filozofia spadających kwiatów
Filozofia spadających kwiatów miała proste założenia. Nie składała się z wielu zawiłych zasad, co nie znaczy, że stosowanie się do niej było dziecinnie proste. A mimo wszystko, wyznawałam ją, odkąd skończyłam jedenaście lat. Jestem jedyną przedstawicielką filozofii spadających kwiatów na całym świecie.
Jako dziecko sądziłam, że jest idealna. Miała romantyczną nazwę, która przywodziła mi na myśl daleką, tajemniczą Japonię, krainę kwitnącej wiśni. Nie przypominała żadnej religii bądź innej filozofii, o których zaczytywał się mój jakże mądry i oświecony ojciec. Jedna zasada, zero tracenia czasu, zero grubaśnych tomiszczy do przestudiowania. Czułam się taka wielka, taka inna i wyjątkowa. Przecież nikt poza mną nie wiedział o istnieniu najświetniejszej z filozofii. Głupcy, ignoranci. Tracili czas na medytacje, na błaganiu Boga lub losu, kiedy mogli prowadzić życie lekko i szczęśliwie, bo przynajmniej takie złudzenia dawała filozofia spadających kwiatów.
Konsekwencja mojego światopoglądu pierwszy raz dotknęła mnie cztery lat później. Była ciemna noc, zimna i wietrzna, zupełnie inna niż o tej porze roku w mojej wyśnionej Japonii. Sama, opuszczona, znienawidzona nie miałam, dokąd pójść. Nie miałam nikogo.
Na fotel specjalisty trafiłam pół roku później. Oczywiście nie podzieliłam się moją autorską filozofią, byłam zbyt wielką egoistką, a oni po prostu nie zasługiwali. Jakieś proszki na życie, dużo podejrzanych wizyt u córki koleżanki matki, Róży. Róża była idiotką, a proszki miały chyba podobny skład jak arszenik, bo fikus w doniczce po nich zwiędnął. Próba socjalizowania, podobnie jak ta odnalezienia ,,ukrytej empatii", zakończona niepowodzeniem. Nie zależało mi, łamałam serce matce jak zapałki. Stałam na parapecie - na mnie też mi nie zależało. Rzucanie nożem w tłum, przechodzenie na czerwonym świetle, ale ona wciąż była. Nie odwracała głowy, cicho łkała w kołnierz kurtki, wciągała siłą na chodnik. Nie chciałam jej, próbowała zepsuć moją filozofię spadających kwiatów. Jedyny kwiatek na moim drzewku wiśniowym, którego nie dosięgałam, nie mogłam zerwać.
- Wyjeżdżam.
Przyszła do mojego domu powiedzieć tylko to jedno słowo. Dlaczego nie trzasnęłam jej drzwiami przed nosem? Dlaczego nie odcięłam ostatniej zielonej gałązki z mojego dawno martwego drzewka?
- Na ile? - syknęłam przez zaciśnięte zęby, wbijając wzrok w jej miodowe oczy.
Mogłaby spędzać swój czas z jakimś przystojnym, nadzianym kretynem. Wolała każdą chwilę poświęcać paskudnej kreaturze, jaką przecież byłam. Zdecydowanie idiotka bez mózgu.
- Do końca liceum.
Zanim zdążyłam zareagować, zniknęłam w jej objęciach. Nie miałam siły, żeby ją odepchnąć. Byłam zbyt słaba, żeby strzepnąć ostatnie płatki w kolorze malinowego różu, jej szminki.
- Będę dzwonić codziennie. Nie musisz nic mówić, po prostu odbieraj.
Odeszła, ale nie zabrała swojego wiśniowego kwiatu, a ja przegrałam. Filozofia spadających kwiatów miała jedną zasadę, a ja nie umiałam jej przestrzegać.
I właśnie dlatego zmusiłam się do oszustwa. Przestąpiłam z nogi na nogę. Siedem metrów, beton. Nie umiem zerwać kwiatka?
Zetnę całe drzewko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro