Królowa prasy
Zostawiłam za sobą oniemiałą Chloe i weszłam do pokoju. Wystrój sali konferencyjnej stanowił miłą odmianę od dusznej windy i ciasnych boksów pracowniczych. W pomieszczeniu królował minimalizm. Jasne światło wpadało do niego przez duże okna, usytuowane naprzeciwko wejścia. Ściany pomalowano na ciepły, kremowy odcień, a intensywnie brązowy parkiet był tak czysty, że można było się w nim przejrzeć. Jedynym dużym meblem był długi stół na środku sali, wokół którego stało dziesięć krzeseł. Na drugim końcu pomieszczenia, u szczytu stołu, siedział postrach całej redakcji – Daphne King.
Sądząc po jej ciemnej karnacji, atletycznej sylwetce i szerokich barkach, redaktorka naczelna z pewnością posiadała afrykańskie korzenie. Przypominała sławną swego czasu somalijską modelkę, Waris Dirie. Jedyna różnica polegała na tym, że czarne włosy prezeski nie były skręcone w tysiące drobnych sprężynek, a idealnie proste. Szyję kobiety zdobił długi sznur pereł, sięgający spódnicy od garsonki. Mimo wysokiej temperatury w pokoju, od Daphne bił chłód nie do opisania. Jej władcze spojrzenie piernikowych oczu wwiercało się we mnie, wywołując nieprzyjemne ciarki na karku.
Wzięłam głęboki wdech na uspokojenie i uśmiechnęłam się do trzydziestolatki, chcąc przełamać pierwsze lody. Bardzo możliwe, iż plotki, które o niej słyszałam, były tylko plotkami. W końcu Chloe musiała ją za coś lubić.
– Dzień dobry. Nazywam się Joy Evans.
– Dzień dobry. Proszę usiąść. – Kobieta zignorowała mój uśmiech, wskazując dłonią drugi koniec stołu.
Mrugnęłam raz i drugi, chcąc się upewnić, czy aby na pewno nie miałam jakichś przewidzeń, ale ręka redaktorki stanowczo wskazywała krzesło tuż obok mnie. Zerknęłam jeszcze raz na Daphne, ale ta ani drgnęła, więc bez marudzenia usiadłam na wskazanym miejscu.
Dzielący nas dystans kilkunastu metrów wywołał u mnie nagłe onieśmielenie w stosunku do kobiety. Uczucie to potęgowało wykonane z metalu logo gazety, przytwierdzone do ściany za jej plecami. „Królowa swojego małego pisemka" – pomyślałam, śmiejąc się w duchu.
– Jestem Daphne King, redaktor naczelna gazety The New York Times. Ma pani dziesięć minut. Proszę mówić.
Nie tracąc fasonu, z wciąż uniesionymi kącikami ust, przeszłam do przedstawiania swojej dotychczasowej ścieżki zawodowej.
– Mam dwadzieścia cztery lata. W dwa tysiące piętnastym roku ukończyłam z wyróżnieniem dwa kierunki, dziennikarstwo i psychologię na Syracuse University. – Wzięłam przerwę na oddech, podczas której Daphne przeniosła znudzone spojrzenie na okno.
– Ukończyłam także kurs języka hiszpańskiego na poziomie B2. Do tej pory pracowałam w gazetach takich jak Washington Post czy...
– Co tu robisz? – przerwała, kończąc tym mój krótki wywód.
Bez zastanowienia, odparłam:
– Chcę się rozwijać i zdobywać nowe doświadczenia. Myślę też o stworzeniu własnej kolumny.
– O tym myśli każdy – prychnęła z dezaprobatą. – Codziennie tysiące młodych dziennikarzy chce wspiąć się na szczyt, ale ilu z nich się to udaje?
Nie znając odpowiedzi, niepewnie pokręciłam głową.
– Jednemu na milion – odpowiedziała na własne pytanie.
– Nie wiedziałam.
– Masz na swoim koncie jakieś szczególne osiągnięcia? – wtrąciła.
– Nie miałam jeszcze okazji...
– Czyli nigdy nie miałaś do czynienia z wielkimi publikacjami?
– Oczywiście, że miałam. Czytałam wiele...
– Ale czy kiedykolwiek taką napisałaś? Jesteś świadoma poziomu, jaki reprezentuje to pismo? – zapytała, sugestywnie unosząc brwi. Czy właśnie zarzuciła mi brak kompetencji?
Momentalnie uśmiech opuścił moją twarz. Zmarszczyłam brwi, nie mogąc uwierzyć w to, co się tu działo. Ledwo zapanowałam nad drżeniem rąk. Nawet nie zdążyłam przedstawić wszystkich swoich kwalifikacji, a ona już groziła mi wywaleniem za drzwi? Rzeczywiście, jeszcze nigdy nie napisałam autorskiego artykułu na pierwszą stronę numeru, ale tylko dlatego, że nikt nie dał mi szansy. To było takie typowe dla właścicieli topowych gazet: najpierw obiecywali złote góry, a potem zlecali do napisania młodym dziennikarzom krótki tekst o petuniach.
– Nie, jeszcze takiej nie napisałam.
– I mimo braku doświadczenia, ubiegasz się o posadę w jednej z najpopularniejszych redakcji w kraju.
– Tak.
– To nie było pytanie.
Ścisnęłam usta w cienką linijkę, czując, jak wszystko zaczęło się we mnie gotować. Z trudem przemilczałam uwagę redaktorki o moich umiejętnościach równych zeru, ale teraz przesadziła. Właśnie w tej chwili zmieniłam zdanie o Daphne King. Okazała się być dokładnie taka, jak mówili inni – zimna i apodyktyczna.
Zerknęłam na zegar naścienny i zobaczyłam, że do końca rozmowy zostały trzy minuty. Zamierzałam wykorzystać je najlepiej, jak potrafiłam.
– Może nie mam za sobą dwudziestoletniego stażu. Może jestem młoda i nie mam czterdziestki na karku, ale jestem mądra i szybko się uczę. Dlatego, proszę nie zarzucać mi braku profesjonalizmu i umiejętności, gdyż takowe posiadam. A jeśli nie, szybko je nabędę – wypaliłam, starając się nie nakrzyczeć na kobietę. Jednak każde wypowiadane przeze mnie słowo rosło w siłę i jeszcze moment, a wszystko bym schrzaniła. Dopiero, kiedy użyłam ostrego tonu, Daphne odwróciła oczy od szyby i spojrzała na mnie z błyskiem w oku.
– W końcu mówisz do rzeczy.
– Słucham? – wydukałam. W tamtej chwili poczułam się jak pajac. Ona była Dżepettem, a ja Pinokiem.
– Mamy wakat na jednym stanowisku – kontynuowała, nie zwracając uwagi na moje zdezorientowanie. – Kilka dni temu odszedł od nas dobry publicysta. Chcesz zastąpić jego miejsce?
– Chętnie – wydukałam, nie potrafiąc uwierzyć w realność jej słów. To była najdziwniejsza rozmowa kwalifikacyjna, na jakiej kiedykolwiek byłam. Czy to naprawdę się działo? Miałam zacząć pisać o aktualnych problemach? Oczami wyobraźni już widziałam nagłówki na pierwszych stronach dzienników, podpisane moim nazwiskiem. Po rozkręceniu kariery, mogłabym założyć swój własny magazyn. Przez tyle lat wydawało się to nieosiągalne, a teraz miałam szansę dostać się na sam szczyt!
– Cieszę się – odparła – że się rozumiemy. Dostaniesz tą posadę gdy pokażesz, na co cię stać. Zaczniemy od czegoś prostego. Co powiesz na... kolumnę z poradami ogrodowymi?
„No chyba sobie jaja robisz" – pomyślałam, naraz spinając całe ciało. Odczuwszy nagły skok ciśnienia, na dobrych kilka sekund musiałam wstrzymać oddech. Moje opanowanie dosłownie wisiało na włosku. ,,Boże, uszczypnij mnie". W jednej chwili Daphne King, ot tak, roztrzaskała moje marzenia na tysiąc drobnych kawałeczków. Skoczyła na nie i podeptała swoimi obcasami, a na koniec wyrzuciła do śmieci. Nie chciałam przyjąć tego do wiadomości, był to po prostu cios poniżej pasa. Ostatnią rzeczą, za którą tęskniłam, było pisanie o rodzajach grochu. Od trzaśnięcia drzwiami sali konferencyjnej dzieliły mnie jedynie resztki samokontroli, wygrzebane z najgłębszych zakamarków mojego umysłu. Zacisnęłam zęby, z godnością przełykając dzisiejszą porażkę. Poczęstowałam redaktorkę wymuszonym uśmiechem, który z pewnością bardziej przypominał grymas po zjedzeniu kwaśnych żelków, niż wyraz wdzięczności za przyjęcie mnie do pracy.
– Super – wyszeptałam, z lekką ironią w głosie.
– W takim razie zaczynasz od jutra. Przygotuj materiał o letnich kwiatach. Wiesz, jakieś sadzonki sezonowe i inne takie. Połamania nóg.
Wstałam z krzesła i z bólem sercem skierowałam się do drzwi. Nie wiedziałam, na co mogłam liczyć. Na lepsze zarobki? Jeszcze nigdy nie dostałam podwyżki, a teraz czekał mnie kolejny miesiąc na głodowej pensji, jak nie rok. Przecież musiałam z czegoś spłacić kredyt. Gdyby nie pożyczka, całkiem możliwe, że jeszcze kilka minut temu wyszłabym z rozmowy i poszukała lepszego pracodawcy. Problem tkwił w tym, że czas uciekał, a lepsze redakcje od The New York Times'a mogłam policzyć na palcach jednej ręki. Z kolei spotkanie z Daphne King tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nigdy nie wydam poważnego artykułu. O felietonach nawet nie śniłam. Dlatego musiałam zacisnąć zęby i na jakiś czas schować dumę do kieszeni.
Po wyjściu z pomieszczenia natychmiast dopadła mnie Chloe, zasypując mnóstwem pytań.
– Jak było? Dostałaś tę pracę? Nie skończyłyście za szybko? Opowiadaj! – Była tak podekscytowana, że nie zauważyła mojego podłego nastroju.
– Kolumna ogrodnicza – odpowiedziałam zdawkowo, wbijając paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni. Chyba jeszcze nigdy nie zaznałam większego upokorzenia, od tego, które zafundowała mi moja nowa szefowa. Utkwiłam wzrok w Chloe i patrzyłam, jak jej uśmiech stopniowo bladł. Niedługo potem zastąpiło go autentyczne współczucie.
– Tak mi przykro, Joy. Nie martw się, razem coś wymyślimy – oznajmiła, zniżając głos do szeptu. – Ostatnio Daphne przechodzi trudny okres.
Wzięłam głęboki wdech i wydech. Ciągle tylko Daphne, Daphne, Daphne. Nie miałam ochoty więcej słyszeć tego imienia. Ostatecznie nie cierpiałam tej baby.
– Idę do domu. Czeka mnie fantastyczne popołudnie w towarzystwie letnich sadzonek.
– Laura ci pomoże, zresztą jak zwykle.
Przyjaciółka miała rację. Laura, moja starsza o kilka lat sąsiadka, znała się na kwiatach jak nikt inny. Od kiedy wprowadziłam się do domu obok, stała się moim sekretnym wsparciem w pisaniu porad ogrodowych.
– Zaczekaj chwilkę – dodała szatynka, szukając czegoś w swojej przepastnej torbie. Chwilę później podała mi granatową kartę z wypisanymi na gładkiej powierzchni moimi danymi. Nawet nie miałam ochoty pytać, skąd znała mój numer SSN*, mimo że sam fakt, iż wyrobiła mi indentyfikator jeszcze przed przyjęciem na stanowisko już był bardzo podejrzany. Jednak w tej chwili nic nie miało znaczenia. Wszystko straciło sens, a wszelkie starania o lepszą pracę skończyły w koszu na niespełnione marzenia.
– To twój indentyfikator. Musisz go odbić wchodząc i wychodząc z budynku.
– Dzięki.
– Joy – zaczęła Chloe, chwytając mój nadgarstek: – Może być tylko lepiej.
Rzeczywiście, musiałam się z nią zgodzić. Tego dnia oficjalnie dotknęłam dna – gorzej być nie mogło.
Po wyjściu z budynku redakcji przeszłam przez Times Square i udałam się w górę ósmej alei. Słońce leniwie wschodziło nad dachy nowojorskich wieżowców, a bezchmurne niebo było obietnicą pięknego, czerwcowego dnia. Ściany mijanych przeze mnie biurowców w całości pokrywały jaskrawe billboardy. Ich ilość i rozmiary przytłaczały do tego stopnia, że po dłuższym patrzeniu w reklamy zaczynały boleć oczy. Zatłoczone ulice Manhattanu nieustannie pękały w szwach. W godzinach porannych miało się wrażenie, że jezdnie nie były w stanie pomieścić wszystkich aut i autobusów. Z otwartych okien żółtych taksówek wystawały głowy poirytowanych kierowców. Wielu z nich wyładowywało stres, trąbiąc na innych, a niektórzy przejeżdżali na czerwonym świetle. W betonowej dżungli, takiej jak ta, czas był cenniejszy od złota.
Szłam zdecydowanym krokiem, próbując zająć myśli czymś innym, niż Daphne King. Mijane przeze mnie witryny sklepowe drogich marek odzieżowych, kawiarni i księgarni, kusiły przechodniów kolorowymi wystawami oraz rabatami na drobne produkty. Skręciłam w czterdziestą drugą ulicę, kierując się do pobliskiej stacji metra. Po drodze wstąpiłam do piekarni Sprinkles Cupcakes, gdzie kupiłam rogalika. Zjadłam go jeszcze przed wejściem na stację; tak się stresowałam przed rozmową kwalifikacyjną, że nie byłam w stanie czegokolwiek włożyć do ust na śniadanie.
Wchodząc do podziemi, poczułam w kieszeni sukienki delikatną wibrację. Wzięłam telefon do ręki i spojrzałam na wyświetlacz. Były to dwa nieodebrane połączenia od mamy i jedna wiadomość od Roy'a, mojego brata. Może i nie dostałam pracy marzeń, za to miałam wścibską rodzinę, która uwielbiała żyć moim życiem.
*SSN – Social Security Number to amerykański odpowiednik polskiego numeru PESEL.
•••
Jak wrażenia po rozmowie kwalifikacyjnej? Czy Daphne naprawdę wyszła na taką wredną? Co byście zrobili na miejscu Joy podczas rozmowy? Jestem bardzo ciekawa, więc koniecznie napiszcie o tym w komentarzu i zostawcie po sobie gwiazdkę. Życzę Wam wszystkim sił na cały nowy tydzień!
Wasza Floral007.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro