Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Królowej się nie odmawia

Na pierwszy rzut oka nie mógł mieć więcej niż trzydzieści parę lat, za to jego wysoka, barczysta sylwetka przywodziła mi na myśl jedno słowo: siłownia. Klatkę piersiową nieznajomego okrywała nieskazitelnie biała koszula, którą przysłaniał elegancki, granatowy płaszcz prosto z domu mody Louis Vitton. W ręce trzymał skórzaną teczkę na dokumenty. Jego złocista czupryna, składająca się z misternie wymodelowanych loków, wyglądała, jakby wyszła spod ręki profesjonalnego stylisty, natomiast jasna cera oraz delikatne rysy twarzy łagodziły przenikliwe spojrzenie szarych oczu.

Takich mężczyzn nie widywało się na co dzień w Starbucksie. Ewentualnie na pokazach mody dla kosmicznie drogich marek odzieżowych, choć był zbyt mocno zbudowany jak na modela. A jednak, jakby próbując przeciwstawić się temu naturalnemu porządkowi, stojący przede mną blondyn trzymał kubek z logiem wspomnianej kawiarni, co całkowicie zaburzało mi wizję jego brytyjskiego, dystyngowanego stylu.

Po nawiązaniu z nim najbardziej niezręcznego kontaktu wzrokowego, jaki mogłam sobie wyobrazić, na chwilę zapomniałam o goniącym mnie czasie. Wraz z windą cały świat stanął w miejscu. Wpatrywaliśmy się w siebie z wyczuwalną dezorientacją, ale także zainteresowaniem drugą osobą. Tkwilibyśmy tak bez ruchu jeszcze dłużej, gdyby nie nagła myśl, która przeszła mi przez głowę: „Jeśli on odkryje, kim jestem, nie pozbieram się do końca życia". Od razu serce podeszło mi do gardła, a żołądek skręcił się w ciasny supeł. Zanim jednak zdecydowałam się na ucieczkę, resztkami sił weszłam do windy.

- Dzień dobry - powiedziałam na wpół łamiącym się głosem. Mówienie znacznie utrudniała mi suchość w gardle. Mimo wszystko postanowiłam zignorować nagłą potliwość dłoni oraz opanować przyspieszony oddech.

- Witam - odparł. - My się chyba nie znamy? - Nawet jego głos był poważny i głęboki, a akcent wręcz przesiąknięty klimatem z wysp.

- Chyba nie - stwierdziłam, próbując zachować kamienną twarz.

Wcisnęłam guzik na czterdzieste piąte piętro i winda ruszyła. Stanęłam po przeciwnej stronie pomieszczenia, jednak mężczyzna nie dawał za wygraną, próbując wydobyć ze mnie więcej informacji.

- Nazywam się Mark Young, kierownik działu kadr. A pani?

Wymieniłam z nim nieudolny uścisk dłoni, podczas którego miałam zaledwie ułamek sekundy na wymyślenie wiarygodnego kłamstwa. Przez napiętą atmosferę nie byłam w stanie racjonalnie myśleć, a co dopiero kłamać w żywe oczy. Mimo to los miał mnie w dupie i najwyraźniej chciał sobie ze mnie zażartować. Moja egzystencja była jednym wielkim żartem.

- Joy Evans, gazeta The New York Times. Mam okres próbny na stanowisku... - Tu na chwilę przerwałam, by odpowiednio zebrać myśli. - Redaktora naukowego.

- Naprawdę? Pan Victor jednak rezygnuje? Jakieś problemy ze zdrowiem? - Brwi mężczyzny uniosły się niemal do nasady włosów. Nie dało się nie odczuć ironicznej nuty w jego słowach, jednak zamierzałam brnąć dalej w ten stek bzdur.

- Tak, poszedł na urlop zdrowotny - wyjąkałam niepewnie, wyobrażając sobie rzekomego redaktora jako miłego staruszka po siedemdziesiątce.

- I w tym momencie ty ratujesz sytuację?

- Dokładnie. - Posłałam mężczyźnie niezręczny uśmiech. W przeciwieństwie do niego nie było mi jakkolwiek do śmiechu. Jedyne, co czułam, to niepokojący wzrost ciśnienia o jakieś tysiąc uderzeń serca. By nie powiedzieć zbyt dużo, postanowiłam się po prostu zamknąć i do końca jazdy wysyłałam wiadomości na niby.

Gdy tylko winda zatrzymała się na piętrze mojego biura, wybiegłam z niej jak poparzona lecz po dotarciu na miejsce, nie miałam pojęcia, gdzie powinnam pójść dalej. Nikt nie wskazał wcześniej mojego stanowiska, a Chloe była wciąż niedostępna na wszystkich komunikatorach. Nagle poczułam powiew powietrza, a w wejściu wyminęła mnie znajoma sylwetka. Daphne King nawet się nie odwróciła, tylko w biegu rzuciła krótkie:

- Ty! Podwójne latte na sojowym z cukrem i cynamonem! - Po czym skierowała się do sali konferencyjnej.

Nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie miało miejsce, chwilę zajęło nim otrząsnęłam się z odrętwienia. Coraz bardziej zaczęłam sobie zdawać sprawę, że plotki krążące o Daphne nie były całkowicie wyssane z palca. ,,Do diabła z tym optymizmem".

- Jesteś nowa? - Usłyszałam za plecami. Odwróciłam się do potencjalnego rozmówcy, stając twarzą w twarz z niewiele niższym ode mnie mężczyzną.

- Tak. Jestem Joy Evans.

Wymieniliśmy szybki uścisk dłoni.

- Victor Lee, redaktor naukowy.

Moje serce zamarło.

W tej chwili byłam gotowa zapaść się pod ziemię. Dosłownie. Po pierwsze, nie mogłam zrozumieć, skąd tyle zbiegów okoliczności. Po drugie, miałam wrażenie, że właśnie w tym momencie zaczęły się ziszczać moje wszelkie koszmary. Wbrew oczekiwaniom, Victor nie okazał się być niedołężnym, schorowanym starcem, a roześmianym, nieco pulchnym Azjatą, w dodatku tryskającym energią i ani myślącym o pójściu na chorobowe.

,,No ładnie" - pomyślałam, widząc, jak bardzo grubymi nićmi było szyte moje kłamstwo. Na miejscu tamtego faceta już dawno zdemaskowała bym samą siebie.

- Automat jest na drugim końcu biura. Mogę cię zaprowadzić - oznajmił Victor, zapewne chcąc przerwać niezręczną ciszę, którą skrupulatnie wykorzystałam na bezczelne wgapianie się w jego młodą, opaloną twarz bez choćby jednej zmarszczki. Poczułam, jak policzki zaczęły mnie piec, a supeł z moich wnętrzności jeszcze bardziej się zacieśnił, przez co ledwo wydukałam:

- Jasne.

***

- A tutaj jest spieniacz do mleka. - Victor wskazał na czerwony guzik, kończąc tym szybki kurs obsługi automatu.

- Dzięki. Teraz przynajmniej wiem, jak wybrać mleko sojowe - odparłam, z wdzięcznością odbierając od mężczyzny papierowy kubek pełen kawy. Od pierwszych chwil spotkania próbowałam nieznacznie rozluźnić atmosferę, jednak ze skutkiem równym zero. Redaktor patrzył na mnie ze współczuciem, jakbym była niewtajemniczona w jakąś powszechnie znaną oczywistość.

- Jak ty jeszcze nic nie wiesz - westchnął. - King nigdy nie wybiera tej samej kawy. Jędza zawsze składa inne zamówienie, a im bardziej skomplikowane, tym lepiej. A to dopiero początek góry lodowej.

- Dlaczego?

Victor wzruszył ramionami.

- Pewnie ma tak nudne życie, że ubaw ze swieżaków to jej jedyna rozrywka.

Ledwie zmarszczyłam brwi, a Victor już nie dał dojść mi do słowa. Zamiast tego pogonił mnie do drzwi sali konferencyjnej, przy okazji nerwowo mamrocząc coś o trwającym tam spotkaniu. Mężczyzna otworzył drzwi do pomieszczenia, jednak ja, zamiast od razu wręczyć Daphne zamówienie, po czym jak najszybciej się ewakuować, wrosłam w próg.

Nie było to spowodowane wlepionymi we mnie kilkunastoma parami obcych oczu. Nie była to też wina pogardliwego spojrzenia ze strony przełożonej i miny mówiącej: ,,Dawaj moją kawę i zjeżdżaj stąd.", ponieważ w pokoju poza nią jedyną kobietą była nieznana mi blondynka, siedząca obok niej brunetka, którą nota bene już pierwszego dnia oblałam lemoniadą, a także zapłakana...

- Chloe?! Co ci się stało?!

- Też chcielibyśmy wiedzieć. - King założyła ręce na piersi, wracając spojrzeniem do, delikatnie mówiąc, wczorajszej asystentki. Makijaż kobiety był rozmazany i teraz tworzył na jej twarzy wesoły misz-masz, kompletnie nieadekwatny do sytuacji. Ubrania miała z poprzedniego dnia, nieco wygniecione, a włosy potargane. Jej przekrwione, opuchnięte od płaczu oczy straciły dawny blask, nie wspominając o uśmiechu czy pewnej siebie postawie. Patrząc na Chloe miało się wrażenie, że była zaledwie cieniem samej siebie.

Podeszłam do przyjaciółki i podałam jej kawę, która powoli zaczynała parzyć mnie w palce.

- Pij, dobrze ci zrobi.

Chloe bez słowa odebrała kubek, po czym zaczęła niemrawo siorbać napój.

- Czy to moja kawa?!

Kątem oka zerknęłam na Daphne. Jej powieka zaczęła delikatnie drgać, a wargi ściągnęły się w cienką linię. Nikt z reszty pracowników nie miał śmiałości odezwać się choćby słowem. Wszystko, byle nie stać się piorunochronem dla błyskawic, którymi King mogła zacząć ciskać w każdej chwili.

W tym czasie Chloe opróżniła kubek do dna. Siedząca naprzeciw niej blondynka podała jej chusteczkę, którą dziewczyna chętnie przyjęła.

- Zdradził mnie - wyszeptała w przerwie od wydmuchiwania nosa.

- Kto? Steve?

- Tak... - jęknęła, po czym wybuchnęła szlochem.

W sali rozległy się szmery i ogólne poruszenie. Jedyną niewzruszoną osobą była oczywiście Daphne King. Jej kamienna twarz mogła wręcz tworzyć wrażenie, że to właśnie ona była kochanką Steve'na.

- A to dupek - westchnęłam, wyobrażając sobie wyciąganie Chloe z kolejnego miłosnego załamania. Dla jasności, nie była to pierwsza taka sytuacja. Jones miała nieuzasadnioną słabość do mężczyzn. Ciągnęła do nich jak ćma do światła i za każdym razem nie obywało się bez obrażeń.

- Nie dziwię mu się - zakpiła brunetka.

- Shirley! - Blondynka szturchnęła koleżankę łokciem.

- No co? Nie mam racji?

- Clark, możesz choć raz przestać być wrzodem na dupie? - Odezwał się jakiś męski głos z głębi pomieszczenia.

Nie zamierzałam niepotrzebnie wchodzić w dyskusję. W pewnym sensie Shirley miała rację - Chloe umiała być nieraz... bardzo nachalna. Szczególnie jeśli chodziło o facetów i ogólną tematykę związków.

- Jak to się stało? - Zaczęła wypytywać Daphne. Nagle stała się tak ożywiona, jakby przeprowadzała wywiad z prezydentem na temat strefy pięćdziesiąt dwa. Jej chirurgiczna precyzja w zadawaniu niedyskretnych pytań była wręcz przerażająca. W ten oto sposób dowiedzieliśmy się o romantycznej kolacji przy świecach, wędrówce Steve'na do toalety, a finalnie o feralnym SMS-sie od kochanki mężczyzny oraz ucieczce Chloe z restauracji.

- Resztę nocy włóczyłam się po mieście.

W pomieszczeniu zapanowała głucha cisza. Trudno było się dziwić. Niecodziennie nadarzała się okazja do wysłuchania tak świeżych plotek, w dodatku z pierwszej ręki. Każdy w myślach rozkładał na elementy pierwsze usłyszaną historię i zapewne to, jak ubrać ją na nowo w słowa po przyjściu do domu. ,,Nie ma to jak dowartościowywać się czyimś cierpieniem." - pomyślałam.

- Ty - zaczęła redaktorka, wskazując na mnie palcem. - Zrób mi nową kawę.

- Jasne - mruknęłam, wstając z klęczek.

Mimo że moja nowa szefowa coraz bardziej grała mi na nerwach, podczas realizowania zamówienia nie mogłam oderwać myśli od tego, co właśnie musiało się dziać na zebraniu zarządu. Jeszcze nie miałam pojęcia, że odpowiedź miała pojawić się gdy tylko wróciłam na spotkanie.

- Ona - wykrzyknęła Shirley, wskazując na mnie palcem, gdy tylko weszłam do pomieszczenia. - Niech ona to zrobi!

Jej słowa skupiły uwagę każdego w pokoju na moją osobę. Cała śmietanka towarzyska z The New York Times zaczęła mi się badawczo przyglądać, przyprawiając mnie tym o efekt deja-vu.

- Ja... co? - Wystarczył ułamek sekundy, aby resztki mojej pewności siebie dosłownie wyparowały, a język zaczął się plątać. Na dłuższą chwilę zapomniałam o oddychaniu, z kolei bicie serca całkowicie zagłuszało dobiegające zewsząd szepty pracowników. ,,Wdech, wydech... Wdech, wydech..." - powtarzałam sobie w myślach. ,,Nie daj się zwariować, Joy.".

Mimo najszczerszych chęci, nie umiałam okłamywać samej siebie. Może na zewnątrz byłam niewzburzonym Oceanem Spokojnym, ale wewnątrz hulało w najlepsze tsunami wątpliwości. W napięciu czekałam na wyjaśnienia od szefowej, nerwowo przestępując z nogi na nogę.

- Daj mi tę kawę. Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.

- To znaczy? - spytałam, wręczając redaktorce długo wyczekiwany napój.

- Napiszesz artykuł o tym, jak zdradzić faceta. - Nachyliła się w moją stronę, po czym dodała konspiracyjnym szeptem:

- Najlepiej na podstawie przeżyć Chloe.

- Ale przecież ona nigdy nikogo nie zdradziła - stwierdziłam równie cicho. Wypowiedzenie tego faktu było czystą formalnością - Chloe nawet nie wyglądała na taką, która byłaby w stanie posunąć się do czegoś takiego, a tym bardziej zmieniać partnerów jak rękawiczki.

King kątem oka zerknęła na zapłakaną asystentkę, otoczoną wianuszkiem pracowniczego wsparcia.

- Czas najwyższy. Ten związek i tak już umarł, co za różnica? - stwierdziła, wzruszając przy tym ramionami.

- A jeśli tego nie zrobię?

Daphne wbiła we mnie przeszywające spojrzenie, sprawiając, że poczułam na karku zimny dreszcz. Nie musiałam nawet usłyszeć odpowiedzi, by wiedzieć, że powie:

- To wylecisz na zbity pysk i nawet w Camden* Cię nie przyjmą.

*Camden - amerykański odpowiednik naszego Radomia / zapyziałej dziury na peryferiach (z całym szacunkiem dla wszystkich Radomian!).

***

Wróciłam do żywych! Matury już napisane, więc wstawiam kolejny rozdzialik <3 Będą się one pojawiać regularnie od teraz co dwa tygodnie w soboty. Przede mną najdłuższe wakacje życia, a co u Was? Trzymajcie się ciepło i nie zapomnijcie o gwiazdce oraz komentarzu!

Wasza Floral007

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro