Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

8. Druga

╮(ツ)╭

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Fragment notatnika Aarona Burra (uprzedzamy, nie jest to dosłowny cytat, gdyż Burr pisze jakby zamiast w ręce trzymał długopis w zębach)

Wtorek, dwudziesty marca.

Przybyłem pociągiem do Baldwinsville, w sprawie spłonięcia domu państwa Seabury, fragmentów pobliskiego lasu oraz samych państwa Seabury i ich dzieci.

Podobno mało kto już jeździ koleją, ale najwyraźniej moi współpodróżujący o tym nie wiedzieli i postanowili zapchać sobą i swoimi bagażami cały pociąg, przez co nie było nawet gdzie butelki z wodą położyć. Wnoszenie wrzeszczących dzieci do pociągu powinno być zakazane...
Ale zbaczam z tematu.

Teoretycznie nie powinienem być tutaj wezwany. Pożarami zajmują się strażacy, nie detektywi.

Ale tutaj wydarzyło się coś poważniejszego niż zwykły pożar.

Po pierwsze, wszystko wskazywało na to, że ów pożar nie wybuchł sam.
Ogień został przez kogoś podłożony.

Po drugie, niedaleko domu znaleziono coś, co zwykle nie leży na środku trawnika bez powodu.

But kilkuletniego dziecka, leżący w pobliżu drogi, oraz wygnieciona trawa wokół niego.

Dom Seaburych stał na uboczu, z dala od innych budynków. Od drogi prowadziła do niego wydeptana, piaszczysta ścieżka. A przez to, że stał na uboczu, dom zdążył się cały spalić, zanim ktoś trzeźwy zauważył płomienie.

Gdyby nie przypadek, w postaci pani M. (ze względów bezpieczeństwa pełne nazwisko zostało zamazane przez autorów), która tamtędy przechodziła parę godzin po spłonięciu budynku, prawdopodobnie nikt by nie znalazł buta,  a ja pracowałbym nad jakąś sensowniejszą sprawą. Ale stało się. Ludzie widocznie naprawdę nie wiedzą, że można robić z życiem coś innego niż tworzenie teorii spiskowych. Prawdopodobnie okaże się, że but został przyniesiony przez któregoś z pałętających się wszędzie miejscowych kundli.

Koniec fragmentu

A ty co się gapisz, oszołomie.

Było około dziewiątej rano, a Alexander Hamilton siedział w pociągu i przysięgał sobie, że następnym razem porwie komuś samochód, najlepiej z szoferem w pakiecie. Albo po prostu nie będzie wpadał na genialne pomysły udania się do jakiejś miejscowości położonej dobre parę godzin od Nowego Jorku, w dniu, w którym powinien zdążyć na imprezę. To znaczy bal. Jeden pies. Albo nie będzie się tam udawał osobiście, tylko wysyłał innych. Wszystko, tylko nie parogodzinna jazda pociągiem, który trzęsie i dziwnie pachnie.

A do tego ludzie się gapią. I również dziwnie pachną.

Nie żeby Alexander próbował kogoś wąchać, wbrew pozorom aż tak mu jeszcze nie odbiło. Po prostu siedział obok niego jakiś facet w nieokreślonym wieku, który wręcz emanował dziwnym zapachem. Niekoniecznie brzydkim, ale takim... niepokojącym. Trochę jak styropian albo nowa kurtka, taka tuż przed pierwszym praniem. Do tego ten ktoś miał stanowczo za duże okulary i głupio przylizaną fryzurę.

I się gapił.

Przez pierwszą część drogi Alexandrowi to nie przeszkadzało, bo spał, w dodatku ze słuchawkami na uszach. Ale parę minut temu się obudził z lekką paniką, czy przypadkiem nie przegapił stacji. Na szczęście zostało mu jeszcze trochę ponad pół godziny drogi, ale to oznaczało też trochę ponad pół godziny bycia przedmiotem obserwacji. Zirytowany odblokował telefon i parę razy otworzył i zamknął losowe aplikacje, nic na nich nie robiąc. Nagle na ekran wyskoczył dymek z wiadomością od Nathaniela Pendletona.

pietruszka: dzwonił do mnie dzisiaj jakiś nieznany numer

Matko jedyna, Nath się obudził w sobotę wcześniej niż koło południa. Trzeba napisać do telewizji.

Sherlock Holmes Ale Lepszy: To nie ja

pietruszka: wiem czekaj daj mi dokończyć

Sherlock Holmes Ale Lepszy: Przecinki

pietruszka: sam jesteś przecinek
pietruszka: nawet dosłownie nim jesteś serio jedz coś czasem
pietruszka: wracając
pietruszka: spałem mocno jak niedźwiedź w środku zimy
pietruszka: no i ten numer nagle dzwoni i mnie obudził
pietruszka: i przypadkiem telefon wpadł mi na szafę
pietruszka: już widzę twoją minę to naprawdę było przypadkiem
pietruszka: po skontaktowaniu się z paroma osobami
pietruszka: i oczywiście zdjęciu telefonu z szafy
pietruszka: tam jest zdecydowanie za dużo pajęczyn nie lubię pajęczyn

Sherlock Holmes Ale Lepszy: Nathaniel, powiedz o co chodzi

pietruszka: właśnie do tego zmierzam
pietruszka: no więc w końcu dotarłem do tego że to numer kogoś z twojej pracy

Alexander poprawił się nerwowo na fotelu.

Sherlock Holmes Ale Lepszy: Co

pietruszka: no właśnie
pietruszka: po co twoja praca do mnie dzwoni
pietruszka: ja nikogo nie zabiłem przysięgam

Sherlock Holmes Ale Lepszy: Czyli nie oddzwoniłeś? I skąd jesteś pewien, że to ktoś stamtąd?

pietruszka: macie swój numer na stronie internetowej

Sherlock Holmes Ale Lepszy: My mamy stronę internetową?

pietruszka: a nie macie?
pietruszka: ty pracujesz w kangurrze co nie
pietruszka: w każdym razie dzwonili
pietruszka: dlaczego dzwonili
pietruszka: powiedz
pietruszka: to przez tę kobietę ze sklepu jestem tego pewien
pietruszka: wiedziałem że jej źle z oczu patrzy

Alexander zaśmiał się.

Sherlock Holmes Ale Lepszy: Oddzwoń tam i sam mi powiedz

pietruszka: no chyba ci autobus mózg przejechał
pietruszka: to twoja praca ty dzwoń

Sherlock Holmes Ale Lepszy: Nie mogę jestem na misji w terenie

pietruszka: ty nigdy nie masz misji w terenie

Sherlock Holmes Ale Lepszy: Najwyraźniej mam
Sherlock Holmes Ale Lepszy: Nie bądź taka mimoza i zadzwoń tam

pietruszka: jeśli zginę to ty będziesz winny

Sherlock Holmes Ale Lepszy: Napisz potem o co chodziło

Schował telefon do kieszeni i sprawdził, czy facet pachnący jak styropian dalej się gapi. Facet pachnący jak styropian dla odmiany gapił się w jakąś książkę, więc Alexander mógł oddychać spokojnie.

Albo jednak nie, pomyślał, słysząc kolejny dźwięk powiadomienia, tym razem z poczty. Dlaczego ludzie nie mogą spać w sobotę?

Drogi sir...

No, jednak nie do końca ludzie. Cholera. Alexander wyciszył telefon i wrzucił do plecaka, nie czytając reszty maila.

Resztę drogi spędził, patrząc przez okno na uciekające drzewa i mimowolnie wystukując czubkiem buta rytm piosenki, której nie pamiętał tytułu, a która znikąd przyplątała mu się do głowy.

Baldwinsville nie wyróżniało się niczym szczególnym.

Naprawdę.

Sporo kwitnących drzew (na które Alexander czasem udawał, że ma alergię, żeby wkurzyć Burra kichaniem), jakieś psy, domy, woda i trawa.

Po paru próbach Alexander zdobył od któregoś z przechodzących adres pani M. – osoby, która pierwsza odkryła spalony budynek. I która znalazła but, przez który w ta sprawa w ogóle trafiła do detektywów.

Wciąż nie wierzę że to robię, pomyślał, wciskając dzwonek przy furtce, prowadzącej do niewielkiego ogródka oraz znajdującego się w nim domu. Nic się nie wydarzyło, więc wcisnął go ponownie. Wiedział, że ktoś jest w domu, bo dobiegał z niego dźwięk bardzo głośno włączonego radia, chyba nawet ta sama stacja której zawsze słuchał sir detektyw Burrito.

— Świat schodzi na psy — powiedział do siebie, dzwoniąc do furtki jeszcze raz, ponownie bez żadnego wiecznego efektu. — Dzień dobry, jest tu ktoś? — zawołał i od razu zasłonił usta dłonią. Alex do kroćset, myśl kiedyś zanim coś zrobisz. Przecież przez tę muzykę i tak cię nie...

Drzwi domu się otworzyły i wyjrzała zza nich głowa kobiety, w wieku bardziej średnim niż nieśrednim. Zza jej pleców muzyka wybuchła jeszcze głośniej niż przed chwilą, niosąc przez wieś niewidzialne pięciolinie z nutami tańczącymi flamenco.

— Już idę, już idę! — zawołała, przekrzykując muzykę. — Głupi dzwonek, zawsze się... — urwała, gdy zobaczyła kto stoi przy furtce. — Ojojojoj, to ty... — cofnęła się do środka i zamknęła za sobą drzwi. Muzyka, mimo że wydawało się to niemożliwe, zabrzmiała jeszcze głośniej niż przed chwilą.

Alexander zamrugał zdezorientowany. Zwykle w ten sposób reagowali tylko ludzie, których już znał, a nie nieznajome kobiety w wieku raczej-średnim. Niezrażony zadzwonił jeszcze raz, tym razem przytrzymując dzwonek przez kilkanaście sekund. Nie po to jechał taką drogę, znosząc mrozy tnące i słońce, nie po to znosił dziwnego faceta w pociągu, żeby teraz ludzie się przed nim chowali, oj nie.

Zgodnie z jego przewidywaniami kobieta nie pojawiła się ponownie, więc Alexander spróbował po prostu otworzyć furtkę. Ha, nawet nie zakluczone, wiejskiej nieostrożności należą się podziękowania. Wszedł ostrożnie, łapiąc się na tym, że automatycznie stara się unikać laserów, mimo że nie widział nawet miejsca, z którego mogłyby strzelać. Ale lasery już tak mają, a kobieta wyglądała na taką, która by je mogła mieć w ogrodzie.

Już chciał zapukać do drzwi, gdy nagle te się otworzyły. Muzyka przycichła, do poziomu nieco mniej uszkadzającego słuch.

— Jak się nazywasz? — zapytała kobieta, celując w Hamiltona końcówką miotły.

— A-Alexander Hamilton — wydusił, cofając się o dwa kroki. — Jestem pomocni... detektywem z agencji Kangurr, czyli jednej z najlepszych. A ja jestem jednym z najlepszych z tych najlepszych.

Kobieta westchnęła.

— Czyli to naprawdę ty. — Odsunęła się, odstawiając miotłę.

— Ja?

— Chodź, mam coś dla ciebie — powiedziała, machając ręką w geście zaproszenia.

Od takiego zdania zwykle zaczynają się porwania.

— Spokojnie, to nie mnie powinieneś się bać — dodała, widząc jego wahanie.

To już zdecydowanie zabrzmiało jak porwanie.

Wspaniale! W końcu coś ciekawego. Alexander wszedł za kobietą do domu.

Wnętrze było całkiem uporządkowane, ale wypełnione niemal w każdym calu ozdobami, przez co nie wyglądało za ładnie, przynajmniej według Alexandra. Rozejrzał się, zastanawiając się, czy powinien usiąść. Nagle zorientował się, że nie jest nawet pewny z kim rozmawia.

— Przepraszam, czy pani nazywa się...

— Jesteś pewien, że jesteś Alexandrem Hamiltonem? — przerwała mu. — A nie, na ten przykład, Paulem Matthewsem?

— Tak, jestem pewien — odparł Alex, lekko już zirytowany. — A pani nazywa się M., tak?

— Tak, tak. — Kobieta przeczesała włosy, wyraźnie zmartwiona. — Co cię tu sprowadza?

— Mam do pani parę pytań w sprawie śledztwa, które prowadzę. Czy może mi pani powiedzieć coś o pożarze, który miał tu miejsce trzy lata temu?

Pani M. westchnęła ponownie.

— Oczywiście, że to o to pytasz. Tak, tak... Biedni państwo Seabury. — Odwróciła się i zaczęła szukać czegoś w szufladzie jednej z komód, pomalowanej w polne kwiaty.

— Em, tak, Seabury. — Coś tu było nie tak, zdecydowanie nie tak. — Podobno znalazła pani wtedy pewien przedmiot, dziecięcy but, z tego co...

Kobieta pociągnęła nosem.

— Tak młodo wyglądasz, tak młodo... Szkoda cię będzie. — Odwróciła się do niego z powrotem, z lekko zaczerwienionymi oczami, i podała mu niewielką kopertę, wyglądającą tak samo jak ta, którą znalazł niedawno w gabinecie starszego detektywa.

O co tu chodzi, do cholery.

— To powinno ci pomóc. Idź już, idź. — Popchnęła go w stronę drzwi. — I jeśli mogę ci coś poradzić, trzymaj się z dala od ludzi w okularach. Żegnaj.

— Jest pani świadoma, ilu ludzi w okularach jest na świecie? Nawet mój szef... w sensie jeden z moich pracowników je czasem nosi. — Alexander nerwowo zadreptał w miejscu, nie wiedząc czy przepytać kobietę tak, jak planował na początku, czy jednak wyjść.

— Idź już, proszę. Wróć do domu. — Otworzyła drzwi.

— No to... dziękuję? — Alex wyszedł na zewnątrz i pomachał kobiecie kopertą na pożegnanie. Ta nie odpowiedziała, tylko zatrzasnęła drzwi i zasunęła rolety w oknach. Muzyka wybuchła z powrotem, prawdziwym wodospadem dźwięków. Alexander wzruszył ramionami i odszedł w swoją stronę. Musi się pospieszyć, żeby jeszcze jakkolwiek zdążyć na imprezę... to znaczy bal do tej dziewczyny od ulotek. Jedną z nich (w sensie ulotek, nie dziewczyn) miał ze sobą w chlebaku, w razie gdyby nie zdążył już zajrzeć do mieszkania. Kopertę, mimo ciekawości, sprawdzi się później, najpierw trzeba poczekać czy nie wybuchnie. To, że poprzednia tak nie zrobiła, nie znaczy że z tą też tak będzie.

W pociągu było więcej ludzi niż rano. Nic dziwnego, w końcu sobotni wieczór jest normalniejszą porą do niespania niż wczesne rano, ale wciąż mogłoby ich być mniej. I mogliby być nieco bardziej trzeźwi. Albo chociaż umieć śpiewać, skoro już śpiewać muszą.

Alexander wcisnął się w oparcie fotela, zamknął oczy i podgłośnił dźwięk w słuchawkach do poziomu nieco wyższego niż sugerowany. Teraz tylko trzeba wytrzymać kilka godzin i...

A to co znowu?

Otworzył oczy i rozejrzał się. Przed sekundą wyraźnie poczuł, że ktoś go kopnął w nogę. Spojrzał w bok i zobaczył sprawcę — a właściwie sprawczynię — patrzącą na niego z prawdziwą pogardą w oczach.

— Siedzisz na moim miejscu — wycedziła. Grozy dodawała jej burza kręconych włosów, wyglądająca jak ciemny makaron świderki.

— To niemożliwe, mam rezerwację — odpowiedział ostrożnie. Z makaronogłowymi dziewczynami nigdy nic nie wiadomo. — I z całą pewnością jest ona na to miejsce.

Dziewczyna uniosła brwi jeszcze bardziej.

— Proszę pokazać, bo tak się składa, że też mam rezerwację na to miejsce.

Hamilton wzruszył ramionami i pokazał swój bilet. Dziewczyna złagodziła nieco postawę, ale wciąż nie do poziomu przyjętego w normalnej konwersacji.

— Wygląda na to, że musisz się przesiąść.

— Przepraszam, co?

— No tak, chyba że chcesz być kopnięty jeszcze raz.

Alexander zanotował w pamięci, że musi sprawdzić czy to dzień bycia pomiatanym przez randomowych ludzi.

— Słuchaj... — skoro ona jest z nim na "ty", to on też może. — Słuchaj, jadę do Nowego Jorku, droga trochę potrwa, a tam czeka mnie spotkanie, które prawdopodobnie będzie bardzo wyczerpujące i chciałbym się przed nim przespać. Więc wybacz, ale to ty musisz iść szukać innego miejsca. — Założył z powrotem słuchawki, z zadowoloną miną. Nagle poczuł mocne kopnięcie w łydkę.

— Chcesz mnie zabić, kobieto? — syknął, pocierając kopnięte miejsce.

— Uprzedzałam. — Dziewczyna uśmiechnęła się z satysfakcją. — Widzisz, ja też jadę do Nowego Jorku, ale moje spotkanie będzie na sto procent wyczerpujące, bo jestem jedną z organizatorek. Więc? Przesiadasz się?

— No dobrze, już dobrze. Miłej zabawy na tym kompletnie zwyczajnym miejscu, takim samym jak każde inne, które mogłabyś znaleźć.

Zebrał swoje rzeczy i odszedł, po drodze próbując nadepnąć dziewczynie na nogę, co zakończyło się niepowodzeniem i potknięciem o czyjąś walizkę. Po pozbieraniu z podłogi siebie i resztek honoru, Alex w końcu przeniósł się w inne miejsce (dla bezpieczeństwa na drugi koniec w pociągu), gdzie, o zgrozo, siedział facet bardzo podobny — jeśli nawet nie ten sam — do tego, który się gapił i dziwnie pachniał na samym początku tego dnia. Mimo tego Alexander wolał już siedzieć tutaj niż narazić się na kolejne uszkodzenia kończyn, więc tylko westchnął i zapadł w półsen, jak zwykle ze słuchawkami na uszach.

Tymczasem pociąg toczył się w stronę Nowego Jorku, gdzie już za parę godzin miała się odbyć największa impreza... to znaczy bal tej wiosny.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Taaaaaa...

Wiecie co, już nigdy nie powiem że następny rozdział będzie szybko. (Ale następny powinien być szybko, serio XD)

A tak poważnie to gratuluję wszystkim, którzy przebrnęli przez ten rozdział. Zasłużyliście na ciastko.

(Aha, jeśli coś związanego z kolejnictwem się nie zgadza z tym jak to naprawdę wygląda w USA, to to wina Alexandra, który nie umie przekazywać informacji do powieści. Zawsze można też zrzucić winę na światy alternatywne).

To zawsze są światy alternatywne.

Tak.

Anyway, to wszystko co chciałam teraz powiedzieć. Miłego czekania na ciąg dalszy. Noście maseczki normalnie a nie tylko na brodzie. Pa.

(Btw, let's stan Team Starkid).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro