Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II

Kilka dni później, w okazałej posiadłości arcykapłana Aahotepre leżącej w okolicach Asuanu, nabożne skupienie zakłóciły wypowiedziane butnie słowa:

— Prędzej Nil zawróci, niż uwierzę, że książę rzeczywiście tak wygląda.

Stary kapłan próbował udawać przez chwilę, że nie usłyszał tego komentarza, gorąco starał się puścić go mimo uszu, ale nawet zdobyta przez lata cierpliwość nie była w stanie mu teraz pomóc. Zamrugał, jakby resztą sił odsuwał od siebie niezadowolenie, i wreszcie posłał synowi karcące spojrzenie. Niezadowolenie jego wynikało z tego głównie, że wiedział dobrze, jak niewiele jakiekolwiek karcenie może tutaj zdziałać.

— Necho — westchnął więc jeszcze, a wypowiedziane tak ciężko imię syna zawisło w powietrzu. I tyle — zawisło, nie uderzyło zaś, bo jeśli było taranem, to obsługujący tę machinę żołnierz nie miał wcale ochoty na walkę. Dawno się poddał.

To Necho był ostatnim w tym domu, w znakomitym domu czcigodnego arcykapłana Aahotepre, który zdawał się nigdy nie porzucać ochoty do walki.

— Necho — przedrzeźnił cierpkawy ton ojca i sam uśmiechnął się jak chochlik. — No co, może spróbujesz mi powiedzieć, że nie mam racji?

Arcykapłan Aahotepre wcale nie próbował. Westchnął cierpiętniczo, aż uniosła się i opadła spowijająca go ciasno muślinowa szata, i tylko zwrócił z powrotem spojrzenie na obserwowaną dotąd rzeźbę, proste popiersie, które tego ranka przyniesiono w darze prosto z pałacu faraona i które to właśnie stało się nowym powodem dla Necho, by móc zachowywać się nieznośnie. Tak, nieznośnie — bo nawet w sytuacji, gdy stali tak we dwóch w jednej z domowych komnat pełnej podlewanych często palm w donicach i świetnych ściennych malowideł, gdy nawet służba wymieniała szeptem uwagi na temat niezwykłego kunsztu, z jakim wykonano tę nową figurę, syn arcykapłana nie mógł zdobyć się na jakąś miłą uwagę. Zdecydował się nie docenić ani biegłości rzemieślnika, który wyciosał kształt książęcej głowy z drewna i szlifował tak długo, aż na powierzchni nie pozostał choćby jeden rzaz po dłucie, ani chociażby świetlistości barw, jakie malarz utarł z dostępnych barwników, by twarz wymalować brązowawą czerwienią, a brwi czernią. Nie docenił faktu, że w miejsce migdałowych oczu wstawiono połyskujące nieskończoną mądrością czarne kamienie, wycięte w doskonałe koła źrenic, ani tego, że przecież na pierwszy rzut oka — na litość boską — było to dzieło znakomite, nie byle co, zjawiskowy przykład sztuki tak realistycznej, że niemal ponadziemskiej, bo przecież wymalowana skóra lśniła jakby pokryta natłuszczającymi wonnościami, oczy patrzyły, usta układały się w łagodnym, naznaczonym wiecznością uśmiechu, i tylko reszty ciała brakowało tej znakomitej głowie, w której chciałoby się wyczuć czaszkę, mięśnie i krew, żeby uwierzyć, że oto sam książę Amenmose, syn wielkiego faraona, promyk słońca Ra, stoi w tym pokoju.

Nie. Necho wolał powiedzieć, że książę z pewnością tak nie wygląda.

I chyba tylko irytacja wywołana tym faktem sprawiła, że stary Aahotepre postanowił jednak wejść z synem w dyskusję — że podniósł ciężkie powieki, odwrócił łysą głowę w jego stronę, tam gdzie młodzik stał z rękami założonymi buńczucznie na szerokiej piersi, i unosząc brew zapytał:

— W takim razie zechciej mi powiedzieć, Necho, jak twoim zdaniem wygląda książę Amenmose?

Usta chłopaka, nawykłe do rozdawania czarujących uśmieszków, rozszerzyły się w jednym z nich; zdawało się, że szydercza nuta w głosie ojca go bawi, a może po prostu podobało mu się, że będzie przez chwilę w centrum uwagi. Wyciągnął przed siebie rękę, aż błysnęła bransoleta na nadgarstku, i wykonał niedbały gest w stronę popiersia.

— Na pewno nie tak.

Kapłan chciał westchnąć, ale gest Necho tak gwałtownie zmienił się w podniesioną pięść, że mimowolnie wstrzymał oddech.

— Wiesz jak wyrzeźbili tutaj księcia, ojcze? — spytał, a choć nadal się uśmiechał, jego ton zdradzał przypływ powagi. — Jakby był głupawy. Nie zadław się, wiem co mówię, więc słuchaj, żebyś i ty wiedział. Popatrz tylko: czarne paciorki oczu, jak dwa żuki, gapią się szeroko, a nic nie widzą. Ani pół myśli, ani w jednym oku. Uszy mu odstają, jak mi nie odstawały nawet, kiedy byłem dzieciakiem. No i zdaje mi się, czy trochę się garbi?

— Ależ Necho — ojciec nie wytrzymał tej, jego zdaniem, niedbałej niegrzeczności — to wszystko są niewątpliwie zabiegi rzemieślników, w zgodzie z kanonem...

— Kto za bardzo trzyma się kanonu, łatwo zapomina o tym, co właściwie robi. Ktoś postanowił wykonać drogie popiersie, zgoda, widzę, jak bardzo jest ono kosztowne i tak dalej. Ale po drodze, gdzieś między szlifowaniem szlachetnych kamieni a ucieraniem farby bez jednej grudki zapomniał o tym, że przedstawia syna faraona. A ten powinien być... niech pomyślę...

Ekspresyjne dłonie Necho zaczęły przebiegać palcami, jakby grał na cytrze i nie potrafił uderzyć we właściwą strunę, arcykapłan Aahotepre zaś, który zaczął nagle rozumieć, o czym jego syn mówi, uniósł wysoko brwi i wprawnie wpadł mu w słowo:

— Boski.

Necho pstryknął.

— Boski! — zgodził się żywo. — Tak. To popiersie powinno zmuszać mnie do zgięcia kolana, a budzi we mnie co najwyżej życzliwy uśmiech. Faraon to bóg... — (Arcykapłan schylił odruchowo głowę, jak podczas procesji) — ...a jego syn ów boski pierwiastek dziedziczy. Dlatego właśnie, ojcze, pozwól mi powtórzyć: prędzej Nil zawróci bieg, niż uwierzę, że książę rzeczywiście tak wygląda.

Kilka chwil stali w zupełnym milczeniu. Twarz kapłana, jedyna poza stopami odsłonięta część jego ciała, zdawała się wyrażać jakiś smutek z tego powodu, że nie mógł już patrzeć na tę piękną figurkę jak na złoty posąg Apisa, choć bardzo się starał i patrzył intensywnie. Necho zaś nie wydawał się przesadnie z siebie dumny — nie bardziej niż zwykle — ale odbiegał już wzrokiem gdzieś w bok, tak jak i jego myśli uciekały ku innym sprawom, patrzył w pionowe wyjście na ogród, ku sadzawce i rosnącym na dworze daktylowcom, oceniał jak wiele czasu pozostało do zmierzchu i czy warto byłoby jeszcze dzisiaj skrzyknąć przyjaciół na jakiś konny wyścig albo przynajmniej tańce. Nic dziwnego więc, że gdy wreszcie ktoś miał przerwać ciszę, był to właśnie on. Coś zgoła innego od rozrywek przyszło mu jednak jeszcze na myśl.

— Nie powiedziałeś mi jednak — zauważył, wyrywając ojca z zamyślenia — po co właściwie faraon, w swej nieomylności, uznał za stosowne przysłać nam ten kosztowny podarek. Chyba nie tylko dla ozdoby wnętrza?

— Kiedyś powiesz o jedno słowo za dużo, Necho. — Arcykapłan posłał mu surowe spojrzenie. Surowością posługiwał się zazwyczaj, gdy brakowało mu słów potrzebnych do wyrażania troski. — Nie, oczywiście, że nie dla ozdoby. Książę złoży niebawem wizytę w świątyni na wyspie, ta figura ma przygotować i nas, i wnętrza, na przybycie jego świętej obecności.

Necho wydął dolną wargę, jak raz szczerze zaskoczony, i zaczął kiwać głową z czymś na kształt uznania.

— No ja się czuję bardzo gotowy — przyznał, opierając ręce na biodrach. — Naprawdę, ojcze. Słowo. Nie mogę się już doczekać, żeby sprawdzić, czy księciu tak bardzo odstają uszy i czy ma taką kształtną głowę. Szkoda tylko, że nie będę zapewne miał ku temu okazji, skoro i tak nigdy nie pozwalasz mi popłynąć na wyspę, gdy akurat dzieje się tam coś ciekawego...

— I tu się mylisz!

Myśląc o tym w późniejszym czasie, dumny arcykapłan sam nie potrafił sobie wyjaśnić, dlaczego podjął tę decyzję tak nieoczekiwanie i spontanicznie. Czyżby po to tylko, aby zobaczyć w oczach swojego syna ten niespokojny błysk? Żeby zbić go wreszcie z tropu albo zmusić do posłuchu?

Jakikolwiek był ku temu powód, wyrzekł swoje postanowienie tak zdecydowanie, jak gdyby planował je skrupulatnie od wielu dni.

— Popłyniesz ze mną na File, Necho, weźmiesz udział w transporcie tej boskiej figury i powitaniu Jego Książęcego Majestatu. I jak raz, w swoim komicznym, uciesznym życiu wykażesz się należytą powagą i czcią, i nie zrobisz niczego głupiego, bo jesteś moim synem, do stu diabłów, synem arcykapłana Egiptu, i przydałoby ci się wreszcie trochę ogłady!

W komnacie zapanowała cisza, służba wymknęła się bokiem, kiedy tylko rozdrażnienie pana domu zaczęło przybierać na sile. Necho stał przez kilka długich chwil zdezorientowany, wpatrując się w ojca spod ściągniętych brwi. A gdy wreszcie zrozumiał, że rzucone mu zostało wyzwanie, zebrał całą swoją dumę, aby godnie je podjąć.

— Oczywiście — rzekł oschle. Uspokoiły się nawet jego nawykłe do gestykulacji dłonie. — Co tylko rozkażesz, ojcze, o czcigodny. Mądre jest twoje postanowienie.

Po czym skłonił się nisko... a gdy już stary arcykapłan pożałował prawie swego wybuchu i gotów był uderzyć w łagodniejszy ton, jego syn na odchodne klepnął popiersie księcia Amenmosego w lśniące czoło i uciekł jak ostatni bandyta.

I ciężko orzec, który dźwięk rozbrzmiewał wśród ścian domu arcykapłana dłużej: pogłos czołowego klaśnięcia, czy piekielne wrzaski goniące śmiejącego się Necho do bramy i jeszcze dalej.

Mniej więcej w tym samym czasie, w położonym na północy kraju królewskim mieście Memfis, syn zrodzony z innych rodziców wykazywał się podobnym brakiem pokory. Nieistotnym okazywało się zatem, czy to chłopak arcykapłana, czy sam następca tronu — w pewnych sytuacjach i jedni i drudzy potrafili stroić sobie nieprzystojne żarty lub też, co gorsza, wpaść w szał tylko po to, ażeby poróżnić się ze swoimi szlachetnymi opiekunami i zrobić im na złość.

Pochowani po pałacowych zakamarkach słudzy nasłuchali się tyle samo hałasów i wrzasków, co znacznie mniej liczny zasób niewolników arcykapłana.

— Nigdzie nie płynę — wyliczał książę Sanakht, chodząc po pałacowej komnacie niby rozjuszone zwierzę — niczego nie pakuję, nikogo nie będę niańczył. Nie wybieram! Się! Nigdzie!

Dopiero kiedy w jego ręce trafiła drogocenna figurka bogini Izydy, gotowa w każdej chwili spaść i roztrzaskać się na posadzce, stojąca w drzwiach królowa straciła spokój.

— Zważ, co chcesz uczynić, Sanakht! — Imię syna zabrzmiało w jej ustach jak syk węża, ale podziałało. Młodzieniec prychnął wściekle, odstawił figurkę na postument, a jego silne ręce zdawały się od razu szukać czegoś mniej świętego, co można by unicestwić. Mimo to zdołał się opanować. Jego dysząca, czerwona ze złości postać wydawała się ogromna i ciężka w porównaniu z posągowo stabilną królową matką, ale to bijąca od niej dostojność niosła ze sobą zwycięstwo w tym starciu. Barbarzyństwo jest tylko eksplodującą krótkotrwale siłą, w spokoju tkwi wieczność.

— Popłyniesz na wyspę File — podjęła królowa, niezrażona atakiem nienawistnego spojrzenia. Nie wierzyła, by starszy syn rzeczywiście jej nienawidził. — Będziesz towarzyszył swojemu bratu i godnie reprezentował koronę. Tę samą koronę, Sanakht, którą i ty pewnego dnia założysz.

Przeklęty będzie to dzień dla Egiptu — dodawała w myślach, ale wiedziała, że mówienie o władzy, jaka w przyszłości spłynie na jej syna, może w tym przypadku podziałać kojąco. Sanakht kochał się w myśli o tronie, na którym w końcu zasiądzie, kochał się w polityce i rządzeniu. Długimi dniami przesiadywał nad makietami budowanych dopiero miast albo nad mapą kraju, wpatrywał się w konkretne jego punkty, w wielkie miasta, jakby planował już ich modernizację i rozwój. Podpowiadał ojcu w sprawach, których tylko ten chciał słuchać — i pod tym względem nadawał się doskonale na przyszłego władcę. Problem polegał w jego temperamencie, tym samym, który właśnie dziś, na wieść na o przymusowym wyjeździe, kazał mu porozrzucać przedmioty i wygnać ze swoich komnat służbę zwołaną po to, aby spakować podróżne skrzynie szlachetnego księcia.

— Reprezentował koronę. — Wąskie wargi poruszyły się ledwo dostrzegalnie, powtarzając słowa matki, muskularna sylwetka wycofała się w głąb pomieszczenia, oczy czarne jak węgle podążyły wzrokiem na taras i dalej, na rozciągające się za murami pałacu gwarne miasto.

— Czy rzeczywiście — książę pluł słowami — mój tępy mały braciszek nie może poradzić sobie sam? Och nie, matko, nie musisz odpowiadać. Oczywiście, że sobie nie poradzi. Ale wyślijcie z nim kogoś innego, jakiegoś lekarza albo opiekuna, jakąś niańkę nawet, sama z nim może popłyń.

— Sanakht!

— File to jakaś zapluta dziura rządzona przez odciętych od cywilizacji kapłanów, nie ma tam ani muzyki, ani dobrego jedzenia, ani jakiejkolwiek najprostszej formy rozrywki. Wysyłacie mnie na banicję, rozumiesz? Na banicję. W imię reprezentowania korony.

— Dobrze wiesz — królowa nie ruszyła się o krok — że to wszystko to zabieg wizerunkowy. Ty chyba najlepiej powinieneś wiedzieć, jakie to ważne, po wszystkich twoich wyskokach sam nauczyłeś się już przecież ukrywać nieprzyjemne konsekwencje przed oczami ludu.

Syn rzucił jej spojrzenie, pod którym nawet stuletnie kamienie mogłyby zmięknąć. Królowa była silniejsza niż kamień.

— Płyniecie tam, żeby oddać cześć bogom i w imieniu ludu Egiptu pościć przez szereg dni.

— Dlaczego ojciec nie może płynąć?

— Ojciec jest potrzebny tutaj, nie wiadomo ile to potrwa.

— Nie wiadomo, no właśnie! Banicja. Nienawidzę was wszystkich.

Królowa zerknęła przez ramię. Na jeden jej gest do komnaty wróciły przelęknione niewolnice, zaczęły zbierać i składać drogocenne tkaniny, które rozjuszony książę wcześniej porozrzucał. Otworzono z powrotem podróżną skrzynię, składano w niej kosztowności i najważniejsze przedmioty osobiste. Sanakht stał dalej w swoim miejscu, patrzył na zewnątrz i zaciskał gniewnie szczęki.

Królowa nie spodziewała się, by ten pozorny spokój oznaczał coś dobrego i w istocie, miała rację. Gdy bowiem Sanakht odwrócił wreszcie głowę w jej stronę, jego czarne oczy były zimne i mroczne, usta wykrzywiły się szyderczo, a obłożone pierścieniami dłonie zaciskał w pięści już zupełnie odruchowo.

— Zrobię, co każecie — oznajmił słodko. — Popłynę z jego czcigodną pierdołowatością księciem Amenmose, odwiedzę och, jakże przenajświętszą wyspę File i jej szlachetnych kapłanów. Ale obawiaj się dnia, w którym wrócę, matko. Bo wrócę znudzony i zły, i nigdy nie zapomnę wam tego upokorzenia. I z ochotą się zemszczę.

Wypowiedział zaś tę przepowiednię tak niedbale, jakby przemawiał przez niego obcy duch. Królowa zadrżała.

Służba zaś uwijała się dalej, pakując skrupulatnie podróżną skrzynię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro