych, aby z miejsca się ruszyć rychło. Odkaszlnąłem zawiesinę w płucach zaległą, która z oddechem sprawiała problem. Czułem się źle, to jednak rany nie były tego jedynym powodem. Zawiesiłem głowę czując jak policzki płoną, wstydem który cają dumę na kawałki ścina. Zdawać się mogło, że teraz już nikt dłoni z szacunku nie poda, bo jej bynajmniej nie godny byłem.
- Kpić przyszedłeś? - Zapytałem kątem oka cień zauważają, który zbliżył się powoli niczym drapieżnik. Wiedziałem do kogo należy, to jednak wzroku nie ośmieliłem się podnieść. Za wcześnie na to było. Sensu jego zachowanie nie miało, żadnego ale cóż... Nie wiedziałem czego po Woju oczekiwać. Swoje zasady znał, tak jak i miejsce swoje jeno, ja też je znałem. Warknąłem spanikowany, kiedy ciemnowłosy przykucnął zdecydowanie zbyt blisko. Dopiero teraz podniosłem głowę przyglądając mu się nie ufnie, bo skąd mogłem wiedzieć co tak naprawdę zamierza uczynić. Ten jednak z kamienną twarzą odsunął moją rękę od rany skraplając ją zimną, ale niosącą ulgę wodą. Tak też z nogami moimi postąpił, uśmiechając się delikatnie.
- Jak na koń ze mną nie wejdziesz, to do zamku rysią pobiegniesz. - Mruknął pogodnie rękę do mnie wyciągając. Zmarszczyłem niepewnie brwi, aby rękę wyciągniętą przyjąć. Mężczyzna na nogi mnie postawił, abym z nim do kompani się udał... tylko ja nie miałem na to ochoty.
***
W śpiew Gamajuna wsłuchałam się piękny pragnąc o przyszłości słuchać, lecz serce niespokojne i ciało zbyt czujnę na wszystko inne było aby z niego cosik więcej odczytać. Poznałam ja tylko z pewnością, że wojna się zbliża sroga, lecz daleko jeszcze ona i przed nią wici rozesłane będę cicho i na Kłodzi, pod srebrnym dębem zebranie będzie. Jeno czy w tej wojnie bronić się będziem, czy też atakować. Tego zmiarkować nie mogłam. Zaraz jednakże jak z pomiędzy drzew wychyneli się w pełni Loki z Urlikam, tak ptaszyna ta wdzięczna do lotu się wzbiła i wśród liści zniknęła. Wciąż w to miejsce gdzie się skryła wpatrzona rozkaz dałam aby konie osiodłać, bo i zaraz ruszać musimy, jeśli przed nocą mamy do grodu zdążyć. Tak też w minut kilka już wszyscy na koniach siedzieliśmy i z polanki ścieżka wyjechaliśmy. W szyku już nie takim, bo nam koni do pary zabrakło, jeno ja z chorążym z przodu jechaliśmy, za nami zaś wojów trójka. Dzień nadal ładny był, choć słońce za chmurami się skryło. Dzięki temu cieni przysparzając, lecz na deszcz nie zanosiło się bynajmniej jeszcze.
Na koń do zamku na powrót jechaliśmy wszyscy, aby przed zmrokiem do grodu zdążyć.
Tym razem już za siodłem ciemnowłosego znalazłem swoje miejsce, to jednak coś nie dawało mi spokoju... Dziwne mnie wrażenie zżerało, że coś nas obserwóje czas cały, jeno z której strony? Rozglądałem się niespokojnie, miarkując gdzie i z której strony cios przyjść może, przeto nic się nie działo przez czas długi. Jeno ptaki ucichły, wiatr ustał, ciemno się jako stało, a pobliski strumień melodię swoją przestał prawić. Konie jedynie szły rychło do przodu, to jednak i one nieco podzielały mój niepokój. Ciemne światło. Widziałem je co czas jakiś przez drzewa się snując niczym cienie, które jedynie nocą nie mają prawa bytu. Jeno... Teraz też nie miały. Źle było, a czy nikt inny niczego nie zdołał zobaczyć?
- Nie ma innej drogi do zamku? - Spytałem zaniepokojony, aby tego co oczy moje widziały bynajmniej nie lekceważyć. Wzdrygnąłem się nieznacznie czując chłód przejmujący, który przeszył mnie od stóp do głowy.
- Jest ich wiele, jeno dłuższych znacznie, a na deszcz się rychło zbiera. Nie czas na jazdę po borze, noc się zbliża a licho nie śpi. - Mruknął przechylając się na moją stronę nieco, aby jego głos nie zgubił się w powietrzu. Zmarszyłem nieco brwi, bo chociaż raz ktokolwiek mógłby posłuchać mojego głosu. Prawda? Całe ciało, jak i umysł wiedziało że zbliża się coś niedobrego, to jednak język wprost nie chciał niczego powiedzieć.
- Musimy skręcić, prędko. - Jęknąłem ciągnąc Woja za płaszcz, którym był odziany. - Rychło! - Warknąłem konia nieco żywiej do przodu pchając. Z nerwów drżałem cały, a mężczyzna nie miał zamiaru posłuchać moich rozkazów. Prędko przeto z konia zeskoczyłem, czując że muszę iść właśnie tam gdzie prowadzi mnie jakaś siła...
- Loki stój! - Krzyknęłam za nim ten między drzewami zniknął. Jarema coś marudził jeszcze, ale przeto nikt go już nie słuchał, bo i nie czas był na to.
Wszyscy żeśmy rychło z koni zeskoczyli pochodnie na prędce czyniąc. Zaraz też w las za czarnowłosym weszliśmy, Starego przy koniach zostawiając, bo to nogi sprawne i ciało młode, a giętkę potrzebne aby pomiędzy gęstwiną na górskim zboczu, czy skałami pobiec szybko i cicho. Ciemno było nieco i krajobraz nie tęgi. Ze szlaku o zmierzchu głupotą jest schodzić, a jeszcze większą głupotą, kiedy licho między drzewami lata, a i ogień zagasa.
Mijałem drzewa, o różnorakich barwach kory, która z niektórych stron mchem obrastała. Rozglądałem się na wsystkie strony możliwe, aby znaleźć to czego szukam... choć nie pewien co to właściwie jest jak ślepiec szukałem nienamacalnego. Przygryzłem dolną wargę ogniki błękitne widząc w powietrzu, które z każdym moim krokiem momentalnie się rozpływały, aby w zupełnie innym miejscu się ponownie zjawić. Głos słyszałem, Sygin słyszałem... wołała mnie do siebie, choć gdzie jest zdradzić nie chciała. Miałem iść za ognikami, bo tylko one znają drogę do celu. Wyszedłem na niewielką ścieżkę, przypierającą do skalnego muru, który wyrastał z ziemi niczym rosłe drzewo. To pod nim miałem na nią zaczekać, nie powiedziała tego ale wiedziałem, że właśnie to mam zrobić... dziecko we mgle. Z lasu wyszła chuda, wysoka, nieco przygarbiona kobieta z jednym okiem, które jej widoczność umożliwiało. Z pustego oczodłu pająki ze swojego gniazda pod skórą uwitego wychodził kąsając bladą, wręcz szarą kwarz postaci. O krok się cofnąłem, za plecami czując zimną, czystą skałę. Nie miałem szans, a ona zbliżała się z każdą chwilą...
Las się zaczął przerzedzić, zaś po chwili na polankę wyszliśmy. Szaro było tak, że ledwo człek mógł kształty rozpoznać i kto oko miał nie wprawne wzrok musiał wytężać. Licho było, licho nie śpi, przywołuje zgubne treści. Tak i teraz stało ono przed ścianą skalną do Lokiego wolno podchodząc. Lubo ono miłuje to co boli, a nienawidzi tego co radość sprawia. Tak i teraz ten moment strachu chciało jak najdalej przeciągnąć za nim by go życia pozbawiło. Nas na razie nie zauważyło szybko więc zadania gestami rozdzieliłam i do dzieła przystąpiono. Sasza wpierw w rug zadął, na co poczwara ta przebrzydła ofiary swej na chwilę odstąpiła, aby go słuchem i węchem wytropić. Chwila ta zawachania zgubą dla tego stać się mogła, bo zaraz w niej pochodnia poląca utkiwała szaty jej poszarpane paląc. Licho zawyło strasznie chcąc się na śmiałka - w osobie Urlika - rzucić. On jednak uchylił się zaraz, na co kolejna pochodnia ją podpaliła - moja, i trzecia - Ivana. Już po niej było, już na drzewo wzlatywała krzykiem straszliwym, o swojej zgubie światu oznajmiając, kiedy deszcz rzęsisty z nieba runął i ulewa ogień zgasiła. Zaraz też odwróciła się ona sycząc wściekle w naszą stronę.
- Ivan bierz go i umykajcie! - Krzyknęłam widząc że ni jakiej rady nie ma.
- Sasza to samoj! - Zawtórował mi chorąży, tak jak i ja, w czasie jednakim szable srebrną, na czorty tworzoną wyciągając. Nie działały one na nią niemalże i jeno ranki powierzchowne, szybko się gojące tworzyły, ale może przeczekać się nam do końca deszczu uda.
Deszcz spłukał ze mnie całe osłupienie, które w mgnieniu oka odrodziło zasztyletowane myśli. Dziwo zabić towarzyszy moich chciało, bez większego wysiłku, rozrywając ich ciała jak kawałki naderwanego materiały. Ivan mnie za rękę chwycił ciągną w tylko sobie znazym kierunku, to jednak ja zanurzyłem stopy w któliczej norze, która pomogła upur stawić wojowi.
- Puść mnie. - Warknąłem wyrywając się z silnego uścisku.
Wolałem żałować, że spróbowałem wygrać walkę niźli przegrać nawet nie walcząc. Swój honor mam i miałem zamiar im wszystkim to udowodnić, tylko... Jak to zrobić? Umknąłem Ivanowi, aby i on w boju pomógł Dziewannie, bo każda szabla napewno się przyda. Sam zaś przemknąłem za jednym z drzew się kryjąc, aby jakiś słaby punkt znaleźć. Każdy je posiada, ale nit się do nich przynać nie potrafi, bo jeno zgubę przynieść rychłą mogą. Ogień... Poparzenia na ciele całym miał, tak czerwone, żywe i zdecydowanie zbyt bolesne. Westchnąłem głośno od tyłu się się do maszkarady zbliżając, cicho, lecz szybko aby mnie nikt nie zauważył. W moich dłoniach pojawił się płomień, którego nie sposób ugasić... można go jedynie jeszcze bardziej rozmiecić. Chwyciłem włosy, stwora, który zawył donośnie niczym wilk do tarczy księżyca. Sam jęknąłem przeciągle ból potworny czując, który pożerał cał po cału całem moje ciało, aż do szpiku kości. Mój krzyk po chwili połączył się z krzykiem drugiej postaci, która tak jak i ja była pożerana przez płomienie. Minuty ciągnęły się w nieskończoność, a przysłowiowy feniks stał się kupką popiołu... teraz musiał się we mnie odrodzić. Opadłem na kolana ogień gasząc jedną nic nie wartą myślą, która przerwała to piekło. Upadłem, aby moja poparzona twarz, szyja, ramiona, ręce, dłonie jak i reszta marnego ciała z chłodną, mokrą trawą się spotkała. Oddech płytki się stał zgoła, a organizm zaczął walczyć z przekorym ciepłem.
***
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro