Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2. Kawa, kartki i ratlerki

Minę Alexa można było porównać do zdziwionego kota.
Rzadko się taką u niego widywało, ale jak już pojawiał się u niego ten wyraz twarzy, to wyglądało to dosyć zabawnie.

Gdy zorientował się, jak właśnie wygląda, szybko zmienił minę zdziwionego kota na swoją zwykłą minę (zwaną miną Hamiltona), jednocześnie szybko w myślach analizując wygląd przybysza, który najwyraźniej był tym kandydatem na młodszego detektywa.

Do analizowania nie było za wiele, choć, jak zauważył już wczoraj, człowiek-owca był dosyć wysoki, może nawet wyższy od Washingtona. Do tego najwyraźniej nie posiadał zbyt dobrego gustu — w końcu kto normalny w dzisiejszych czasach nosi różowopodobne płaszcze, tfu. To nie osiemnasty wiek.

Przybysz spojrzał na niego nierozumiejącym wzrokiem. Spodziewał się, że zastanie tu starszego detektywa Aarona Burra, a tymczasem zobaczył jedynie przyglądającego mu się z niechęcią niskiego kilkunastolatka, w przydużej kurtce i z kolorowym plasterkiem na czole.

Który Burrem na pewno nie był.

W sensie ten chłopak na pewno nie był Burrem, a nie plaster.
To znaczy... plaster też na pewno nim nie był.

Nieważne.

Ach. Ten plaster przypomniał mu o pewnym wydarzeniu z poprzedniego dnia. Dobra, chyba już wiedział, z kim ma do czynienia.
To znaczy, nie wiedział.
Ale wiedział, skąd kojarzy tego chłopaka.

— Wpadliśmy na siebie wczoraj, nieprawdaż?

Alex spojrzał na niego spode łba.

— Można tak to ująć, chociaż ja akurat nie wpadłem na pana, tylko na coś innego.

— No tak — pokiwał głową przybysz. — Mam nadzieję, że rana nie krwawiła zbyt mocno?

— A można wiedzieć, dlaczego to nagle zaczęło pana obchodzić? Wczoraj się pan dosyć głośno z tego śmiał — odparł chłopak z wyrzutem w głosie.

Człowiek z fryzurą owcy machnął ręką.

— Miałem dziwny dzień, musiałem się pośmiać z kogoś innego niż ja. Za to z kolei dzisiaj ja byłem poszkodowany, a ty się śmiałeś, więc jesteśmy kwita. Mogę wiedzieć, gdzie znajdę pana Aarona Burra? Bo chyba ty nim nie jesteś?

— Nie jestem. Szef powinien wrócić już niebawem, a tymczasem ja mam pokazać panu cały budynek. Jeśli oczywiście to pan jest owym... — Alex zerknął na kartkę zostawioną przez Burra. Szlag niech trafi jego niewyraźne pismo. — Thomsonem Jeffersunem czy jakoś tak.

— Thomasem Jeffersonem — poprawił Thomas Jefferson. — Tak, to ja. — Pokazał na potwierdzenie swój paszport. — A ty jesteś...?

— A więc, panie Jefferson, ja jestem Alexander Hamilton, pomocnik starszego detektywa Aarona Burra — odparł Alex, nadal trochę nieufnym tonem. W tym człowieku było zdecydowanie coś nie tak.

— Nie jesteś aby trochę za młody, na bycie pomocnikiem detektywa? — Jefferson podrapał się po głowie. — Myślałem, że nie przyjmują dzieci.

Hamilton powoli policzył w myślach do dziesięciu.
Znowu tu samo.
To pytanie zawsze się pojawiało, gdy ktoś się dowiadywał o jego pracy.
Za każdym razem.

— Po pierwsze, jestem starszy, niż na to wyglądam. Po dru...

— Nie wmówisz mi, że masz więcej niż siedemnaście lat.

— Po drugie — kontynuował chłopak, nie zwracając na niego uwagi — teoretycznie może jestem troszkę  młody, ale w praktyce jestem, nie chwaląc się, inteligentniejszy od większości starszych ode mnie pracowników...

Jefferson cicho parsknął.

— ...razem wziętych, po prostu nie popisuję się tym bez przerwy. Po trzecie, nie panu to oceniać. Zaś po czwarte...

— No dobrze, już dobrze — spokojnie odparł Jefferson. — Chyba miałeś mi coś pokazać?

Ten gość zaczynał coraz bardziej irytować Hamiltona. Nie dość, że najwyraźniej wątpi w jego umiejętności, to jeszcze ciągle przerywa i to ze spokojem, jakby przycinał angielski trawnik.

Oby idiota chociaż lubił kawę.

— Tak, miałem. Proszę za mną, oprowadzę pana.

Wyszedł na korytarz, a za nim wyszedł Jefferson, przypadkiem strącając kilka segregatorów z półki. Wzruszył ramionami. Pewnie ktoś to potem posprząta.

Tymczasem Alex, nie patrząc czy ktokolwiek za nim idzie, ruszył w głąb budynku.

— Myślę, że należy zacząć od najważniejszego miejsca w całej agencji — rzucił przez ramię.

— Czyli od czego dokładnie? Czyjegoś gabinetu?

— Nie, nie — uśmiechnął się drwiąco chłopak. — Nawet najlepszy detektyw byłby niczym, bez owego miejsca, a bez gabinetu można się obejść. O... To właśnie tutaj.

Skręcił do niewielkiego, bocznego pokoiku. Thomas Jefferson zajrzał za nim i zobaczył stojący na stoliku lśniący expres do kawy.

— W tym miejscu każdy pracownik agencji, czy to starszy detektyw, czy to zwykły zamiatacz, przygotowuje idealny napój królów, zwany potocznie kawą — powiedział z uwielbieniem Alex. — Jedynie pani Eacker woli sok pomarańczowy, ale ona to ona — wzruszył ramionami.

— Czy to ta, która pilnuje wejścia niczym Cerber? — zapytał Jefferson, z lekkim rozbawieniem.

— Cerber to nic, w porównaniu z panią Eacker — odparł chłopak, ze śmiertelną powagą na twarzy. — Nie chce pan jej podpaść, proszę mi wierzyć. Idziemy dalej.

Wyszedł z pokoiku i skręcił w korytarz na prawo. Nie przeszli nawet dziesięciu kroków, gdy Alexander zatrzymał się i wskazał na znajdujące się obok drzwi.

— A tutaj będzie pana gabinet. Jeśli, oczywiście, zostanie pan przyjęty.

Co nie jest wcale takie pewne, bo Washington ma alergię na owce — dodał w myślach.

Jefferson spróbował otworzyć drzwi, ale te były zamknięte. Hamilton pokręcił głową z politowaniem.

— Przed wejściem do jakiegokolwiek pomieszczenia radzę czytać kartki wywieszone na drzwiach. Można się dowiedzieć wieelu ciekawych rzeczy. Na przykład, że wstęp jest tylko z legitymacją służbową — pomachał mu przed nosem plastikową kartą, ale szybko schował, zanim Jefferson zobaczył znajdujące się na niej zdjęcie. Po co nowy ma od razu wiedzieć, że niepełnoletni pomocnik detektywa teoretycznie nie posiada takiej legitymacji.

Jeśli jej nie zwędzi od kogoś.

Na przykład od najwyższego detektywa, który ma największe uprawnienia.

Oczywiście, to wszystko tylko teoretycznie.

Poszli dalej korytarzem. Jefferson rozglądał się z zainteresowaniem, czasem nawet przystawał, by przypatrzeć się fotografiom na ścianach. Alexander nie zwracał na to uwagi i szedł dosyć szybkim krokiem, więc Jefferson musiał go co chwilę doganiać, by zatrzymać się znowu przy którymś zabytkowym pistolecie, czarno-białym portrecie, najnowszej gazecie i innym rzeczom kończącym się na
"-ecie".

— A kim był ten tutaj? — zapytał nagle, wskazując na całkiem nową fotografię młodego człowieka, zakładającego kajdanki jakiemuś niskiemu wąsaczowi i tym pytaniem prawie doprowadzając znajdującego się już piętnaście metrów dalej Alexa do zawału.

Nie ma to, jak być przekonanym, że ktoś idzie tuż za tobą i nagle usłyszeć jego głos z innego miejsca. Świetna zabawa, naprawdę.

— Radzę nie zostawać tak w tyle, bo się pan zgubi. Mamy tu dosyć zawikłane korytarze, a ja nie będę pana szukał. Mam ciekawsze rzeczy do roboty.

To ostatnie nie było do końca prawdą. Jedyne co chłopak miał do roboty, to wypicie trzeciej kawy i obserwowanie wędrujących po parapecie gołębi, ale nowy o tym nie wiedział.

— Tak, tak — machnął ręką Jefferson. — Ale kto jest na tym zdjęciu?

— To poprzedni młodszy detektyw, Marie Joseph Paul Yves Roch Gilbert du Motier markiz de la Fayette. Zwany zwykle Lafayette, lub po prostu Gilbert — wyrecytował Alexander.

— Markiz? — Jefferson uniósł brwi. — Co markiz robił w takiej agencji? I czy to jakiś Francuz? Bo tak brzmi z nazwiska.

— Po pierwsze, coś się panu nie podoba w naszej cudownej agencji? A po drugie... Nazywaliśmy go markizem w żartach, bo kto normalny ma tyle imion, co nie? Chyba tylko jacyś pokręceni arystokraci w dawnych czasach — Alex wzruszył ramionami. — I tak, jest Francuzem.

— Francja... Piękny kraj, byłem tam kiedyś. — Jefferson zmarszczył brwi. Lafayette. Lafayette... Coś mu mówiło to nazwisko.

Oczywiście, nie dosłownie. Nazwiska zwykle nie potrafią mówić.

Ale to nazwisko brzmiało znajomo. Jakby...

Jakby się już kiedyś spotkali, chociaż Jefferson tego nie pamiętał.

Nagle go olśniło.

— On przypadkiem nie pracował kiedyś w McDonaldzie, niedaleko stąd?

Hamilton ponownie wzruszył ramionami. To był jeden z jego ulubionych gestów, nawiasem mówiąc. Razem z unoszeniem brwi.

— Możliwe, że coś o tym wspominał. To było na początku jego pierwszego przyjazdu do Ameryki, chciał się podszkolić w języku i tak dalej. Nikt nie wie, dlaczego akurat w ten sposób. A teraz, proszę wycieczki, pora na ciąg dalszy naszego dzisiejszego zwiedzania. Prosimy słuchać się przewodnika, nie dotykać eksponatów i nie kupować waty cu...

— Dlaczego on już tu nie pracuje? Fotografia wydaje się dość nowa, więc nie powinien być na emeryturze. Wpadł pod samochód? Zginął w akcji? Zagryzły go ratlerki?

— Oby nie — wzdrygnął się Alex. — Z tego co mi wiadomo jest teraz we Francji, na dłuższym urlopie zdrowotnym.

— Po pogryzieniu przez ratlerki?

— Nie sądzę. Kontynuując wycieczkę...

Oprowadził Jeffersona po jeszcze kilku miejscach, pokazał tak istotne pomieszczenia, jak magazyn, małe laboratorium chemiczne, czy automat z batonami. W końcu zatrzymał się przed drzwiami, które wyraźnie prowadziły do kogoś ważnego.

Po czym to poznać?
To proste, zamiast powszechnej kartki "Wstęp jedynie z legitymacją służbową", była na nich powieszona tabliczka z napisem "Nawet, jeśli masz legitymację służbową, musisz się zapowiedzieć wcześniej".

— A tutaj — Hamilton wskazał na drzwi — jest gabinet najwyższego detektywa.

Jefferson podrapał się po głowie.

— To w końcu jak tutaj stoi z hierarchią? Myślałem, że szefem jest starszy detektyw.

— Bo jest. Po prostu on jest szefem twoim i moim, a najwyższy detektyw jest wszystkich szefem. Gdy jest się za starym na starszego detektywa, ale nie chce się iść na emeryturę, to zostaje się najwyższym detektywem. No, oczywiście, trzeba mieć jeszcze odpowiednie kompetencje. Na przykład nie przyjmują głuchych, niewidomych i osób z nietolerancją laktozy. Z pewnymi wyjątkami. Zarówno starszy, jak i młodszy detektyw mają swoich pomocników, a obaj detektywi są w sumie z kolei pomocnikami detektywa najwyższego. Plus starszy detektyw zwykle dostaje więcej zleceń i są one w większości przypadków poważniejsze i znacznie ciekawsze niż te, które dostaje detektyw młodszy.

— Rozumiem. A czy... — urwał, widząc, że Hamilton sięgnął do klamki. — Czy to na pewno dobry pomysł, by wchodzić? Tabliczka...

— Tabliczka tabliczką, ale ktoś musi pana oficjalnie przepytać i zatwierdzić. — Alex przyłożył legitymację do czujnika przy klamce i otworzył drzwi.

Weszli do środka.

Gabinet najwyższego detektywa w sumie niewiele się różnił od tego należącego do detektywa starszego, tylko w tym było więcej regałów, jedno biurko mniej i inna wiadomość na drzwiach.

I, oczywiście, inna osoba siedząca za biurkiem.

— Nie jestem za stary, na bycie starszym detektywem — powiedział najwyższy detektyw. — Po prostu nie bawią mnie już te wszystkie sprawy.

— Wspominałem, że nie przyjmują głuchych — mruknął Alex do Jeffersona.

Najwyższy detektyw uniósł brew, a Hamilton odpowiedział niewinnym uśmiechem.

— Kogo przyprowadziłeś, synu? — przeszedł do rzeczy siedzący za biurkiem.

Alexander zrobił przerażoną minę, z serii "błagam-nie-przy-ludziach-rozmawialiśmy-już-o-tym", a Jefferson na ten widok parsknął śmiechem.

— Nie jestem twoim synem, sir, to po pierwsze. Zaś po drugie, przyprowadziłem tego kandydata na młodszego detektywa, Thomsona Jeffersona.

Thomasa Jeffersona — poprawił Thomas Jefferson. — Dzień dobry, to ja.

— George Washington. — Najwyższy detektyw wyszedł zza biurka i podał mu rękę. — Proszę pozwolić, że zadam panu parę pytań, panie Jeffersun.

— Jefferson — poprawił Jefferson, z lekko zirytowaną miną. — Oczywiście, proszę pytać.

Washington zadał kilka pytań, w rodzaju "Pracował pan kiedyś jako detektyw?", "Pije pan kawę z mlekiem czy bez mleka?", "Potrafiłby pan, z powodu pracy, wyjechać z miasta na jakiś czas?" i tym podobne. Jefferson odpowiadał dokładnie, wiedząc, że od tego wiele zależy.

Zaś Hamilton przysłuchiwał się uważnie. Zawsze można usłyszeć coś ciekawego, co być może się przyda w przyszłości.

Albo nowego jednak nie przyjmą i będzie można się z niego śmiać.

Rozmowa zakończyła się z wynikiem pozytywnym dla Jeffersona. Washington z zadowoloną miną podał mu tymczasową legitymację. Taką imienną, z pełnymi uprawnieniami młodszego detektywa, dopiero trzeba będzie wyrobić, jak nowy przejdzie okres próbny.

— Hamilton? — najwyższy detektyw spojrzał na Alexa, unosząc brwi.

— Sir?

— Ile jeszcze razy mam ci powtarzać, zdejmuj kurtkę, gdy jesteś w budynku. Chodzisz w niej wszędzie, a nie jest przecież tak zimno, wiosna nadchodzi i to pełną parą.

— Ale sir, tu naprawdę jest zimno — Hamilton spojrzał na szefa z wyrzutem. — A myślę, że wystarczy mi już przeziębień w tym roku.

Washington pokręcił głową, z miną "no niech ci będzie". Nagle coś jeszcze mu się przypomniało.

— Właściwie, w jaki sposób tu weszliście? Drzwi były zamknięte, a z tego co wiem, żaden z was nie miał w tamtym momencie legitymacji.

— Drzwi były otwarte — zdziwił się Hamilton z niewinną miną. — Może zapomniał pan zamknąć?

— Mam wrażenie, że zamykałem — mruknął nieco podejrzliwie najwyższy detektyw. — Nieważne, pewnie rzeczywiście zapomniałem. To to by było na tyle. Hamilton, przedstaw proszę panu Jeffersonowi jego pomocnika.

Hamilton zaklął w myślach.

No dlaczego.

Dlaczego znowu on. Powinien chyba niedługo dopisać sobie na identyfikatorze "profesjonalny przewodnik".

No i dlaczego to właśnie tamten człowiek był zatrudniony jako pomocnik młodszego detektywa. Alexander wolałby się z nim nie spotykać częściej niż to konieczne. Co jest ciężkie, gdy się pracuje w tym samym miejscu, na podobnym stanowisku.

Życie jest niesprawiedliwe.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Na górze chmury,
Na dole stara drabina.
Jestem dzisiaj poetą,
Jefferson to szumowina.

~ A. Ham

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro