Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. I tak pan nie zapamięta

Wattpad, kochany żartowniś, raz mi zamienia myślniki na dywizy, a raz pozwala im zaistnieć. Także nie zdziwcie się, jeśli będzie raz to, raz to. Naprawdę, to takie miłe z jego strony, zawsze można na niego liczyć.

W. Yrwij

Awww...
I dlatego ja wolę pisać w zeszycie.

A. Ham

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

— Więc to jest ten pan Thomson? Dzień dobry, miło poznać.

— Thomas.

— Nie, ja jestem Tadeusz.

— Tadeco?

— Tadeusz, panie Thomson — westchnął przyszły pomocnik Jeffersona.

— Thomas!

— Tadeusz!

Teraz z kolei westchnął Jefferson.

— Chodzi mi o to — zaczął powoli tłumaczyć — że ja mam na imię Thomas. Nie Thomson. Thomas Jefferson. I chyba muszę to sobie wypisać na czole.

— Mi to pan mówi... Tadeusz Kościuszko, miło poznać.

— Tadeusz Kossushko? Jak się to pisze? — zmarszczył brwi Jefferson.

— I tak pan nie zapamięta pisowni — zaśmiał się ponuro Tadeusz. — Może mi pan mówić po prostu "Tade", jak większość osób tutaj. Tak będzie prościej. Imiona bywają trudne, a Olek dobrze o tym wie. Prawda, Olek?

— Kto to Olek? — Jefferson zaczął się zastanawiać, czy ta rozmowa nie jest jakoś ustawiona po to, by go zdezorientować.

— Nie wiem — odparł Alexander, stojący obok z morderczą miną. — Nie ma tu i, z tego co wiem, nigdy nie było osoby o takim imieniu.

— Jak to? — Tadeusz uniósł zdziwione brwi. — Kiedy ostatnio sprawdzałem, pracował jako pomocnik starszego detektywa. Wyrzucili cię?

— Nie jestem Olek, a ty Tadziu odwal się od mojego imienia i jakichś jego durnych polskich zdrobnień, bo cię wypatroszę, jak indyka na czwartego lipca.

— Ej, ale bez patroszenia proszę — wtrącił się już trochę zdezorientowany Jefferson. Tutejsi pracownicy coraz bardziej go zadziwiali. — Czyli teraz, jak już oficjalnie dostałem posadę młodszego detektywa, mogę rozkazywać wam obu, zgadza się?

— Nie nie, ja podlegam Burrowi. Ale może pan rozkazywać Tade'owi — Hamilton uśmiechnął się złośliwie. — To ja wracam do gabinetu, a pan niech rozłoży rzeczy w swoim gabinecie. Na biurku powinna leżeć krótka broszurka o przywilejach i obowiązkach młodszego detektywa.
Pamięta pan, gdzie jest pański gabinet, prawda?

Odszedł, nie czekając na odpowiedź. Nie zamierzał spędzać z tym, jak mu tam, Kosiooshkiem, więcej czasu, niż to potrzebne. Były między nimi jedynie cztery lata różnicy. Cztery. To nie tak dużo, każdy powinien umieć liczyć do czterech.

Ale Tade najwyraźniej nie umiał — raz wychodziło mu dziesięć, a innym razem zero.

Jak się tak zastanowić, Hamilton zadarł kiedyś z większością osób ze swojej pracy. Ewentualnie oni z nim. Czasem mocniej, czasem słabiej

Na przykład taki jeden Howe nazwał go cholernym sierotą i bękartem (oraz paroma innymi słowami, których lepiej nie przytaczać) przy delegacji z Kanady).

Może i Howe mógł być trochę wkurzony, po znalezieniu swojego notatnika (z okładką z czarnej skóry i z wygrawerowanym na złoto imieniem i nazwiskiem!) zapisanego od początku do końca czternastoma wersjami jakiegoś artykułu, ale halo, tylko to było pod ręką Alexandra (nie licząc podłogi i pustego biurka), a po prostu musiał to zapisać.

Inaczej by wszyscy zginęli, czy coś w tym rodzaju.

Zaś James Madison cztery wygrał z Hamiltonem w chińczyka na messengerze.

Życie jest niesprawiedliwe — pomyślał ponownie, wchodząc do gabinetu Burra.

Tymczasem Jefferson próbował sobie przypomnieć drogę do swojego gabinetu.

Mógłby wprawdzie zapytać o to pomocnika, w końcu pomocnik jest od pomagania, ale nie chciał już na początku okazywać swojej niedoskonałej pamięci. No bo co w końcu. To nie mogło przecież być aż tak skomplikowane.

Po dziesięciu minutach stwierdził, że jednak mogło.

Chwila. Jego gabinet był chyba w pobliżu kawowego pokoju.

— Pójdź mi proszę zrobić kawę. Z mlekiem, mało cukru. I zanieś do mojego gabinetu.

— Tak jest, panie Thomson! — Pomocnik Jeffersona odwrócił się na pięcie i odszedł, pogwizdując nieznaną Thomasowi melodię. Jefferson, nie śpiesząc się, ruszył za nim, tym razem rezygnując z poprawiania swojego imienia.

W gabinecie Alex zastał już Aarona Burra. Streścił mu wycieczkę po agencji i przyjął zamówienie na podwójne expresso. Gdy starszy detektyw otrzymał już swoją wytęsknioną kawę, wydał parę poleceń i wyszedł porozmawiać z najwyższym detektywem i sprawdzić, czy pani Eacker znowu nie odprawiła któregoś klienta, nie chcącego podać nazwiska. Zdarzały się czasami takie sytuacje, a było to dosyć kłopotliwe, bo niezadowoleni klienci zmniejszali dobrą sławę agencji.

Hamilton, pozostawiony znowu na własną rękę, zauważył strącone segregatory.

I okno, ponownie szeroko otwarte.

Noż kurka. Niech licho weźmie Burra i jego zamiłowanie do świeżego powietrza.

A co do segregatorów, na pewno ten owiec to zrobił, bo przecież nie gołębie (no bo jak? Telepatycznie? Na oknie przecież była siatka, właśnie przeciwko nim), a Burrita też o to nie podejrzewał.

To jakaś ulubiona czynność młodszych detektywów, czy co?

Alex przymknął okno, po czym podszedł do spadniętych segregatorów, podniósł jeden i starł kurz rękawem.

— Morderstwo, C. Lee, sprawa zakończona — przeczytał na głos notatkę, umieszczoną na okładce. — Ach tak, czytałem niedawno. Niezły szaleniec, nawet niewiele starszy ode mnie, ale niezbyt wybitny. Z tego co wiem, niedawno go z więzienia wypuścili. Co my tu jeszcze mamy... Szpiegostwo, J. André, sprawa zakończona. O, byłem przy tym... Dalej uważam, że ten człowiek był zbyt piękny na wyrok śmierci — mruknął. — I nawet mi na to patrzeć nie pozwolili. Nie wytrzymałbyś tego, mówili. To źle wpłynęłoby na twój stan psychiczny, mówili. Jakbym nigdy nie widział śmierci.

Odłożył oba segregatory na półkę i podniósł kolejny, nieco cieńszy od tamtych.

— Pożar, Seabury, sprawca nieznany, sprawa nierozwiązana... Ciekawe, tego jeszcze nie widziałem.

Przeniósł segregator na swoje biurko i rozsiadł się w fotelu. Po namyśle odsunął swój fotel i zamienił z tym wygodniejszym, należącym do starszego detektywa.

— No i cóż tu mamy o tym pożarze i jakim cudem jeszcze o nim nie słyszałem - mruknął, otwierając segregator.

W środku znajdował się zeszyt zapisany drobnym pismem Burra, kilka biletów kolejowych do Baldwinsville, trzy gazety sprzed paru lat, połamaną oprawkę od okularów oraz plik zdjęć, wszystko w foliowych koszulkach (swoją drogą, Alexandrowi bardziej to coś przypominało skarpetkę niż koszulkę).
Przejrzał pobieżnie zdjęcia i zabrał się za czytanie zeszytu.

I tak zaczytanego znalazł go Burr, gdy godzinę później wszedł do gabinetu.
Hamilton nawet nie zwrócił uwagi na dźwięk zamykanych drzwi i do rzeczywistości przywrócił go dopiero głos starszego detektywa, tuż za jego plecami. Wzdrygnął się i spojrzał na Burra, jeszcze nie do końca przytomnym wzrokiem.

— Mówił pan coś?

— Pytałem, jak długo zamierzasz ignorować moją obecność. Stoję za tobą od dobrych pięciu minut.

— Naprawdę?

— Nie, na niby. Tak naprawdę od siedmiu i pół.

— Przepraszam, sir. Czytałem pana notatki o tej sprawie z Seaburymi...

— Aaach... Tamten pożar? — zapytał Burr, na co Hamilton pokiwał głową. — To była moja pierwsza sprawa tutaj, jakieś cztery lata temu. I jedna z najdziwniejszych, choć z pozoru przejrzysta jak szkło. Cóż, czasem i szkło bywa trudne do przejrzenia.

— Znalazł pan potem jeszcze jakieś ślady, czy tylko to, co tu leży?

— Niestety, potem już nic nie znalazłem. Teraz pewnie by wszystko poszło inaczej, ale wtedy byłem jeszcze mało doświadczony, łagodnie mówiąc — zaśmiał się. — Dzisiaj wszystkie tropy już zanikły, nie wiem nawet czy ten dom, jeśli w ogóle można to jeszcze nazwać domem, dalej stoi na swoim miejscu...

— Sir — przerwał mu Hamilton.

— Tak?

— Mógłbym się zająć tą sprawą?

Burr podrapał się po głowie. Spodziewał się tego od chwili, gdy po wejściu zobaczył Hamiltona zaczytanego w notatkach. Nie był pewny, czy pozwolić mu się tym zająć, ale... w sumie i tak nie było z tym prawie nic do roboty, nie po tylu latach. Pewnie szybko mu się to znudzi, tak jak inna nierozwiązana sprawa, którą młody pomocnik interesował się około trzech miesięcy temu. Po prostu za mało szans, za mało śladów, by to rozwiązać. Zresztą warto młodego czymś zająć, a nie żeby się kręcił tylko do kawowego pokoju i z powrotem.

— Wiesz, że to się stało około cztery lata temu? — upewnił się jeszcze.

— Tak.

— Że prawdopodobnie wszystkie ślady się zatarły?

— Wiem o tym.

— I, że nie udało mi się tego zrobić, choć byłem wtedy starszy niż ty teraz?

— Dopiero pan zaczynał, a ja pracuję tu od prawie roku.

— To też nie za wiele — zauważył Burr. — Poza tym, nie brałeś jeszcze udziału w niczym poważnym. — Nie był to zbyt dobry argument, starszy detektyw dobrze o tym wiedział. Ale zarazem wiedział, że miał w tym trochę (lub nawet więcej) racji. W końcu Alexander miał dopiero te siedemnaście lat.

— To może czas zacząć — zirytował się Hamilton. — Poza tym, naprawdę nazywa pan tę sprawę poważną?

— Tak, nazywam. Ale spokojnie, przecież ja nie mówię, że nie możesz się tym zająć. Tylko pamiętaj, nie zwalniam cię z twoich codziennych obowiązków. Dalej masz się stawiać na wezwanie. Ale... Poważnie chcesz się tym zająć? Przecież to nie była najciekawsza ze spraw.

— Za to jest niedokończona. I niech się pan zdecyduje, czy ta sprawa jest poważna, czy jednak nie.

— No dobrze, dobrze. Nie morduj mnie już tak wzrokiem, bo gdy mnie zabijesz, ciebie zabije  z kolei moja żona i nici z tej twojej sprawy — zaśmiał się Burr, na widok jego zaciętej miny. — To ty idź, przejrzyj co chcesz jeszcze przejrzeć, a gdy będziesz mieć pytania, zgłoś się do mnie lub do Kościuszki, on wie o tej sprawie prawie tyle, co ja. W ogóle najlepiej wszystkie większe działania konsultuj ze mną, lub najwyższym detektywem i to zanim je zrobisz, nie po fakcie.

Hamilton normalnie by zaprotestował przeciwko takiemu ograniczaniu swobody działań, ale w tej chwili zainteresowało go coś innego.

— Kosioo... Tade'a? On też przy tym był? Nic nigdy nie wspominał — zdziwił się Alexander.

— Nie, nawet tu wtedy nie pracował. Nie każdy zaczyna w wieku kilkunastu lat, jak ty. Za to on też próbował to rozwiązać i się poddał, może dlatego o tym nie mówi. Węszył w tej sprawie dobre kilka miesięcy. A teraz daj mi spokój, mam umówionego klienta za pięć minut. Może tym razem ktoś inny niż ten krawiec — zaśmiał się ponuro.

Zakład, że krawiec — pomyślał Hamilton wychodząc.

Tak.

To był ten krawiec.

Od jakiegoś tygodnia przychodził z podobno ważną sprawą, a tak naprawdę próbował sprzedać nielegalne materiały wybuchowe (ręcznie robione granaty czy inne mango).

Skąd on je miał, ani po co wciąż próbował je sprzedać, tego nie wie nikt. Ale miał, próbował i nawet już dwa razy odpowiadał za to w sądzie.

Taa, wśród klientów bywają różni dziwacy.

Gdy Hamilton wrócił tego dnia do domu, pierwsze co zrobił, to włączył komputer.

A dokładniej — wcisnął przycisk zasilania i poszedł się zająć psem.

Stary grat (komputer, nie pies... choć ten też już swoje lata miał) zawsze włączał się tak długo, że można by było w tym czasie pójść pieszo na Alaskę i z powrotem, a wróciłoby się idealnie na czas, by wpisać hasło.

Nie żeby Alexandrowi się chciało iść teraz na Alaskę, tym bardziej z powrotem.
Tam jest zdecydowanie za zimno.

Zaś jego pies, kilkuletni kundelek z własnym zdaniem na każdy temat, chętnie by na nią poszedł, gdyby dostał gwarancję obfitego posiłku po dotarciu.

Wracając do tematu, gdy pies został wyprowadzony i nakarmiony, Alex zasiadł przed komputerem. Niewyspanie dało o sobie znać i oczy już mu się zamykały, ale trzeba załatwić parę rzeczy...

Obudził się, gdy komputer piknięciem zaprotestował przeciwko próbom przekroczenia limitu znaków. Hamilton podniósł głowę z klawiatury i spojrzał na ekran, na którym przez ostatnie strony widać było jedynie "hhhhhhkkkkkkkkhhhhhhhhhsjjjjjjjjjhhhhhhhhhhhhh" i tak dalej, napisane przez jego policzek, z pewnym udziałem ucha.

Dochodziła północ. Nawet nie tak późno, można jeszcze chwilę spędzić produktywnie. Hamilton potrząsnął głową by się trochę rozbudzić, skasował bezsensowny ciąg liter i wrócił do pisania.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Hamilton pisze znowu coś
Zaś Tade się z niego śmieje
Ktoś pisze, by czytać mógł ktoś
To są zwyczajne dzieje

W. Yrwij

Nie ma to, jak przerabiać słowa Shakespeare'a.

A. Ham

Ano.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro