część druga: imię
W nocy okropnie się rozpadało. Nie zdążyłem ściągnąć prania ze sznurka, zanim całkiem przemokło. Mama robiła późną kolację dla naszego jedynego gościa, który wrócił dopiero ze spaceru po okolicy. Niosłem mu tacę z wczorajszym chlebem, serem i herbatą. Dodałem do niej cukru, bo zwykle i tak o niego pytali i musiałem się wracać do kuchni.
Wszedłem do środka bez pukania - jak do siebie. Nie bardzo w ogóle się nad tym zastanawiałem, po prostu nacisnąłem klamkę łokciem i popchnąłem trzeszczące drzwi, bo skoro mężczyzna zamówił sobie kolację, to musiał być przygotowany na to, że mu ją przyniosą. Ale nie był. Podskoczył na krześle i w roztargnieniu zatrzasnął jakąś książkę leżącą przed nim na stoliku. Przyciskał ją mocno rozłożoną dłonią i patrzył na mnie z jakąś złością, co w tamtym momencie zupełnie zbiło mnie z tropu, tak, że prawie upuściłem tackę.
- Zostaw to i wyjdź - rozkazał mi stalowym głosem, a ja poczułem, że robi mi się gorąco. Tylko ze względu na to, że nam płacił i był klientem, nie rzuciłem mu przyniesionym jedzeniem w twarz. Postawiłem niechlujnie tacę na stoliku i zrobiłem ponurą minę opierając dłoń na biodrze. Nie zamierzałem wychodzić, z trudem opanowałem emocje. Wyglądał na bardzo zafrasowanego moją obecnością i teraz jego wściekłość została zastąpiona uciekającym wzrokiem i rumieńcem wstydu. Ale wiedziałem, że nie przeprosi.
- Dziękuję - powiedział i wskazał sugestywnie głową na drzwi. Naprawdę chciał się mnie pozbyć. - Jestem zmęczony podróżą - wytłumaczył się, a ja nareszcie przyjąłem to jako pewną oznakę skruchy. W końcu poszedłem mu na rękę i opuściłem jego pokój, zamykając ostrożnie drzwi, tak żeby nie trzaskały.
W nocy nie mogłem spać. Zwykle nie mam problemu ze spaniem podczas burzy, ale tym razem deszcz walący o szybę małego okna nie dawał mi spokoju. Zdawało mi się, że wieczność już leżę spocony pod za grubą kołdrą i duszę się otoczony czterema ścianami. W końcu wyszedłem z łóżka i otworzyłem okno opierając się na parapecie. Deszcz zmoczył moje palce, a wiatr posłał kropelki na policzki. Odetchnąłem, choć dalej nie czułem się najlepiej. Zamknąłem okno, ubrałem buty oraz kurtkę przeciwdeszczową, po czym wyszedłem na zewnątrz. Było zimno, a masywy gór ledwo dostrzegałem w zupełnej ciemności. W całej wiosce nie działal podczas burzy prąd, więc nawet pojedyncze światła z okien nie oświetlały okolicy. Stanąłem pod kawałkiem dachu walącej się szopy. Spróchniałe deski i śmieci piętrzyły się za moimi plecami. Dopiero po paru minutach wdychania świeżego powietrza dostrzegłem kątem oka ruch na tarasie. Zmrużyłem oczy, żeby lepiej widzieć. To postać przybyłego wczoraj mężczyzny. Opierał się łokciami o barierkę z lekko uniesioną głową, jakby wypatrywał czegoś na niebie. Wychyliwszy się poza zadaszenie także uniosłem głowę, ale zobaczyłem tylko ciemność. Krople deszczu szczypały mnie w oczy. Przeszedłem po cichu po schodach i robiąc trochę hałasu, żeby zwrócić na siebie uwagę, stanąłem obok niego. On odwrócił się do mnie i widziałem go trochę lepiej. Miał kompletnie przemoczone włosy i zmarszczone brwi.
- Zimno, prawda? - zacząłem rozmowę, ale on nie współpracował. Tylko kiwnął ponuro głową. - Przyszedłeś z Indonezji na pieszo?
- To za daleko.
- Każdą... - Zaciąłem się, szukając w głowie angielskiego słowa na „odległość". - Wszystko jest możliwe do przejścia - odpowiedziałem mu wyzywająco.
- Płynąłem statkiem, jeździłem pociągami, łapałem autostopa... Jakoś tu trafiłem.
- Więc co zwiedziłeś? - spytałem entuzjastycznie. Zbyt pogodnie, jak na tę ciężką noc.
- Nie zwiedzam - brzmiał na przytłoczonego. - Szukam.
- Hm? Czego? - Domyślałem się, że ma na myśli coś niematerialnego. Może szukał sensu życia, może najpiękniejszego widoku na świecie... Nieważne, i tak miałem wrażenie, że tu tego nie znajdzie. Że jest tu tylko przejazdem.
- Lepsze miejsce. - Wzruszył ramionami, jakby ta odpowiedź dużo mi mówiła.
- Lepsze? Każde miejsce jest inne. Jest wiele dobrych miejsc i złych miejsc. I normalnych też. - Nie wiedziałem, o czym mówię. Chciałem mu pokazać, że go rozumiem, choć wcale tak nie było.
- Chciałem znaleźć miejsce, w którym mnie nie ma. - Spojrzał mi w oczy i się uśmiechnął, a zrobił to po raz pierwszy, odkąd się spotkaliśmy.
- Ale kiedy przychodzisz do tego miejsca... To tam jesteś - zauważyłem jak kompletny idiota, który właśnie odkrył coś oczywistego. Chciałem po prostu utrzymać rozmowę.
- Oczywiście. To duży problem.
- Jak masz na imię? - Poczułem, że to dobry moment, żeby o to spytać.
- Neo.
- To nie jest twoje imię - oznajmiłem mu z przekonaniem.
- Ty mi mówisz, że to nie jest moje imię?
- Azjatyckie imiona są inne. - Wykazywałem się niezwykłą zarozumiałością, nawet jak na mnie. Ale ktoś mu musiał w końcu powiedzieć.
- A jakie jest twoje?
- Igor.
- Twoje imię jest nudne - powiedział. Ta śmiałość...!
- Ma więcej liter niż ty. Twoje - poprawiłem się.
Uśmiechał się i bujał się na piętach. Nie patrzył już w ciemność, tylko na mnie. I przestał marszczyć brwi. Prawie go rozumiałem.
Kiedy wróciłem do pokoju, zorientowałem się, że ja też się uśmiecham. I w ogóle mi ta nocna przechadzka nie pomogła, bo byłem mokry i rozbudzony. Pomyślałem sobie, że mógłbym tańczyć, ale zamiast tego leżałem odkryty na materacu i nie przestawałem się uśmiechać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro