7. Pierwsza
— Serio wkręciłeś się na imprezę do Schuylerów? — Tadeusz Kościuszko, siedzący za biurkiem Burra, z niedowierzaniem pokręcił głową. — Jak? I po co?
Był poniedziałek.
W poniedziałki starszy i młodszy detektyw omawiali z Washingtonem poprzedni tydzień i przedstawiali wstępny plan na tydzień następny. Tymczasem ich pomocnicy się nudzili, a gdy się nudzili, mieli zwyczaj przychodzić jeden do drugiego i irytować się nawzajem. (Co zwykle kończyło się albo szybko, albo wyjącym alarmem przeciwpożarowym). Tym razem to Tadeusz przyszedł irytować Alexandra, wykorzystując zasłyszane plotki.
— Ma się te znajomości. — Alex wzruszył ramionami. — Poza tym, weź, ja miałbym nie pójść?
— No... Tak? W końcu zwykle odpuszczasz sobie imprezy. — Kościuszko nie wspomniał, że sam do Schuylerów jeszcze nigdy nie został zaproszony, mimo swoich licznych prób. ''Za wysokie progi, mój drogi''.
— Wcale nie zawsze. — Zastanowił się. — No, prawie zawsze. Ale pomyśl. Bal, wielu ludzi, mogę kogoś zapytać o ten pożar.
— A ty znowu o tym. — Tadeusz z rezygnacją uderzył głową w blat biurka. — Olek, siedziałem nad tą sprawą dobre kilka tygodni i, jak widzisz, nie jest rozwiązana.
— Bo robiłeś to ty. — Alex ponownie wzruszył ramionami. — A ja nie jestem tobą, więc mam spore szanse.
— Słuchaj. Na tym balu będzie pełno ludzi, tak? A tam gdzie jest dużo ludzi, zawsze wybuchają bójki. Podobno nie lubisz bójek. Serio, nie idź, dobrze ci radzę.
— Od kiedy niby chcesz mi dobrze radzić? — Alexander spojrzał na niego podejrzliwie. — Przyznaj, że po prostu chcesz się tam za mnie wkręcić.
Kościuszko rozłożył ręce w geście I tu mnie masz.
— No proszę, niezły Sherlock się nam wychował.
— Wiesz, pracuję w agencji detektywistycznej, jakbyś nie zauważył.
— Ooo, co za zbieg okoliczności, ja też! I jestem tam bardzo zajęty, więc szanowny detektyw pozwoli, że się oddalę. — Wstał i wyszedł, nie czekając już na odpowiedź.
— To po co żeś przyłaził? — wymamrotał Alexander i wrócił do robienia nic.
Jak już mówiliśmy, był poniedziałek, a dwaj detektywi siedzieli na naradzie u Washingtona.
To oznaczało, że robienie nic może potrwać dosyć długo. Albo bardzo krótko, w końcu nigdy nie wiadomo, jak się tamci rozgadają.
Alexander sam nie wiedział, czy to dobrze, czy nie bardzo. Teoretycznie mógłby w tym czasie szukać czegoś o pożarze w Baldwinsville, czegoś co inni przegapili, ale szczerze mówiąc nie chciało mu się. Trzymał się tej sprawy głównie dlatego, że była jego własna, jedyna którą mógł zająć się nie jako pomocnik, a jako główny jej rozwiązywacz. No i coś go do niej przyciągało. Poza tym, gdyby się poddał, połowa agencji powiedziałaby mu ''A nie mówiłem?'', a to jest fraza, którą każdy woli wypowiadać niż słyszeć.
Podszedł do biurka starszego detektywa i przejrzał leżące na nim papiery. Nic ciekawego. Jakiś rachunek (dwukrotnie przeczytany przez Alexandra pół godziny temu), trzystronny raport (również przez Alexandra przeczytany, tyle że trzy dni temu), paragon za pizzę (jak na małą pizzę, do tego Margherittę — zdecydowanie przepłacono), koperta z ozdobnym napisem ''Do Hamiltona'', instrukcja do...
Alexander zmarszczył brwi, podniósł jeszcze raz kopertę ze swoim nazwiskiem i przybliżył ją do oczu. Tak, zdecydowanie było tam napisane Do Hamiltona. Nie Do Burra, nie Don Kichot ma drona, tylko dosłownie, że do niego, do Hamiltona. Rzadko spotykane. Pewnie Burr zostawił dla niego wiadomość czy coś w tym rodzaju.
Moment. Dlaczego Burr miałby pisać do Alexandra pocztą? Szybciej byłoby chociażby mailem lub normalnie na głos. No i to nie było jego pismo.
No to kto?
List miłosny wrzucony przez okno? Alex aż się zaśmiał na tę myśl. Primo, nie przychodził mu na myśl nikt, kto by mógł go napisać. Secundo, na oknie była siatka przeciw gołębiom. Tertio, kto w tych czasach pisze jeszcze listy miłosne? Do tego ozdobnym pismem? (Alexander przyznał sam sobie w duchu, że w sumie on byłby zdolny do czegoś takiego. Ale wciąż to rzadkość). Nie, to nie był list miłosny.
Jako że był bardzo inteligentny, wpadł na pomysł, by po prostu otworzyć kopertę i zobaczyć zawartość. W końcu była do niego, prawda? A jeśli to było coś tajnego, zrzuci się na Kościuszkę.
Alexander zamarł na chwilę. Co jeśli Kościuszko podrzucił mu miniaturową świecę dymną, która uaktywni się po otwarciu koperty? Pokręcił głową. Niee, koperta była za płaska na świecę dymną. Plus mimo wszystko Tade był za mądry, by zrobić coś takiego. Prędzej Alex by znalazł w kopercie własną karykaturę, w rysowaniu których Tadeusz nie był zły.
Po optymistycznym wniosku, że co ma być to będzie, otworzył kopertę szybkim ruchem, mimowolnie mrużąc oczy. Nic z niej nie wyleciało, więc zajrzał do środka.
W środku była kartka papieru.
A czego się, kretynie, spodziewałeś po kopercie? — Sarkastycznie spytał się w myślach. — Orkiestry dętej z dyrygentem nadętym?
Wyciągnął kartkę i obejrzał ją dokładnie. Idealnie dopasowana rozmiarem do koperty. Kolor biały, taki nieco żółtawy. Nieprzyjemna w dotyku.
No i napis, w sumie dwa zdania.
(Nie, nie było to Bu!, gdyż Bu! nie jest dwoma zdaniami.)
Przesłuchaj mieszkańców Baldwinsville. Udawaj, że sam na to wpadłeś.
Podpisu nie było.
★
Gdy Thomas Jefferson nad czymś myślał, chodził po gabinecie ruchem jednostajnym okrężnym, to jest krążył wokół biurka niczym koń podczas lonżowania, co jakiś czas zmieniając kierunek. Kościuszko kiedy się nudził liczył czas od jednej zmiany kierunku do drugiej. (Rekord to było jak na razie dziesięć minut chodzenia zgodnie z ruchem wskazówek zegara i piętnaście minut odwrotnie). I gdy wrócił z gabinetu Burra, zgodnie z przewidywaniami zastał swojego nowego zwierzchnika poruszającego się ruchem okrężnym, dla odmiany wokół fotela na kółkach. Pewnie przed chwilą wrócił od Washingtona. Tadeusz westchnął i oparł się o ramę drzwi, wkładając ręce do kieszeni w geście rezygnacji.
— Jest pan pewien, że to dobry pomysł? — odezwał się, gdy po pięciu minutach młodszy detektyw wciąż nie zauważył jego powrotu, jednak ten tylko zmienił kierunek i krążył dalej. Tadeusz gwizdnął więc, tak jak gwiżdże się na psa, by przestał gonić gołębie i przybiegł do nogi. Miał w tym doświadczenie, od kiedy pamiętał zawsze miał przynajmniej jednego psa. (Ten, którego miał teraz, nazywał się Burek. Kościuszko przysięgał, że nie ma to nic wspólnego ze starszym detektywem, ale nie do końca mu uwierzono).
Nagły gwizd odniósł pewien skutek, bo Jefferson przestał krążyć. Wprawdzie potknął się przy tym o nogę od fotela, mnąc w ustach kilka przekleństw z dziwnym akcentem, ale nie odniósł większych szkód, więc Tade będzie mógł spokojnie spać w nocy.
— Jest pan pewien, że to dobry pomysł? — powtórzył pytanie.
— Pomysł? — spytał Jefferson, lekko nieprzytomnie. Pewnie zakręciło mu się w głowie, pomyślał Tadeusz.
— Tak, pomysł. Tak się chyba mówi w waszym kraju na to, że ktoś wymyślił co zrobić? Chyba że woli pan to nazwać wyzyskiem własnego pomocnika, bo to też świetnie pasuje.
— Nikt cię nie wyzyskuje, po prostu jesteś leniem — odparował detektyw, siadając na kręconym fotelu. Tadeusz wzruszył ramionami. — Co do pomysłu, zależy o który ci chodzi.
— O ten, który mi pan zlecił, i w którym sensu nie widzę.
Jefferson w zamyśleniu wykonał na fotelu jeden pełny obrót.
— To, że ty go nie widzisz, nie znaczy, że tego sensu nie ma. Taak, jestem przekonany, że ten pomysł jest dobry. Dlaczego miałby być zły, wszystko jest porządnie zaplanowane — powiedział do siebie, jakby znowu zapominając o obecności swojego pomocnika.
Tadeusz prychnął z irytacją. Lafayette, wracaj, błagam. Ten nowy to jakiś oszołom.
— Jak pan uważa. Swoją drogą, dostał pan już kartę wszechmocy, aka legitymację służbową? Bo chyba minął odpowiedni czas.
Oby nie miał, oby nie miał, oby nie miał... — pomyślał, zaciskając w pięści dłonie, nadal trzymane w kieszeniach. Wiedział, że to może nieco dziecinne, ale dostanie przez Jeffersona legitymacji byłoby dla niego takim przypieczętowaniem, że nie wiadomo czy Lafayette w ogóle wróci. Że jest ktoś zamiast niego. A Tadeusz łatwo się przywiązywał do ludzi.
— Tak, dzisiaj rano.
O. No cóż.
— Całe szczęście, że nie mieli problemów z imieniem i nazwiskiem — kontynuował Jefferson, wyciągając z kieszeni w swojej mocno-różowej koszuli (Tadeusz wciąż nie ogarniał, jak można lubić, a tym bardziej nosić ten kolor) plastikową kartę i pokazując ją pomocnikowi. Widniał na niej błyszczący napis Thomson Jeffersun.
Tadeusz parsknął śmiechem, wyciągnął z tylnej kieszeni własną legitymację i podał ją detektywowi. Jefferson również się zaśmiał, widząc — nieco wytarte, przez co mniej błyszczące — litery układając się w Tadeush Kossiousko.
— Nie widzę żadnej różnicy — powiedział z kamienną twarzą. Po namyśle dodał: — W sumie... naprawdę jej nie widzę. W którym miejscu są błędy?
Kościuszko pokręcił głową, chowając legitymację z powrotem.
— Mówiłem panu, nie warto się z tym trudzić. Na razie jedyną osobą w całej agencji, która zapamiętała jak się pisze moje imię i nazwisko, jest detektyw Lafayette. Pewnie dlatego, że sam ma od groma imion.
Jefferson zmarszczył brwi. Lafayette, Lafayette... A, to ten Francuz, co wisi na korytarzu.
Znaczy się, jego zdjęcie wisi, nie sam Lafayette.
I ten co w McDonaldzie pracował.
Wyzwanie przyjęte.
— Zobaczymy, może zapamiętam.
Kościuszko uniósł brwi.
— No dobrze. — Wyciągnął z kieszeni do połowy wypisany ołówek, wziął losową kartkę z biurka Jeffersona i napisał na niej Tadeusz Kościuszko, a pod tym Tadeush Kossiousko. Po chwili namysłu dopisał jeszcze Tadeusz Kosciosko. — Widzi pan różnicę?
Młodszy detektyw przytaknął.
— Tak? To niech pan powie, która wersja jest poprawna.
Jefferson przyjrzał się kartce. Druga wersja odpadała, bo kojarzył ją z legitymacji pomocnika, a tamta była na pewno niepoprawna. Pierwsza z kolei miała dziwne akcenty, kojarzące mu się z francuskim.
— Trzecia jest dobra — odparł z pewnością w głosie.
— Otóż nie, panie Thomson, bo pierwsza — westchnął Tadeusz. — Ale zostawię panu tę kartkę, może są jeszcze szanse, że się pan nauczy.
— Thomas.
— Mówiłem, nie jestem Thomas, tylko Tadeusz. Ma pan to na kartce, panie Thomson. — Tade pokręcił głową z politowaniem.
— Jak ja mam zapamiętać twoje imię i nazwisko, skoro ty wciąż mylisz moje? — spytał zirytowany detektyw.
— Ależ pamiętam, pana imię to Thomson. Chce pan kawy?
★
W mniej-więcej tym samym czasie do swojego gabinetu powrócił Aaron Burr. Nie był on do końca pewien, jak określić dzisiejszą rozmowę z najwyższym detektywem i Jeffersaffronem (Burr mimowolnie wciąż w myślach nie przyznawał nowemu młodszemu detektywowi jego funkcji, mimo że ten pracował w agencji już zupełnie pełnoprawnie, a nawet miał legitymację). Wiosna się rozkręcała, niedługo miał się zacząć maj, co oznaczało, że rozmaite mroczne typy budziły się ze snu zimowego. (A inne w niego zapadały, ale mimo wszystko więcej ich się budziło). Pracy było coraz więcej, a zdecydowanie więcej niż w tym czasie rok temu. Gdyby Lafayette nie zachorował, może byłoby trochę lżej — ten facet poważnie miał niemal niekończące się pokłady energii — a tak większość była na głowie Burra. Zaś po Washingtonie było coraz bardziej widać, że nie jest już tak młody jak dawniej.
Chyba trzeba będzie w końcu bardziej zaangażować Alexandra. Chłopak całymi dniami nic nie robi i tylko się nudzi, a mógłby czasem podjechać coś załatwić.
Burr cicho podszedł do drzwi od swojego gabinetu i nadstawił ucha. Jeśli w środku ktoś się kłóci — co się często zdarzało — to przed wejściem pójdzie jeszcze sobie zrobić porządną kawę, a dopiero po jej wypiciu zainterweniuje.
Nic nie usłyszał, więc ostrożnie otworzył drzwi i wszedł do środka. Od razu na wprost drzwi zobaczył Alexandra, stojącego przy parapecie i przyglądającego się uważnie gołębiom.
Detektyw odkaszlnął, chcąc zwrócić na siebie uwagę pomocnika, jednak ten nie przerwał kontemplowania nowojorskiej flory.
— Alexander.
Chłopak odwrócił się szybko.
— Tak, sir? — spytał, myślami chyba jeszcze nie do końca w znanym nam wszechświecie.
— Czyżbyś planował zostać ornitologiem?
— Nie, po co — prychnął Alex. — Wszyscy by mnie kojarzyli z lekarzami. I w ogóle nie lubię ptactwa.
— Pytam, bo z podziwu godną uwagą przyglądałeś się gołębiom.
— Gołębiom? — zdziwił się. — A, tak, gołębiom. Próbowałem przewidzieć, który pierwszy odleci. Pasjonująca rozrywka, polecam. Najlepsza faza jest, kiedy w jednym momencie odlatują wszystkie, oprócz tego, którego się obstawiało. — Kichnął i odsunął się od okna. — Głupia alergia. Zdelegalizujmy wiosnę.
Burr zmarszczył brwi.
— Chyba nie będę wnikać. Swoją drogą, uznałem, że pracujesz tu już wystarczająco długo, by...
— Zwalnia mnie pan?
— Co? Nie. Myślę, że mogę cię nieco bardziej...
— Nie wyjdę za pana.
— Cicho bądź, zawsze mogę jednak zmienić zdanie na temat wyrzucenia cię z pracy. — Urwał na chwilę, by upewnić się, że Hamilton ucichł. — Uznałem, że powoli możesz być dopuszczany do pomocy przy czymś większym niż Arthur Greennest.
Arthur Greennest był niewysokim złodziejem wędlin, którego jakiś czas temu Alexander pomógł złapać. (I dla którego ten sam Alexander domagał się później kary w postaci ucięcia obu dłoni bez znieczulenia, jednak go nie posłuchano).
— A skąd ta nagła zmiana myślenia? — spytał Hamilton podejrzliwie. — Po prostu pojawiło się coś, czym nie macie ochoty się zająć, mam rację?
— Po prostu pojawiło się za dużo rzeczy, którymi musimy się zająć. Dobrze wiesz, że na wiosnę zaczyna się więcej dziać, w końcu w podobnym czasie tu trafiłeś. — Spojrzał na Alexandra, unosząc brew. Chłopak niechętnie pokiwał głową. — A jak już się zaczyna robić cieplej, to różnym typom odbija.
— Amatorzy — mruknął Alex. — Mi odbija cały rok.
Burr uznał, że zignoruje to zdanie.
— No, to jak, wolisz dalej robić wyścigi gołębi czy wejść poziom doświadczenia wyżej?
— Też pytanie. Tylko... — Zawahał się. — Czy to od dzisiaj?
— Najlepiej od dzisiaj — odparł lekko zdziwiony detektyw.
— Bo wie pan — zaczął Hamilton powoli. — Chciałbym w tym tygodniu spróbować jeszcze coś zrobić z tym przeklętym Baldwinsville.
— Skoro tak, to możesz zacząć od przyszłego poniedziałku, ale wtedy już tak na poważnie, bez żadnego obijania się, rozumiesz?
— Jasne. I, swoją drogą, nie będzie mnie w Nowym Jorku w tę sobotę. Pojadę zobaczyć miejsce tamtego pożaru.
— A słyszałem, że zostałeś zaproszony na bal do Schuylerów. To przypadkiem nie jest również w tę sobotę?
— Zdążę. — Hamilton machnął ręką. — Bal jest wieczorem, a ja pojadę wcześnie rano. Jeszcze nawet zdążę się przebrać w domu.
— Jak tam uważasz. — Detektyw wzruszył ramionami. — Byłem na tym balu w zeszłym roku, wtedy wypadł w połowie lutego. Mam nadzieję, że umiesz tańczyć.
— I to lepiej niż na Broadwayu, sir.
Burr zaśmiał się z lekkim niedowierzaniem.
— Dobrze, panie lepiej-niż-na-Broadwayu, to teraz proszę mi przynieść kawę. Taką jak poranną. I nie tańcz przy tym, proszę.
— Tak jest, sir. — Hamilton wywinął nieco kopniętego pirueta i wybiegł z gabinetu, zamykając za sobą drzwi z trzaskiem. Burr pokręcił głową i usiadł przy biurku, garbiąc się trochę bardziej na widok bałaganu na nim. A było posprzątać w piątek.
★
Hamilton po zamknięciu drzwi zwolnił trochę tempo i odetchnął z ulgą. Kto by pomyślał, że jego prośby o jakąś normalną sprawę w końcu zostaną wysłuchane. Chociaż wróć. Jeszcze nie wiadomo, co dokładnie wymyślili dla niego Burrito z Washingtonem. Może to tym razem tylko jakiś fałszerz znaczków pocztowych. Aleee to się zobaczy w poniedziałek. Teraz trzeba zobaczyć co da się zrobić z tym durnym pożarem.
I to nie tak, że postanowił tam jechać tylko z powodu podejrzanej koperty bez dyrygenta. Pomysł o przepytaniu mieszkańców krążył mu po głowie już wcześniej, a wiadomość tylko o nim przypomniała. Szczerze mówiąc, zamierzał powiedzieć o niej któremuś z detektywów w przyszły poniedziałek. Ale jeszcze nie teraz, bo jeszcze pomyślą, że jedzie tam tylko przez nią i wymyślą coś żeby mu zabronić.
A to byłoby słabe i do tego zamach na hamiltonową godność, ot co.
A teraz czas zrobić sobie (i Burrowi) kawę, i to lepiej szybko, zanim to samo zadanie da Tadeuszowi Jefferson.
(Finalnie obaj pomocnicy minęli się w drzwiach do pokoju kawowego bez większych zakłóceń, gdyż Kościuszko akurat pił herbatę i nie chciało mu się odzywać, więc po prostu zignorował obecność Alexandra, a ten w odpowiedzi zignorował obecność Tadeusza i wszyscy — oprócz nieszczęsnej cytryny, wrzuconej do wrzątku wbrew wszelkim zasadom — byli zadowoleni).
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Ha, mówiłam, że zdążę przed świętami!
Także no, następny rozdział będzie dopiero w przyszłym roku, więc życzę Wam wszystkim miłych świąt, bez kłótni i tym podobnych. No i żeby przyszły rok nie był zły.
I żeby nie było jak w Rent, no chyba że lubicie wiadomości o płaceniu czynszu. Tylko nie skaczcie przez księżyc bez spadochronu.
Dokładnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro