Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Na sygnale

6:00 a.m.

Joy Evans: Chloe, jestem gotowa.

Joy Evans: Gdzie jesteś?

6:10 a.m.

Joy Evans: Coś się stało? Czekam!

6:17 a.m.

Joy Evans: Chloe, idę do Ciebie.

 Chloe zniknęła. Tak po prostu. Ostatnim razem widziałam ją w redakcji, a potem słuch o niej zaginął. Po wczorajszej kolacji ze Steve'em miała do mnie zadzwonić by opowiedzieć o całym spotkaniu, ale nic takiego się nie wydarzyło. Stwierdziłam, że może randka zakończyła się nieplanowanym pójściem do łóżka, więc postanowiłam dowiedzieć się wszystkiego dopiero następnego dnia. Jednak kiedy o szóstej rano mój podjazd nadal stał pusty, zaczął ogarniać mnie niepokój. Jeszcze nigdy Chloe mnie nie wystawiła; zawsze zjawiała się na czas, a jeśli coś jej wypadło, mówiła mi o tym z wyprzedzeniem. Takie zapadanie się pod ziemię nie było w jej stylu.

Pełne napięcia minuty ciągnęły się w nieskończoność, a z każdą kolejną coraz bardziej odchodziłam od zmysłów. Nie mogłam usiedzieć w miejscu i krążyłam po domu aż do momentu, w którym uznałam, że musiało stać się coś poważnego. Z milionem pytań i obaw zżerających mnie od środka, wybiegłam na ulicę. Dzięki Bogu od domu Chloe dzieliło mnie tylko kilka posesji. Przebiegłam przez ogród przyjaciółki i dopadłam do jej drzwi.

 – Chloe, otwórz mi! To ja, Joy! – krzyknęłam, kilkakrotnie uderzając pięścią w drewnianą powierzchnię. Jednak zawiasy nie ustąpiły, a czas nieubłaganie mijał. Przeniosłam wzrok na okno tuż obok wejścia, a potem na zegarek. Jeśli nie chciałam się spóźnić pierwszego dnia pracy, musiałabym już być na Belt Parkway. Przystawiłam ucho do dziurki od klucza i przez kilka następnych sekund nasłuchiwałam. Niestety ze środka nie dochodziły żadne odgłosy.

 – Chloe? – Odpowiedziała mi kompletna cisza. Powoli zaczęło do mnie docierać, jaką głupotą się wykazałam. Mogłam wczoraj zadzwonić. Mogłam zapytać, czy dobrze się czuła. Przynajmniej wiedziałabym, gdzie się znajdowała. Przecież nie mogła, ot tak, rozpłynąć się w powietrzu.

Nie wiem, ile czasu spędziłam na tępym wpatrywaniu się w drzwi. Pewnie stałabym tak jeszcze dłużej, gdyby nie znajomy głos za plecami:

 – Joy? Coś się stało?

 Niczym wyrwana z transu wzięłam gwałtowny obrót, jednocześnie potykając się o własne nogi. Właśnie wtedy przypomniałam sobie, że nie założyłam wcześniej swoich szkieł kontaktowych, przez co niektóre rzeczy zdawały się rozmazane. Nie była to specjalnie wielka wada wzroku, ale chwilę trwało, zanim w czerwonej plamie kilkanaście metrów przede mną rozpoznałam wóz strażacki, a w nim, z nonszalancko wystawioną przez otwarte okno ręką, sylwetkę rudowłosego kierowcy.

 – Henry? – zapytałam, nie potrafiąc ukryć głupkowatego uśmiechu. Bez większego zastanowienia podeszłam do krawędzi chodnika, a rysy twarzy mężczyzny od razu się wyostrzyły. Zadarłam głowę ku górze, po czym przyjrzałam się jego piegowatej twarzy i orlemu nosowi, a następnie szerokim barkom. Nie było mowy o żadnej pomyłce. Strażakiem za kierownicą musiał być Henry Taylor, mąż Laury. To właśnie on zaprosił mnie rok temu na zapoznawczą kolację do ich domu, dzięki czemu zyskałam dwójkę wspaniałych znajomych. Zresztą, nie dało się nie lubić Henry'ego. Wszyscy go uwielbiali, głównie za energię oraz przyjazną aurę, którą roztaczał wokół siebie gdziekolwiek się pojawił. Dodajmy do tego sobotnie rozgrywki playstation i mamy obraz idealnego sąsiada.

 – Co tu robisz? Nie powinnaś być w drodze do pracy? – spytał, gdy tylko przystanęłam pod drzwiami jego wozu.

 – Byłabym, gdyby nie to, że Chloe zniknęła. Miała mnie podwieźć, a tymczasem od wczoraj nie dostałam od niej żadnej wiadomości. Nie widziałeś jej?

 Mężczyzna w zamyśleniu pogładził swój kilkudniowy zarost. Pionowa zmarszczka, która uwydatniła się między jego brwiami, świadczyła o tym, że intensywnie o czymś rozmyślał.

 – Szczerze mówiąc, nie widziałem, żeby w ogóle wróciła na noc.

 – Świetnie – sarknęłam, ledwo powstrzymując się od wyrzucenia z siebie soczystej wiązanki przekleństw. Ten poranek nie mógł zacząć się gorzej; wszystkie obiekty oddalone ode mnie więcej niż pięć metrów przypominały mokre plamy, Chloe zniknęła, może nawet została porwana, a Daphne King najpewniej udusi mnie własnymi rękami za półgodzinne spóźnienie. Musiałby stać się cud, żebym zdążyła do pracy na czas. Z drugiej strony nie mogłam sobie pozwolić na utratę stanowiska w takiej gazecie, jak The New York Times. Nie po tylu latach nauki i półdarmowej harówki. Ostatecznie byłam zdeterminowana zrobić wszystko, byle tylko utrzymać się nowej posady, mimo że nic nie znaczącej. To mogła być moja ostatnia deska ratunku przed totalnym bankructwem i komornikiem na karku. Tak, myśl o kredycie i dawno utraconych marzeniach zdecydowanie postawiła mnie do pionu, zmuszając tym moje szare komórki do zabrania dupy w troki.

 – Henry, podwieziesz mnie do centrum? – zapytałam, mimo że nie zamierzałam czekać na odpowiedź. Niemal natychmiastowo obiegłam pojazd, po czym wpakowałam się na siedzenie obok kierowcy.

 – Jasne – odparł entuzjastycznym tonem, podczas gdy ja mocowałam się z zapięciem od pasów. Ruszyliśmy, ale wtedy Henry zrobił coś, czego nigdy nie spodziewałabym się po żadnym funkcjonariuszu służb specjalnych. Mężczyzna nacisnął pedał gazu tak mocno, aż silnik wydał z siebie groźny warkot. Wóz ruszył niczym Ferrari na torze wyścigowym z wielką chmurą dymu, zapierając mi na moment dech w piersiach. Niewidzialna siła szarpnęła mną i wgniotła w fotel, a po chwili moje uszy zaczęło rozdzierać wycie syreny alarmowej.

 – Czy to konieczne?! – krzyknęłam, czując, jak moje policzki nabrały gorących rumieńców. Byłam pewna, że jeszcze trochę, a mój żenometr eksploduje, zostawiając po sobie smętne resztki czerwieńsze niż cały zastęp wozów strażackich i ta cholerna syrena razem wzięte.

 – Myślałem, że chcesz zdążyć do pracy! – odkrzyknął, biorąc ostry zakręt w Surf Avenue.

Chwyciłam się kurczowo za naścienny uchwyt i dotrwałam w takiej pozycji aż do autostrady. Resztę trasy przesiedziałam w milczeniu, niedowierzając zachowaniu innych kierowców. Dopiero po przejechaniu przez Brooklyn Bridge dotarło do mnie, że jako pojazd uprzywilejowany na sygnale, każde auto miało obowiązek przepuścić nas mimo porannych korków. Pruliśmy do przodu, łamiąc przepisy i pobijając kolejne rekordy prędkości, a samochody, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rozsuwały się na boki, tworząc pusty trakt wyłącznie dla naszego użytku. To było coś niesamowitego.

W moim ciele rozszalało się wiele sprzecznych emocji; nadzieja, że jeszcze zdążę do pracy, obawa, iż może jednak zostanę zwolniona oraz ogólna euforia wywołana tak niespodziewanym obrotem spraw. Całą drogę przesiedziałam jak na szpilkach, co chwila przenosząc spojrzenie z zegarka na jezdnię z powrotem. Próbowałam też kilkakrotnie dodzwonić się do Chloe, jednak za każdym razem odpowiadała mi automatyczna sekretarka.

Nagle Henry gwałtownie zahamował, a pisk opon zagłuszył jakiekolwiek inne dźwięki. Wóz stanął dęba, a pasy ostatkiem sił utrzymały nas w siedzeniach. Syrena alarmowa ucichła.

 – Jesteśmy na miejscu – oznajmił.

Zerknęłam na wskazówki zegarka, wskazujące godzinę za jedenaście ósma. Powinniśmy byli dostać medale za skrócenie dwugodzinnej drogi do niecałych czterdziestu minut.

 – Jesteś wielki! – Uścisnęłam przyjaciela, po czym pędem wybiegłam z pojazdu. Za plecami usłyszałam jeszcze serdeczny śmiech strażaka, jednak nie miałam już czasu na uprzejmości. Po wejściu do siedziby redakcji, zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu jak najszybszej drogi do biura. Winda dla pracowników odpadała już na samym starcie. Natomiast bieg po schodach byłby jeszcze wolniejszy i po prostu śmieszny.

Tłum nieubłaganie popychał mnie w stronę bramek, kiedy kątem oka dostrzegłam charakterystyczny kucyk z dredów. Gwałtownie skręciłam w prawo, a gdy dopadłam do recepcji, omal nie wyzionęłam ducha.

 – Jest jakaś inna droga na górę? – sapnęłam, ciężko opierając się o blat ostatniego stanowiska.

Michael podniósł na mnie zdziwione spojrzenie znad stosu papierów. Chwilę potrwało, zanim rozpoznał we mnie przyjaciółkę Chloe, a niepokój na jego twarzy zastąpił  uśmiech.

 – To ty – stwierdził, odkładając na bok ciężki plik dokumentów. – Dostałaś tę pracę?

 – Tak, ale zaraz ją stracę, jeśli mi nie pomożesz – odparłam zniecierpliwionym tonem. – Nie macie tu jakiejś ukrytej drogi na górę albo... czegoś?

 W oczach mężczyzny dostrzegłam iskierkę ożywienia. Recepcjonista pochylił się tuż nad powierzchnią stołu i szepnął:

 – Za bramkami skręć w lewy korytarz. Po prawej stronie znajdziesz windę wyłącznie dla zarządu. Ale jest do niej specjalny kod.

 – Jaki znowu kod? – mruknęłam, ledwo zauważając, jak moje palce zaczęły wystukiwać miarowy rytm na odsłoniętym fragmencie stołu. „Przestań grać w te durne gierki, Jackson" – pomyślałam, zbierając w sobie pokłady świętej cierpliwości. Im dłużej przeciągała się ta rozmowa, tym mniej miałam czasu, a moje ciśnienie niebezpiecznie zbliżało się do dwustu uderzeń na minutę.

 – Magiczne słowo?

 – Żartujesz sobie. – Posłałam mężczyźnie niedowierzające spojrzenie. Ten jednak chyba nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, jak i o realności wiszącej nade mną groźbie bezrobocia. Popatrzyłam, jak Michael z niespotykaną lekkością założył obie ręce na piersi, po czym oparł głowę o zagłówek skórzanego fotela, jakby wyczekując chwili, w której z moich ust padnie to wyczekiwane przez niego słowo.

W środku miałam szczerą ochotę dołączyć do jego zabawy i się trochę podroczyć, jednak nie pozwalały na to nieustannie tykające wskazówki zegara naściennego za plecami recepcjonisty. Osiem minut. „Zapamiętam to sobie, Michael".

 – Poproszę – westchnęłam, otwierając torebkę w poszukiwaniu długopisu.

 – Pięćdziesiąt dwa tysiące osiemset dwanaście.

 Pospiesznie nabazgrałam szereg cyfr na nadgarstku i bez zbędnych wyrazów wdzięczności pobiegłam w stronę bramek. Po przejściu przez nie udałam się we wskazane wcześniej lewe skrzydło budynku. Weszłam do niewielkiego korytarza, zakończonego drzwiami ewakuacyjnymi. Natomiast w prawej ścianie znalazłam obiecane wejście do windy. Na pulpicie obok niego wstukałam kod, a chwilę później dźwig wjechał z podziemi na piętro. Jednak wraz z rozsunięciem się drzwi okazało się, że mój plan nie był idealny.

W środku stał prawdziwy przedstawiciel dyrekcji.

...
Wróciłam do żywych!
Jak Wam mijają wakacje? Na pewno nie tak pracowicie jak naszej Joy, która zrobi niemal wszystko dla swojej nowej pracy. A Wy macie jakąś pracę na wakacje? Koniecznie zostawcie po sobie gwizadkę i piszcie w komentarzach!
Wasza Floral007.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro