Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

część pierwsza: powitanie

W tamtym czasie byłem rezolutnym chłopakiem pilnującym krów, które pasły się na zboczach gór. Nosiłem kowbojski kapelusz i jeździłem na koniu, moim Huraganie - łagodnym, lecz żwawym zwierzęciu. Zieloną dolinę osiedloną tylko przez paręnaście gospodarstw otaczały pnące się wyżej gładkie i tak samo zielone szczyty. Nie wyglądały bardzo imponująco widziane z doliny, a to dlatego, że stojąc nawet w jej najniższym punkcie znajdowało się ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Mieszkańców doliny co prawda nie bardzo interesowały te liczby, ale turyści byli zachwyceni i w kółko powtarzali, jak to niezwykle musi się żyć na takiej wysokości. Ale dla mnie było normalnie. Właśnie zwyczajne.

Dało się tu dojechać jedną drogą, zresztą dość niebezpieczną, jak słyszałem, a później i się dowiedziałem osobiście, zatem z tamtej strony przybywali podróżni oraz dostawy towarów, które otrzymywaliśmy w zamian za mleko i ser, czyli jedyne, co mogliśmy tu spieniężyć poza turystyką. A ta ostatnia miała się całkiem nieźle, bo jeśli pójść trochę dalej, za wioskę i podążyć wraz z korytem potoku ku jego źródłu, zza zielonych wzgórz wychylą się skaliste ośnieżone szczyty. Większość osób jednak wolała patrzeć na nie z dołu, niż piąć się ku ostrym krawędziom nieznanego. Sam nigdy tam nie byłem. Wspinałem się tylko z Huraganem na mniejsze wzniesienia i obserwowałem stamtąd okolicę. Wiele się nie zmieniała w przeciągu dwudziestu lat mojego życia, jednak jakimś sposobem każdego dnia góry były inne. Nie rozumiałem tego zupełnie w tamtym czasie i dopiero teraz mogę powiedzieć, że to faktycznie nie one się tak zmieniały - tylko ja.

Zbierało się na burzę, kiedy zawitał do naszej wioski podróżnik w myśliwskim kapeluszu i zchodzonych butach. Widziałem go z daleka, idącego z pochyloną głową, niosącego na plecach górski plecak z przywiązanym do niego tobołkiem. Podpierał się na kijkach i powoli, ale konsekwentnie pokonywał kolejne metry szerokiej kamienistej drogi.

Zacząłem zaganiać krowy z powrotem pod dach, bo wiedziałem, że lada moment pogoda może się załamać. Ściemniało się już, gdy w końcu skończyłem pracę i wróciłem do domu. Mieszkaliśmy z mamą, tatą i babcią w dużym, bardzo starym budynku zbudowanym z kamienia jakieś sto lat temu. Po stronie rzeki, za którą już nie było nic poza trawiastym zboczem, mieliśmy dobudówkę, już znacznie bardziej zadbaną i to w niej przyjmowaliśmy gości. Był tam też niewielki taras z widokiem na góry. Zwykle to tam podróżni jadali śniadania, które zanosiłem im na drewnianej tacy z kwiecistym wzorem. Z przyzwyczajenia stałem jeszcze parę sekund czekając, aż powiedzą coś w rodzaju „Jak tu jest pięknie". Posyłałem wtedy uprzejmy uśmiech, którego nie widzieli zapatrzeni w dal i przyznawałem im rację, mimo że nie dostrzegałem tego samego, co oni. Góry zwykle zdawały mi się zmęczone i smętne, otoczone rzadką mgłą, przez którą prześwitywało blade słońce. Zawsze tu było chłodno, nawet latem. Czuć było ciepło promieni słońca na skórze, ale powietrze pozostawało rześkie.

Podróżnik zatrzymał się u nas. Zanim wróciłem, matka zdążyła mu już pościelić łóżko, ale jeszcze zamiatała podłogę, kiedy zobaczyłem go opartego o balustradę tarasu i wpatrującego się w zielone, falujące na tle chmur szczyty. Plecak leżał na deskach, a na plecach mężczyzny widniała wielka plama od potu. Ściągnął kapelusz, więc widziałem jego tłuste, potargane włosy o mocnym ciemnym kolorze. Nie był zbyt wysoki, za to mogłem stwierdzić, że jest dobrze zbudowany po mocno odznaczających się ramionach, z kolei większy obwód w okolicach pasa sugerował, że w podróży nie żałował sobie próbowania lokalnych przysmaków.

- Te góry są naprawdę... - Mężczyzna wstrzymał oddech, nie mogąc zapewne znaleźć odpowiedniego słowa.

- Niesamowite? - podpowiedziałem mu, a on nawet się do mnie nie odwrócił. Widok pochłonął go całkowicie.

- Tak. I straszne. Coś jest w nich strasznego. - Mówił po angielsku. Na takich odludziach niewiele osób posługiwało się tym językiem, gdyż panowało tu zacofanie o parędziesiąt lat w stosunku do wielkich miast w wielkich krajach, ale ja wszystko rozumiałem. Miewałem jedynie kłopot z mówieniem, bo nieczęsto zdarzało mi się używać angielskiego do czegoś więcej, niż paru słów zamienionych z gośćmi. Oni zwykle też nie byli w tym najlepsi, musieli tylko zakomunikować najprostsze potrzeby.

- Skąd jesteś? - spytałem go i długo nie odpowiadał. Wydawało mi się, że pochodzi ze wschodniej Azji.

- Indonezja - oparł.

- To daleko.

Spojrzał na mnie i kiwnął głową, a wtedy moja mama wyszła z pokoju i zaprosiła go do środka. Przestał zwracać na mnie uwagę i zamknął się w pomieszczeniu. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro