pragmatyczność
Mam dwadzieścia siedem lat i od planów wolną głowę. Mieszkam ja sobie nawet nie na przedmieściach, a raczej przed-przedmieściach. Mieszkam, trwam, egzystuję. Wciąż na pudłach, choć co wnieść do mojego lokum miałem, wniosłem przed prawie dwoma laty. Bo "ja tu tylko na chwilę", "ja tu tylko na moment", "nim się obejrzę, trzeba będzie pakować manatki i hop-siup! w drogę". Sypiam na kanapie, łóżka kupić nie zamierzam. W końcu za moment się wyprowadzę. A może zwyczajnie nie chce mi się katalogów przeglądać, po Ikei latać? Bez znaczenia.
Poszwy na kołdrę mam dwie. Obydwu nie lubię i zmienianie ich zawsze odwlekam. Rankiem zwykle pijam kawę, którą zalewam w szklanym dzbanku, a nie w filiżance. Nie znoszę syku elektrycznego czajnika, więc wolę wieczorami pijać zimną.
Śniadań zwykle nie jadam, bo nie chadzam na zakupy. Zwyczajna strata czasu, nawet jeśli po drodze do mieszkania mijam trzy spożywczaki. Wychodząc z domu, mijam wieszak na odzież wierzchnią (perfidnie bezsensowny, kompletnie zbędny mebel), zdejmuję z niego czarny płaszcz, innego zresztą tam nie znajdę. Z małego stoliczka, na którym nic nigdy nie stoi, zdejmuję szalik, owijam nim szyję niby skazaniec pętlą i denerwuję się, bo w połączeniu z kołnierzem ogranicza mi możliwość ruchu. Co rano denerwuje mnie tak samo. Ach, wcześniej jeszcze wkładam buty! Mam trzy pary butów oraz klapki na basen (w wodzie tonę jak kamień, pomińmy); wiosenno-letnie, jesienno-zimowe oraz zimowo-wiosenne, które wcale nierzadko pełnią funkcję wczesnojesiennych. Zawsze najpierw zakładam lewego, wiążę na każdym dwie krzywe kokardki ze sznurówek. Bez tego nie wyjdę, nie ma szans.
Biorę moją teczkę, która wygląda jak milion innych skórzanych teczek, ale jest moja, bo ją kupiłem. Wychodzę, zamykam drzwi, starannie zaciskając wszystkie palce na klamce i ciągnąc ją aż do końca. Później je otwieram i ponownie zamykam, bo ciche szczęknięcie zamka to najpiękniejszy dźwięk w całej mojej codziennej rutynie. Przekręcam klucz, schodzę po schodach, nie omijając żadnego stopnia (nie, nie dlatego, żeby któryś nie poczuł się pominięty, po prostu nie chcę wybić sobie zębów i musieć fundować sobie dentystę). Później wracam się przed drzwi, by sprawdzić, czy na pewno je zamknąłem.
Zamknąłem, oczywiście, że zamknąłem. Zawsze zamykam. Później kieruję się przystanek tramwajowy, jednocześnie wyliczając w myślach, ile klęsk mogło spowodować moje wyjście. Mogłem nie zamknąć okna, mogłem nie zakręcić gazu, moglem zostawić włączone żelazko – chwila, ja nie mam żelazka – mogłem zostawić odkręcony kurek.
Nie wracam się pomimo moich obaw. Gdybym się wrócił, istniałaby możliwość, że spóźnię się do pracy, a tego nienawidzę. Nie wracam się, kiedy moje obute w zawiązane na dwie kokardki derby stopy pokonują ostatni schodek. Nie wracam się koło pierwszego mijanego sklepu.
Wracam się przy bramce odgradzającej osiedle od świata jak fosa średniowieczny gród. Wchodzę po schodach, nie pomijając żadnego stopnia. Ciągnę za klamkę – drzwi oczywiście są nadal zamknięte. Wchodzę do środka. Wszystkie okna zamknąłem przedtem, kuchenka ma skręcone palniki, z kranu się nie leje. A żelazko nie jest podłączone, bo go nie mam.
Wracam do podążania na przystanek, uprzednio oczywiście zamykając drzwi. Mijam ludzi, ale staram się im nie przyglądać, bo mnie nie obchodzą. Na przystanek zawsze zdążam, bo pierwsze moje wyjście odbywa się o wiele przed czasem. Gdy przyjeżdża wyczekiwany przeze mnie tramwaj, wsiadam i kieruję się na przód, by tam spokojnie stać. Nie siadam, nawet gdy wagon jest praktycznie pusty.
W pracy nie myślę zbyt wiele. Klikam w klawiaturę jak bezbłędny automat, nie waham się, nie wdaję w rozmowy. Wychodzę po dziewięciu godzinach ze świadomością, że jestem niezwykle kompetentnym pracownikiem, przez co zapewne dostanę małą premię pod koniec miesiąca. Pieniędzy nie przepuszczam, wszystkie odkładam "na podróże duże i małe", choć praktycznie nie ruszam się z miasta, a weekendy spędzam u siebie, na kanapie.
Po powrocie z pracy odkładam torbę na półkę, ściągam buty, odwieszam marynarkę i krawat. Koszulę zazwyczaj wrzucam do pralki, a spodnie składam w równą kostkę. Nalewam sobie zimnej kawy, ale tym razem nie do filiżanki, a dużego kubka, który stawiam na pralce. Rozbieram się do naga, nie patrząc na siebie w lustrze, bo tego nie lubię. Kładę się w wannie i odkręcam kurek. Lubię spędzać w wodzie długie godziny. Tracę wtedy kompletnie poczucie czasu, a do świata żywych zwykle przyzywa mnie dopiero gęsia skórka na ramionach i szczękające z zimna zęby.
Mam aktualnie dwadzieścia siedem lat. Opieram całkowicie wolną od myśli głowę o plastikowy brzeg wanny.
Kiedy już moje palce są pomarszczone, jakbym był trzykrotnie starszy, wstaję i dokładnie wycieram ciało w ręcznik. Ubieram się, myję zęby, bo lubię miętowy smak pasty i to zdrowe, a jak już wspominałem, nie mam zamiaru niepotrzebnie fundować sobie dentysty. Później wypełniam dokumenty, jeśli nie zdążyłem zrobić jakichś w pracy, co zdarza się bardzo rzadko, albo oddaję się jakiejś lekturze zapożyczonej z biblioteki. Ewentualnie próbuję nauczyć się francuskiego, bo znajomość trzech języków obcych dobrze wygląda w CV. Gdy nastaje późny wieczór, gaszę lampę, sprawdzam, czy kran jest dokładnie zakręcony, palniki w kuchni skręcone na zero, drzwi zamknięte na klucz – i tak otwieram je i zamykam jeszcze raz, ot, dla pewności. Żelazka nie sprawdzam, bo go nie mam.
Przykładam głowę do poduszki, próbując spać, co prawie nigdy mi nie wychodzi. Próbowałbym pić mleko, bo to podobno skuteczne, ale mam nietolerancję laktozy. Dlatego po czterdziestu minutach podnoszę się z przekleństwem na ustach, by zażyć tych przeklętych podłużnych kapsułek. Znowu kładę głowę na poduszce. Klnę, bo mi niewygodnie. Zasypiam.
Rano budzę się z obolałym karkiem. To wszystko przez to, że sypiam na kanapie, a łóżka kupić nie zamierzam. W końcu za moment się wyprowadzę. A może zwyczajnie nie chce mi się katalogów przeglądać, po Ikei latać? Bez znaczenia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro